Kto tracił nadzieję, ten umierał szybciej

Stanisław Szpunar. Przez cztery lata nazywał się "Numer 133"
Stanisław Szpunar. Przez cztery lata nazywał się "Numer 133" Krzysztof Łokaj
Spośród 40 więźniów z pierwszego rzeszowskiego tansportu do Oświęcimia obóz przeżyło zaledwie 16. Słabi duchem umierali szybciej niż słabi ciałem

Stanisław Warzel z Rzeszowa - numer obozowy 163 - wytrzymał ledwie pięć miesięcy, zmarł na rękach Stanisława Szpunara, numer obozowy 133. Razem trafili do KL Auschwitz pierwszym transportem z Rzeszowa.

- Podszedł do mnie i słabym głosem wybełkotał: "Staszek, pomóż, bo ja już nie mogę" - opowiadał po latach Stanisław Szpunar. - Chwyciłem go, bo się wywracał, usiadłem na krawężniku, położyłem jego głowę na moich kolanach, masowałem mu plecy. Leżał tak, bełkotał coś niezrozumiale i coraz słabiej, lekko drżał... Po godzinie kilka mocniejszych wstrząsów... i Staszka już nie było.

Żeby przetrwać, nie wolno było zauważać tłustego czarnego dymu dobywającego się z komina krematorium, trupów kolegów zatłuczonych pałkami przez esesmanów, nie dostrzegać tego, że racje żywnościowe bardziej służą torturze głodu niż biologicznemu przetrwaniu. Kto stracił nadzieję, ten umierał szybciej niż ten, który stracił zdrowie.

- Nie jesteście w sanatorium. To jest niemiecki obóz koncentracyjny i stąd wychodzi się tylko przez komin - witał latem 1940 roku ten pierwszy transport z Rzeszowa lagerführer Karl Fritzsch.

Wtedy jeszcze nie rozumieli, co to znaczy: wychodzić przez komin. Przez kilka pierwszych tygodni obozowa rzeczywistość ich przerażała, potem zaczęli obojętnieć na wszechobecną śmierć. Przynajmniej ci, którzy te pierwsze tygodnie przeżyli. Obojętnieli na to, że na poranny apel o świcie wychodzili tylko ci, którzy byli w stanie podnieść się ze swoich prycz. A ordnung musiał być, więc ci żyjący wywlekali rankiem na plac apelowy te "nocne trupy", a one potem leżały przed nimi na placu, bo lagerführerom liczby na apelu musiały się zgadzać. Jak muchy padali przy codziennej fizycznej robocie i niemal codziennie kolumna Szpunara tachała na plecach albo wiozła na taczkach kilka pokrytych skórą szkieletów, w których życia już nie było. Ci, którzy przeżyli, z obojętnością patrzyli, jak ci, których jeszcze wczoraj mieli na sąsiedniej pryczy, teraz "wychodzą przez komin".

Stanisław Szpunar opowiadał, że padający ze zmęczenia przyjmowali uderzenia esesmańskich pałek z taką samą obojętnością, z jaką przyjmowali całą tutejszą rzeczywistość. Może obojętność na wszechobecną śmierć była mechanizmem obronnym? Bo śmierć rzeczywiście była wszędzie: ludzie padali przy pracy, w dzień umierało się od wysiłku fizycznego albo od pałki kapo, nocą - z głodu i chorób.

Po jakimś czasie obojętne stawało się, że człowiek budzi się, a na pryczy obok ma trupa. Czarny dym z komina widać było stale, a czuć- przy sprzyjającym wietrze. A kiedy krematoria nie wytrzymywały wyśrubowanych norm Adolfa Eichmanna, trupy kładziono stosem wprost na gołej ziemi i polewano ropą. Płonęły długo, ale na ten widok też można się było uodpornić. Egzekucja, gazowanie, cyklon B, pałka hitlerowca, szkorbut, głód i krematoria. Śmierć była tu wszędzie.

Żywy, trup i muzułman

To nie umięśnieni i zdrowi padali w obozie ostatni. Ci padali w miarę szybko, najdłużej trzymali się ci doświadczeni wcześniej przez trudne warunki życiowe, zahartowani w głodzie i znoju. Wypieszczeni przez życie poddawali się jako piersi.

Pomiędzy snującymi się szkieletami powleczonymi skórą a trupami była jeszcze kategoria pośrednia: muzułman. To taki, w którym jeszcze tliła się iskierka życia, a który duchem był już po drugiej stronie i którego nic nie mogło uratować. I on sam sprawiał wrażenie takiego, który ratunku nie oczekuje.

Ze Staszka Warzela najpierw uszła nadzieja, a wkrótce potem - życie. Gienka Siewierskiego zabiło palenie. Za zasiekami z drutu kolczastego nie zdołał się wyzbyć przyzwyczajeń z wolności, nawet skórki czarnego chleba z głodowych racji żywnościowych wymieniał na papierosy i - nie napaliwszy się bardzo - zgasł z fizycznego i głodowego wycieńczenia pięć miesięcy od chwili, kiedy przekroczył bramę z napisem "Arbeit macht frei".

Bracia Edward (nr 129) i Zbigniew (nr 628) Drzałowie z Rzeszowa musieli być twardzi, skoro przeżyli Auschwitz od początku niemal do końca. Bramę obozu przeszli z tym pierwszym transportem z lata 1940 roku, potem przeniesiono ich do KL Neuengamme, w którym śmierć wcale nie była łaskawsza niż ta w Auschwitz. Przeżyli nawet "marsz śmierci", kiedy podczas ewakuacji KL Neuengamme w kwietniu 1945 roku zginęły w drodze tysiące więźniów. Ale nie bracia Drzałowie, oni zdołali dostać się na statek ewakuacyjny "Thielbeck". Przeżyli lata obozowego piekła, by zginąć u progu wolności, bo "Thiel- beck" został zbombardowany przez RAF i poszedł na dno w Zatoce Lubeckiej na pięć dni przed kapitulacją III Rzeszy. Wraz z 2800 więźniami obozów nazistowskich.

Jurka Jarocha z Sokołowa Małopolskiego można by nazwać szczęściarzem wśród tych wszystkich, którzy w czerwcu 1940 trafili do KL Auschwitz z pierwszym transportem. Z numerem 376 przeżył w oświęcimskim piekle dwa lata, następne trzy w obozach Mauthausen i Neuengamme. Z tego ostatniego razem z braćmi Drzałami trafił na statki ewakuacyjne i - podobnie jak ich "Thielbeck" - on też został zbombardowany przez RAF, ale na statku "Cop Arcona". Do rozbitków, którzy nie utonęli wraz ze statkami, strzelali marynarze Kriegsmarine i esesmani na brzegu. Z tysięcy więźniów, którzy znajdowali się wówczas na hitlerowskich statkach, ocalało ledwie 350 osób. Jaroch był wśród 50 ocalonych z "Cop Arcony".

Uczepili się deski na falach także Antoni Grossman z Kolbuszowej (nr 131) i Emil Barański z Dynowa (nr 377). Oni także byli z tego pierwszego rzeszowskiego transportu i też trafili na "Cop Arconę", ale po bombardowaniu zginęli 3 maja 1945 w wodach Zatoki Lubeckiej.

Szczęście w nieszczęściu miał Stanisław Szpunar. W Auschwitz już słyszeli sowiecką artylerię zbliżającego się frontu, kiedy hitlerowcy zdecydowali się ewakuować obóz. Szpunar trafił do obozu Nordhausen w Górach Harcu. Transport kolejowy nie wszyscy przeżyli.

- Trupy po drodze wyrzucaliśmy z wagonów na zewnątrz, choć Niemcy z wieżyczek obserwacyjnych wtedy do nas strzelali - wspomina więzień nr 133. - Pewnie każde otwarcie drzwi wagonu traktowali jak próbę ucieczki.

Z Nordhausen przewieziono go do obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen. KL Auschwitz, który nie tak dawno opuścił, wyzwalała Armia Czerwona, Szpunara oswobodziły wojska brytyjskie. Pamięta tych pierwszych Brytyjczyków, którzy weszli na teren obozowy: w uniformach niemal kosmicznych, z obawy przed zagrożeniem epidemicznym, bo gnijące ludzkie trupy zalegały obozowy teren. I pamięta, że dla wielu z nich wyzwolenie oznaczało śmierć w męczarniach. Nie byli w stanie się powstrzymać, kiedy - głodzonym latami - wyzwoliciele nagle dostarczyli pożywienie wszelakie. Nie jedli, a żarli wprost. Organizmy tego szczęścia nie wytrzymywały.

Dlaczego on przeżył trzy obozy i wielu swoich kolegów z pierwszego transportu? Po latach sam przyznawał, że twardy był. I fizycznie, i psychicznie.

Zapomnieć nie sposób

Dla tych, którzy przeżyli Auschwitz, Treblinkę, Bełżec, Bergen-Belsen i inne obozy zagłady, tamta rzeczywistość nigdy nie przestała istnieć. Szpunar do 2000 roku nie odważył się odwiedzić oświęcimskiego obozu zagłady. Nie chciał, bał się wspomnień i koszmarów, które i bez takich odwiedzin nawiedzały go w snach. Na jawie ciągle miał przed oczyma wytatuowany na przedramieniu numer 133. Bał się, że na miejscu zobaczy między drutami szkielety powleczone biało-niebieskimi drelichami, usłyszy szczekanie owczarków niemieckich i niemieckie komendy esesmanów, zobaczy i poczuje czarny dym z komina krematorium.

Ci, którzy przeżyli, nie byli w stanie wrócić do normalnego funkcjonowania, nie potrafili zaadaptować się do życia w społeczeństwie, na zawsze pozostały w nich resztki obozowego systemu wartości. Nie mając powodu obawiać się głodu, przez resztę życia gromadzili żywność, jakby w obawie, że może im zabraknąć. Lata po zakończeniu wojny psychologia nazwała ich nietypowe zachowania syndromem KZ.

Część z tych, którzy ocaleli i żyją, co rok zbiera się na kolejnych rocznicach wyzwolenia KL Auschwitz, by dać świadectwo, by ostrzec ludzkość przed powtórką. Na wysuszonej starczo skórze prawego przedramienia wciąż można odczytać wytatuowany numer. Lub na udzie - jeśli do KL Auschwitz-Birkenau trafiło dziecko. Miesiąc, rok, cztery lata spędzone w tym miejscu naznaczyło ich na resztę życia.

Andrzej Plęs
NOWINY

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia