W 1998 roku amsterdamskie Rijksmuseum pokusiło się o pouczający, ale nieco zahaczający o makabreskę test dla zwiedzających. Mieli wrzucać do ustawionej przy wyjściu urny karteczki ze swoimi typami na dziesięć obrazów najbardziej oddających "grozę śmierci". Test trwał miesiąc, potem nad typami pochyliły się siwe głowy kuratorów tej szacownej instytucji. Efekty były zdumiewające, przede wszystkim dlatego, że wśród finalistów nie znalazł się "Triumf śmierci" Pietera Bruegla, najbardziej rozpoznawalny obraz z dziedziny tanatologii w historii malarstwa.
Od 1562 roku ta niewielka, nieco ponad metr na półtora, namalowana na desce wizja zagłady ludzkości przez armię zombi, wciąż działa na ludzką wyobraźnię w sposób niemal hipnotyczny. Bruegel, człowiek z natury ponury i zamknięty w sobie, chełpił się przed współczesnymi, że to właśnie on jest najlepszym "malarzem śmierci", a nawet że odkrył jej niewytłumaczalną ludzkim językiem grozę. Coś w tym jest. Jego obraz przedstawia wyjątkowo pesymistyczną scenerię globalnej bitwy.
Jednak owa bitwa nie rozgrywa się między samymi ludźmi, ale między armią umarłych, która nieuchronnie odbiera życie wszystkim - od chłopów i żołnierzy do szlachty, a nawet króla i kardynała. Blisko 500 lat po powstaniu "Triumf śmierci" wciąż robi wrażenie. Ale bywalcy Rijksmuseum wybrali obrazy zupełnie inne. Zwyciężyła "Śmierć Kleopatry" Jana-André Rixensa, przedstawiająca samobójczą śmierć królowej Egiptu (wedle legendy dała się ugryźć jadowitemu wężowi).
Zaraz za nią znalazły się "Śmierć Marata" Jacquesa-Louisa Davida i "Judyta z głową Holofernesa" Lucasa Cranacha Starszego. Stawkę zamknęły "Zmarła matka
Edvarda Muncha" i "Ciało martwego Chrystusa w grobie" Hansa Holbeina Młodszego.
Co łączy te pięć obrazów? To, że ukazują śmierć w wersji niejako zindywidualizowanej, kameralnej. Skupiają się na jednostkach, podczas gdy Breugel miał ambicję namalowania śmierci w wersji hurtowej. Gdyby odwołać się do dzisiejszej popkultury, namalował on własną wizję "Nocy żywych trupów", która przeraża,
ale nie wywołuje tego, do czego powinno skłaniać malarstwa tanatalne - do namysłu nad nieuchronnym. "Śmierć Kleopatry", choć epatuje oglądających wyjątkowo powabną cielesnością monarchini, nadaje się do tego znacznie bardziej. Dlatego zapewne historycy sztuki z upodobaniem dzielą motywy śmierci w malarstwie na kategorie.
Gdyby mierzyć je liczbą powstałych obrazów, Breugel ze swoją zwielokrotnioną makabreską i kościotrupami zalewającymi świat nie miałby co marzyć o pierwszym miejscu. W cuglach zwyciężyłoby bowiem malarstwo religijne. Cóż bowiem jest bardziej uniwersalnym motywem naszej kultury niż męczeńska śmierć Chrystusa na krzyżu. Nikt jeszcze nie pokusił się o policzenia istniejących i wciąż powstających wizerunków ukrzyżowanego Chrystusa. Nawet w dobie królującej cyfryzacji takie
przedsięwzięcie wydaje się niemożliwe. A gdyby jeszcze przyjąć pogląd Hansa Ursa von Balthasara, teologa, kardynała, ale też wielkiego znawcy sztuki, że z faktu śmierci Chrystusa wynika wniosek, że całe malarstwo religijne znajduje się w jej cieniu liczba obrazów z motywem śmierci rośnie lawinowo.
Byłby on obecny zarówno w słynnym "Ukrzyżowaniu" Matthiasa Grünewalda, na którym malarz przedstawił Zbawiciela jako odrażającego i pokrytego trądem wykluczonego, jak i tryptyk "Sąd Ostateczny" Hansa Memlinga, gdzie Chrystus triumfuje, ale z kolei rzesze grzeszników wpadają w piekielne czeluście.
Mają rację ci, którzy dzieje malarstwa sprowadzają do kolejnych prób przedstawienia śmierci Jezusa. Wstrząsające wrażenia robi "Martwy Chrystus", którego ciało namalowane na płótnie z anatomiczną dbałością o szczegóły zostawił nam Andrea Mantegna, "Ukrzyżowany" Francesco del Cossy, przerażające realizmem "Złożenie do grobu" Petera Paula Rubensa, ale i "Zmartwychwstanie Chrystusa" Piero della Franceski, pokazujące Syna Bożego podnoszącego się w chwale z grobu, czyli pokonującego śmierć. Już studenci pierwszego roku historii sztuki zapoznają się z kanonicznym rozróżnieniem wątków śmierci w historii malarstwa. Śmierć można pokazać tradycyjnie, jako przerażającą maszkarę - jak zrobił to Breugel, ale również Albrecht Dürer w "Rycerzu, Śmierci i Diable". Nikt nie ma wątpliwości, kto tu jest tym, kogo należy się bać. Śmierć można też przedstawić egzystencjalnie - tu doskonale pasowałyby wszystkie płótna ze śmiercią Chrystusa, ale też spora cześć dzieł Jacka Malczewskiego, uwielbiającego pokazywać to, co niedopowiedziane pod postacią zdrowych wiejskich dziewuch z kosami. Jest wreszcie śmierć alegoryczna, która traktowana jest jako klucz do zrozumienia innych sfer ludzkiego bytu. Na przykład historii Polski.
Zdumiewające, ile wątków tanatalnych znalazło się w twórczości Artura Grottgera, Aleksandra Gierymskiego czy wspomnianego Malczewskiego. Przez blisko 200 lat nasi przodkowie uczyli się ojczystych dziejów przez pryzmat oglądania śmierci, okrywającej całunem nasz skrawek Europy. Być może z wyjątkiem jednego z najposępniejszych płócien, jakie zostawił Gierymski - "Trumny chłopskiej", gdzie akurat śmierć sprowadzona została do codziennej udręki z losem. Co zresztą w niczym nie zmienia faktu, że tanatalogia przeniesiona na obraz wciąż jest dla człowieka obiektem fascynacji.
Niektórzy mistrzowie, choćby pochodzący z Niderlandów Hieronim Bosch, próbowali zaprząc śmierć w okowy późno-średniowiecznej idei odrodzenia człowieka, inni, jak Caravaggio, traktowali ją jako wygodny motyw do realizacji warsztatowych eksperymentów. Kto dokładnie przyjrzy się jego "Dawidowi z głową Goliata", musi
dojść do wniosku, że tego płótna nie da się namalować inaczej, jak będąc po ogromnym wpływem emocji.
Wydawać by się mogło, że śmierć przestała być dziś tabu. Ależ nic bardziej mylnego. Śmierć nigdy nie miała się tak dobrze. Króluje w literaturze, teatrze, doskonale odnalazła się w popkulturze.
Lucjan Strzyga
GAZETA WSPÓŁCZESNA