"Marian Gładysz? Jedziesz z nami". Ja? Przecież miałem dopiero 16 lat

Redakcja
Marian Gładysz (w środku) wraz z kolegami ze szkoły niedługo przed wywiezieniem do obozu pracy
Marian Gładysz (w środku) wraz z kolegami ze szkoły niedługo przed wywiezieniem do obozu pracy achiwum Mariana Gładysza
Niemcy z krzykiem wpadali do domów oznaczonych napisem "Jude" i strzelali do wszystkich obecnych - opowiada Marian Gładysz, którego wspomnienia spisała żona Teresa

Urodziłem się we wsi Stary Skałat, powiat Skałat, województwo tarnopolskie. Mieliśmy nieduże gospodarstwo rolne, ojciec dodatkowo trudnił się krawiectwem i miał pasiekę. Było nas, dzieci w rodzinie pięcioro. Rodziliśmy się mniej więcej co trzy lata. Najstarsza siostra Józefa, potem brat Adolf (wołaliśmy na niego Dołek), następnie ja - Marian, brat Stanisław i najmłodsza siostra Eugenia.

Wyżywić taką gromadkę z małego gospodarstwa nie było łatwo, żyliśmy skromnie. Mimo trudności materialnych troje starszych dzieci uczęszczało do szkoły średniej, która znajdowała się w oddalonym o sześć kilometrów Skalacie. Chodziliśmy tam pieszo, przez łąki i pola było tylko trzy kilometry.

Na drzwiach kazali pisać "Jude"

1 września 1939 Niemcy wkroczyli na ziemie polskie. 17 września o świcie ogromne siły Armii Czerwonej przekroczyły granicę polsko-radziecką, gdzie broniły się tylko niewielkie siły ochrony pogranicza. Od tego dnia Rosjanie rozpoczęli okupację rdzennie polskich ziem. Rządzili zajętym obszarem. Zlikwidowano szkoły polskie, musieliśmy chodzić do rosyjskich. W1941 roku na nasze tereny wkroczyli Niemcy, następni okupanci. W tym czasie miałem skończone osiem klas szkoły rosyjskiej - dziesięciolatki, co równało się ukończonemu przedwojennemu gimnazjum.

Były wakacje. Z kolegami paśliśmy krowy na wzgórzu, z którego widoczna była droga do Tarnopola. Zobaczyliśmy kolumnę aut, powoli posuwającą się w kierunku Skałatu. W pewnym momencie zatrzymała się, wtedy na drogę wjechał żołnierz na motocyklu i ruszył do miasta. Sprawdził, czynie ma już Rosjan, i zawrócił. Później na drogę wjechała mała kolumna, która w zwartym szyku ruszyła do Skałatu. Niemcy zorientowali się, że mieszka tam dużo Żydów.

Na drzwiach wszystkich domów, które zajmowali, kazali napisać "Jude". Powiedzieli, żeby lekarze i farmaceuci wyszli z mieszkań i stanęli obok, że nic im nie grozi. Zawrócili i podjechali do kolumny aut, które natychmiast ruszyły do miasta. Byliśmy ciekawi, jak wygląda niemieckie wojsko. Wszyscy byli w mundurach, a na czapkach mieli trupie czaszki - nie wiedzieliśmy, co to znaczy. Zagoniliśmy krowy i pobiegliśmy do Skałatu. Tam zobaczyliśmy sceny, których nie mogę zapomnieć do dziś.

Niemcy z krzykiem wpadali do domów oznaczonych napisem "Jude" i strzelali do wszystkich obecnych. Ponieważ domy w większości były parterowe, ludzie wyskakiwali przez okna, mając nadzieję, że uda się im uciec. Nie strzelano tylko do tych, którzy przerażeni stali nieruchomo przed domami, zgodnie z rozkazem. Ale w pewnym momencie Niemcy zauważyli, że do j ednego z tych mężczyzn tuli się płacząca kobieta.

Podeszli do nich. "Jesteś lekarzem czy farmaceutą?" - padło pytanie. I odpowiedź: "Lekarzem, a to moja żona". Wówczas Niemiec brutalnie chciał oderwać ją od męża, ale ponieważ on trzymał ją mocno i zasłaniał swoim ciałem, żołnierz z uśmiechem podniósł broń i zastrzelił oboje. Gdy to wszystko zobaczyliśmy, ukryci za węgłem jakiegoś domu, uciekliśmy z miasta.

Przez kilka dni Niemcy poszukiwali w Skalacie pozostałych przy życiu Żydów. Gdy kogoś znaleźli, bezwzględnie mordowali. Niektórym udało się uciec z miasta, wówczas szukali schronienia na wsi. Przez jakiś czas rodzice ukrywali jedną rodzinę u nas w piwnicy. Za to groziła kara śmierci dla wszystkich domowników. Gdy zrozumieli, że nie mogą dłużej ryzykować, że ktoś coś zauważył i może nas wydać, w nocy dali Żydom prowiant na drogę i kazali dalej uciekać. Musieli tak postąpić, nie mieli innego wyjścia. Po kilku dniach wpadło do nas w nocy kilku miejscowych policjantów i jeden Niemiec. Przeszukali cały dom, od strychu po dach...

Jak pojedziesz, to zobaczysz

Nie chodziliśmy już do szkoły. Dołek poszedł do pracy we młynie, aja do zegarmistrza. Trzeba było znaleźć robotę, tylko to mogło ochronić od wywiezienia do Niemiec. Niestety, nie zawsze to pomagało. Latem 1942 wywieziono Dołka do pracy w gospodarstwie rolnym.

Na początku września w nocy obudziło nas głośne dobijanie się do drzwi. Ojciec wstał, poszedł zobaczyć, co się stało. Do domu wtargnęli miejscowi policjanci z Niemcem. "Gdzie jest Marian Gładysz?" - zapytali. "To ja" - odpowiedziałem. Popatrzyli i... "Ubierać się, szybko, jedziesz z nami". Byłem zaskoczony, nie przypuszczałem, że przyjdą po mnie, pracowałem, więc czułem się bezpieczny. Przecież miałem dopiero 16 lat.

"Dokąd?" - zapytałem. "Jak pojedziesz, to zobaczysz" - na tym skończyła się dyskusja i zaczęli mnie poganiać. Gdy trochę się ogarnąłem, szybko wsadzili mnie do wozu, na którym siedziało już kilka osób. Mama była tak przerażona, że zapomniała dać mi cokolwiek dojedzenia. Przywieźli nas do Skałatu, kazali wysiadać przy młynie. Tam zamknięto nas w magazynie z grupą ludzi, którzy już tu byli. Rodzinom przekazano, że mogą dostarczyć na dworzec kolejowy jedzenie na trzy dni.

O świcie podjechały samochody i przewiozły nas na dworzec. Tam już czekały z jedzeniem matki i żony tych, których tak niespodziewanie w nocy zabrano z domów. Pojechaliśmy do Tarnopola, gdzie czekaliśmy na dołączenie do naszego transportu grupy ze Stanisławowa. Gdy byli już wszyscy, pociąg ruszył do Lwowa.

We Lwowie kazano nam wysiadać i przeprowadzono do pomieszczenia, w którym musieliśmy rozebrać się do naga. Tu różni zwyrodnialcy mogli zaspokoić swoje bestialskie instynkty znęcania się nad słabymi i bezbronnymi. Bito nas, kopano gdzie popadnie, napawając się jękami, płaczem i tryskającą krwią. Na zakończenie postanowili nas wykąpać. Użyli do tego sikawek z zimną wodą. Kim byli oprawcy? Nie wiem, czy to Ukraińcy, czy Niemcy. A może wspólna zabawa?

Teraz mogliśmy się ubrać i iść na zaplanowany obiad, pierwszy posiłek od chwili wyjazdu. Pobraliśmy miski i ustawiliśmy się w kolejce do okienka, z którego miała być wydawana zupa. Obok stał uśmiechnięty żandarm z nahajem. Gdy już dostało się łyżkę cieczy, żandarm ożywiał się, ręka z nahajem bezbłędnie trafiała delikwenta w głowę, szyję, ramiona i plecy. Naturalnie zupa lądowała na podłodze, za co obrywało się dodatkowo w czasie sprzątania.

Następnego dnia rano pobierano odciski palców, robiono zdjęcia do dowodów, które od razu otrzymaliśmy. Na ich podstawie sporządzono ewidencję dostarczonych osób. Byliśmy gotowi do dalszej drogi. Zawieziono nas na stację kolejową, załadowano do wagonów i ruszyliśmy w nieznane.

Chorych od razu odstawili na bok

Przyjechaliśmy do Lipska. Przewieziono nas do obiektu, w którym znów kazano rozbierać się do naga. Sprawdzano każdą osobę z posiadanym dowodem, następnie przystąpiono do badań lekarskich. Chorzy od razu byli odstawiani na bok. Co z nimi zrobiono, nie wiem. Wszyscy zdrowi mogli się ubrać. Podstawiono samochody ciężarowe, którymi przewieziono nas do obozu pracy w Mitteldeutsche Motorenwerke w Taucha bei Leipzig.

Było to w połowie września 1942 roku.

Teresa Gładysz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia