Początek roku 1943, Paryż. Generał Julius von Hallman często pojawia się w sztabie gospodarczym armii marszałka Gerda von Rundstetda. Wszak jest wybitnym specjalistą od fortyfikacji i służy radą inżynierom planującym słynny Wał Atlantycki - kilka tysięcy kilometrów umocnień u zachodnich brzegów Europy, które miały ochraniać „rasę panów" przed potencjalną agresją od strony oceanu.
Wizyty trwają. Z czasem wojskowy chce jak najbardziej sformalizować współpracę. Składa więc propozycję: osobiście zorganizuje przedsiębiorstwo zajmujące się budową umocnień. Inżynierowie długo się nie zastanawiają i dżentelmeni dobijają targu. Generał zabiera plany umocnień i 500 marek zaliczki. Niedługo później... zapada się pod ziemię! A razem z Juliusem von Hallmanem znikają ściśle tajne dokumenty.
W tej sytuacji Niemcom w ogóle nie jest do śmiechu
- w końcu ktoś będzie musiał odpowiedzieć za to, co się stało. Poza tym generał wyglądał na wysokiego rangą oficera Wehrmachtu i wydawało się, że wszystko z nim w porządku. Doskonale posługiwał się niemieckim, legitymował się kompletem dokumentów i nosił mundur jak każdy inny generał! Tyle że - w przeciwieństwie do innych wysokich rangą wojskowych - zniknął jak kamfora.
Czym prędzej do akcji wkraczają wszystkie jednostki Gestapo i Abwehry, które okupują Francję i... nic! W końcu ktoś wpada na pomysł, żeby zwrócić się do jednostki macierzystej poszukiwanego-niemieckich żołnierzy stacjonujących na froncie wschodnim. Wtedy (o zgrozo!) okazuje się, że... Julius vonHallman nigdy nie istniał.
Człowiekiem, który wodził za nos hitlerowców, był Kazimierz Leski, wybitny agent wywiadu i kontrwywiadu na usługach Państwa Podziemnego. Chociaż akcja z roku 1943 nie była ostatnią z operacji przeprowadzonych przez niego w Paryżu, to nazistom nigdy nie udało się go aresztować. Za to po wojnie hitlerowców wyręczyli komuniści. Polski bohater wojenny, weteran kampanii wrześniowej i powstania warszawskiego przesiedział ponad dekadę w peerelowskim więzieniu. Ot, kolejna ofiara systemu.
Kazimierz Leski
Znany choćby jako: Bradl, Leon Juchniewicz, Karol Jasiński czy Jules Lefebre. Z urodzenia warszawiak, rocznik 1912. Absolwent Wydziału Mechanicznego Państwowej Wyższej Szkoły Budowy Maszyn i Elektrotechniki. Podobnie jak ojciec planował zostać wynalazcą i konstruktorem.
Przed wojną młodziutki Kazimierz podróżował po Starym Kontynencie, co z pewnością ułatwiło jego późniejszą pracę operacyjną na rzecz polskiego wywiadu. Na przykład w Holandii budował łodzie podwodne. Robił to zresztą i w Polsce. Inteligentny, świetnie radził sobie ze sportem, językami obcymi i ukończył kurs pilotażu. A to tylko mały wycinek jego bogatego CV. W każdym razie trudno się dziwić, że z takim doświadczeniem odnosił później sukcesy niczym Hans Kloss w „Stawce większej niż życie". Z tą różnicą, że Leski był zupełnie prawdziwy.
Początek wojny nie był zbyt szczęśliwy dla późniejszej legendy Podziemia. W pierwszych tygodniach września 1939 r. Kazimierz Leski miał pecha, a jego samolot został zestrzelony przez Rosjan podczas akcji bojowej. W ten sposób nasz bohater trafił do radzieckiej niewoli. Ale spokojna głowa - wcale nie zabawił tam za długo. Razem z innymi jeńcami wydostał się z aresztu, który Sowieci naprędce zorganizowali w jakiejś szkole. Z pomocą okolicznej ludności zbiegł krasnoarmiejcom, żeby przez Lwów dostać się do okupowanej stolicy. Tam czekała go przygoda w szeregach Muszkieterów - jednej z najbardziej tajemniczych organizacji w historii Polski.
Muszkieterów powołał do życia Stanisław Witkowski, który przez wiele lat przed wojną działał najprawdopodobniej jako przykrywkowiec słynnej Dwójki. Jego organizacja nie chciała podporządkować się ZWZ, ale osiągała doskonałe wyniki w pracy wywiadowczej. Już dwa miesiące po porażce w kampanii wrześniowej Muszkieterzy mogli się pochwalić siatką 50 doskonale zakonspirowanych agentów, którzy działali nie tylko w okupowanej Polsce, ale też na terenie Rzeszy.
Pracowali m.in. jako szpiedzy i łącznicy
Działalność wywiadowcza była dla nich chlebem powszednim. Z czasem zyskali do dyspozycji własne samochody, drukarnie czy lokale konspiracyjne. W strukturach Muszkieterów Leski zajmował się początkowo organizacją i monitorowaniem szlaków komunikacyjnych oraz odpowiedniego transportu, ale wraz z rozbudową siatki konspiracyjnej jego mocodawcy zaczęli dokładać mu coraz więcej obowiązków.
„Kapitan obarczył mnie dodatkowym zadaniem: miałem zaprowadzić ewidencję osób podejrzanych o współpracę z okupantem, o których donosiła sieć wywiadowcza Muszkieterów. Po zaprowadzeniu tej ewidencji okazało się, że przychodzące informacje są często niesprecyzowane lub nieścisłe, w stopniu niejednokrotnie przekreślającym ich wiarygodność, czasami sprzeczne, a więc praktycznie pozbawione wartości. Należało je sprawdzać i uzupełniać" - pisał w swoich wspomnieniach Leski.
Tak założył sieć informacyjną 37. Jej działalność polegała na przechwytywaniu donosów do Gestapo, namierzaniu konfidentów czy odpowiednio szybkim informowaniu ludzi „spalonych". W praktyce komórka decydowała o życiu lub śmierci wielu ludzi konspiracji.
W „Życiu niewłaściwie urozmaiconym" Kazimierz Leski zdradza niektóre tajniki konspiracyjnej pracy wywiadowczej z tamtego okresu. Do elementarnych zasad konspiracji należała choćby zmiana „biura" organizującego pracę. Na potrzeby swojej działalności nasz bohater wykorzystywał trzy lokale, które zmieniał tak, by nie wzbudzać większych podejrzeń.
Jednym z ważniejszych elementów tej roboty były dobrze przygotowane skrytki, które umieszczano na przykład w podłodze lub ścianie. Techniki ich konstruowania dają do myślenia: za pomocą odpowiedniego materiału udawało się tłumić dźwięk charakterystyczny przy stukaniu w wolną przestrzeń, a skrytkę otwierało się na przykład dzięki cienkiej blaszce z twardej stali, którą odpowiednio nacinano.
Mechanizm był tak skonstruowany, że „klucz" wsuwało się do niepozornej szczeliny. Jeśli dodatkowo naciskało się określoną klepkę parkietu, zacisk sprężyny zwalniał, a klepka zamykająca otwór lekko unosiła się do góry. A to wcale nie koniec pomysłowości Muszkieterów - wymyślne schowki w termosach, piórach wieczne, skórzane teczki, a nawet pędzle do golenia nie były niczym nadzwyczajnym.
Dla Kazimierza Leskiego współpraca z organizacją Stanisława Witkowskiego zaczęła dobiegać końca po półtorarocznej pracy kontrwywiadowczej. „Kapitan" nadszarpnął swój autorytet względem podwładnych. Chodziło m.in. o pieniądze, kompetencje i zadania operacyjne, które zaczęły wymykać się Witkowskie¬mu spod kontroli. Jego agenci powątpiewali w intencje szefa i coraz przychylniej zwracali się w kierunku ZWZ.
Zresztą „Kapitan" miał wcale długo nie pożyć. Ze względu na podejrzenia o współpracę z Niemcami i niesubordynację wobec kierownictwa wydano na niego wyrok śmierci Wojskowego Sądu Specjalnego AK Postanowienie wykonano dokładnie 18 września 1942 r. w domu oskarżonego przy ul. Wareckiej 9.
Przy zwłokach zabitego znaleziono kartkę z podpisem: „Największy polski bandyta".
Ale wróćmy do roku 1941, kiedy Witkowski nie jest jeszcze trupem, a jedynie wzbudza coraz większe wątpliwości wśród swoich podkomendnych. „Wśród Muszkieterów umocniła się tendencja jak najszybszego podporządkowania się ZWZ. To było przecież przez nas wszystkich uznawane wojsko. Rozmowy z Oddziałem II Komendy Głównej przeprowadził w naszym imieniu Brat Antoni [Stefan Dembiński - red.]. Zostało w nich ustalone, że będziemy przejęci nie jako całość organizacji, ale poszczególne nasze komórki zostaną przydzielone zgodnie z ich kwalifikacjami" - wspominał Leski.
Złota era szpiegowskiej kariery
Kazimierza Leskiego rozpoczęła się wraz z przełomem 1941 i 1942 r. Kumple z branży już wtedy znają go pod pseudonimem: Bradl. Leski podejmuje się stworzenia lądowych kanałów przerzutowych dla kurierów ZWZ-AK. Trasa na linii Warszawa - Londyn. Po drodze jest oczywiście cała okupowana Europa. Ze względu na czas przekazywania informacji i bezpieczeństwo wybór II oddziału pada na korytarz biegnący przez III Rzeszę, Francję i Hiszpanę. Tak rodzi się komórka o szatańskim pseudonimie: 666.
„Bradl, odważny, wybitnie inteligentny, pełen inicjatywy, a przy tym przystojny i elegancki, świetnie mówiący po francusku i po niemiecku nadawał się do takiej roboty doskonale"
- pisał o swoim dobrym znajomym jeden ze słynnych cichociemnych Stanisław Jankowski „Agaton".
Leski nie czeka za długo, tylko wsiada do pociągu odjeżdżającego prosto do Ber-lina. Ma przy sobie legitymację urzędnika Ostbahnu, czyli kolei świadczącej usługi na terenach Generalnego Gubernatorstwa. W przebraniu kolejarza polski szpieg dociera do stolicy Rzeszy, ale tam rezygnuje z dalszej podróży. Opracowywanie trasy nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać, i wymaga czasu. Im dalej na Zachód, tym większe podejrzenia żołnierzy wzbudza niemiecki kolejarz. Dowódca trzech szóstek ma jednak głowę na karku.
„Doszliśmy już wtedy wspólnie do przekonania, że kto jak kto, ale w czasie wojny jedyni ludzie, których podróże nie wzbudzają żadnych podejrzeń, to wojskowi. Wtedy postanowiłem zostać żołnierzem i wstąpić do Wehrmachtu, co też uczyniłem" - wspominał później słynny „Bradl".
Żeby zostać niemieckim wojakiem, trzeba się było podczas wojny postarać. Przez środowiska związane niegdyś z PPS Leski nawiązał kontakt z krawcem z ul. Lipowej. Traf chciał, że ów człowiek pracował akurat w zakładzie przygotowującym mundury dla Niemców... Jak nietrudno się domyślić, błyskawicznie udało się zorganizować odznaczenia i detale niezbędne dla hitlerowców. I tak „Bradl" został porucznikiem Wehrmachtu, który wybrał się na wycieczkę do Paryża.
Pierwsza podróż dała mu się we znaki. Ponieważ nie był jeszcze dobrze zorientowany w kurierskim procederze, pojechał pociągiem razem ze wszystkimi podróżnymi. Z Warszawy do Berlina jechało się nieźle, ale im dalej na Zachód, tym tłum był większy, a jazda coraz bardziej męcząca. Leski wspominał, co wtedy pomyślał.
- Muszę być dostatecznie ważną osobą, żebym miał jakieś prerogatywy w mojej podróży by mi było wygodnie. I wtedy postanowiłem zostać generałem - wyznał rozbrajająco.
Zorganizowanie odpowiedniego munduru nie stanowiło większego problemu. Pomógł oczywiście znajomy krawiec. Wiadomo jednak, że mundur to nie wszystko: żeby w pierwszej połowie lat 40. XX w. podróżować swobodnie po Starym Kontynencie, należało mieć się czym i jak wylegitymować.
Tu z pomocą szefowi komórki 666 przyszli stołeczni doliniarze, którzy z łatwością obrabiali gapowatych oficerów -choćby na warszawskich dworach. Potem poszło jak z płatka .„Legalność Bradla była nienaganna. Znał miejscowość, z której pochodził, »swój« życiorys, stosunki rodzinne. Jego dokumenty osobiste uzupełnione były legitymacjami pomocniczymi, jak karta łowiecka, prawo jazdy itp. Po przyjeździe do Paryża nie zaniedbał żadnej formalności służbowej. Zameldował się w Stadt-kommandantur, na Place de l'Opéra, otrzymał przydział kwatery w hotelu, wymienił podróżne kartki żywnościowe na obowiązujące we Francji" - wspominał Stanisław Jankowski „Agaton".
Krąży wiele legend o tajnikach pracy Leskiego w Paryżu. Jego przełożeni wspominają historię z kartkami na żywność. Kiedy sprzedawca oskarżył jednego z klientów o fałszywy dokument przydziałowy, miał wyrwać lewą kartkę z dłoni „Bradla" i powiedzieć do przyłapanego na gorącym uczynku: „Takie powinny być! ". Nie trzeba dodawać, że był to prawdziwy komplement dla szpiega działającego pod wieloma fałszywymi tożsamościami i żyjącego w głębokiej konspiracji.
Niewątpliwie Kazimierz Leski był człowiekiem wielkiej odwagi
Świadczy o tym fakt, że nie bał się wrócić do Paryża i udawać kolejnego generała po głośnym zniknięciu Juliusa von Hallmana. Prawda jest taka, że hitlerowcy nigdy nie złapali asa polskiego wywiadu - zarówno dzięki doskonałej charakteryzacji, jak i wnikliwemu umysłowi szpiega.
Ale to, czego nie udało się osiągnąć Niemcom, mieli zrobić Rosjanie i polscy komuniści. Po zakończeniu wojny „Bradl" w końcu trafia w brutalne ręce ubecji. Ląduje w niesławnym X Pawilonie. Potem kalka scenariusza dla bohaterów Podziemia w komunistycznej Polsce: dwa procesy, fałszywe zarzuty i ciężka ręką sędziego.
- Przede wszystkim był zwichnięty przez ponad dekadę więzienia. Mam wrażenie, że był na swój sposób szczęśliwy, ale chyba jednak kosztem poświęcenia różnych potrzeb i nie tylko - powiedział mi niedawno Krzysztof Leski, zawodowo dziennikarz, a prywatnie syn bohatera polskiego wywiadu. - Był szalenie opanowany. Pamiętam, że cechowała go ciekawa umiejętność: potrafił powiedzieć, że zdrzemnie się na 20 minut. I w ciągu kilkunastu sekund zapadał w dokładnie odmierzoną drzemkę - wspominał.
Kazimierz Leski cieszył się tytułem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata przyznawanego przez izraelski instytut poświęcony ofiarom Holokaustu, czyli Yad Vashem. Na wieczną służbę odszedł 27 maja 2000 r. Grób narodowego bohatera, który wielokrotnie wykiwał Niemców, można znaleźć na Starych Powązkach.