Ofiary zbrodni UPA koło Lubyczy Królewskiej, 1944
(fot. Archiwum ROPWiM)
Opowieść pani Walentyny zaczyna się niemal sielankowo. Mamy gdzieś tam, hen, na granicy Kresów II Rzeczpospolitej kolonię Janówka. Domy były porządne, bielone. Wszystkiego ze 30 numerów, które przycupnęły przy drodze łączącej Ludwipol z Bystrzycą.
Na krzyżówce zaczyna się niedokończony dukt do powiatowego Kostopola, który w historii zapisał się za sprawą rud żelaza. Kolonia rozciąga się między borem, gdzie Żydzi z Małopolski przyjeżdżali "na dacze", a rzeką Słucz, na której odbywają się kajakowe regaty.
Co dla Wołynia dość niezwykłe, w Janówce mieszkają niemal wyłącznie Polacy, przede wszystkim z legionowych nadziałów ziemi. Rusinów czy też Ukraińców może wszystkiego są ze trzy nazwiska. Ród mamy pani Walentyny wiedzie się od Tatarów, przodkowie ojca przybyli kilka generacji wcześniej z Małopolski.
- Ziemia u nas była dobra, to i biedy nie znaliśmy, nikt po prośbie chodzić nie musiał, ale luksusów też nie było - dodaje. - Niemal wszyscy mieszkańcy trudnili się rolnictwem, kilku pracowało u Żydów w Ludwipolu. Nasz dom był okazały, nowy i jeszcze nie do końca gotowy, jedna izba stała pusta. Mama kochała kwiaty i obejście w nich tonęło. Czytała kobiece pisma i zamawiała nasiona i bulwy wyjątkowych roślin.
Można było wyczuć nadchodzącą tragedię...
Na msze chodziło się do kościoła w Ludwipolu, jakieś pięć kilometrów. Jednak bliżej była kaplica przy koszarach Korpusu Ochrony Pogranicza w Bystrzycach. Grekokatolicy w obu tych miejscowościach mieli cerkwie, bo Janówka była jak wyspa otoczona ukraińskimi i rusińskimi wsiami...
Sielanka skończyła się wraz z wojną. Pierwszy wojenny obrazek. Kuzyn ojca pani Walentyny służył w carskim wojsku. I często był tłumaczem. Gdy weszli sowieci, jeden z trzech miejscowych Ukraińców, bogaty młynarz, wyskakuje do krasnoarmiejca i krzyczy:
- Polacy mną orali!
- Wystarczy na niego popatrzeć, aby zobaczyć, kto nim orał - zadrwił Rosjanin.
Armie przechodziły, zmieniały się mundury żołnierzy i język w szkole. Z okupacji niemieckiej pamięta tylko Żydów, najpierw zgromadzonych w dawnych koszarach KOP, których prowadzono do roboty na drodze, a później pracujących. Obok nich Polacy, którzy "podpadli" okupantowi. Pani Walentyna pamięta, jak ukradkiem nosiła chleb księdzu, który był w tej grupie. Za karę, że ochrzcił Żyda. Udało mu się uciec.
Ciąg tragicznych wydarzeń rozpoczął się, gdy Niemcy w odwecie za zabicie dwóch żołnierzy spacyfikowali wieś Jezierce. Była jesień 1942. Sprawcami byli Ukraińcy, ale poszło na konto Polaków.
Zimą ukraińscy nacjonaliści zaczęli atakować pierwsze polskie obejścia. Później spalili Białobrzegi, Niemilę... Coraz liczniejsze grupy uciekinierów szukały schronienia właśnie w Janówce otoczonej przez ukraińskie Siedliszcza, Bystrzycę, a za Słuczem Wilę (Wiliję). Nawiasem mówiąc z tej ostatniej wywodził się Nikołaj Ostrowski, autor "Jak hartowała się stal".
Dlaczego w Janówce był spokój? Jak podejrzewa pani Walentyna, dlatego, że wówczas w Bystrzycy stacjonowali Madziarzy (Węgrzy), którzy z Polakami robili rozmaite interesy. Na ich fali w polskich domach dość szybko zaczęła pojawiać się broń, były patrole, samoobrona. Mniej więcej w tym samym czasie, w akcji przeciwko ukraińskim nacjonalistom, partyzanci z 27. Wołyńskiej Dywizji AK spalili Wilę. Ale ludzi oszczędzili, kazali im jedynie odejść.
Wola Ostrowiecka, odkryta zbiorowa mogiła na terenie dawnej szkoły (rok 2011)
(fot. Leon Popek (1))
Na szczęście woda w rzece była płytka
- Nie czekaliśmy długo na to, aż u nas się zaczęło - opowiada pani Walentyna. - Troje dzieci, dwoje ukraińskich i jedno polskie, poszło do lasu. Dzieciaki jednak były bardzo spolszczone. Ich ciała znaleziono zmasakrowane. Ich ojciec dostał pomieszania zmysłów.
A Słuczem płynęły ciała, zazwyczaj powiązane drutem... Strach był coraz większy, latem na noc kobiety i dzieci szły do Bystrzycy, do stajni.
Wreszcie nadszedł 8 listopada 1943. W nocy rozległ się charakterystyczny, głuchy dźwięk. To ktoś uderzył w słup. Ojciec pani Walentyny krzyknął, aby wszyscy uciekali w kierunku Słucza. Każdy jak stał, w nocnej koszuli. W zamieszaniu zginęła jedna ze starszych sióstr.
Uratowało ich to, że poziom wody w rzece nie był zbyt wysoki. Jedni podsadzali drugich, aby wdrapać się na wysoki brzeg. Wówczas matka odwróciła się i popatrzyła za siebie:
- Zobaczcie, nasz dom się pali...
Najpierw schronili się w zgliszczach Wili, z ulgą zauważając, że nie ma tam banderowców. Później małymi grupkami ruszyli w różnych kierunkach, ich rodzina w kierunku Starej Huty. Tam, na plebanii, poznał ją ksiądz - ten, któremu nosiła chleb. Dzięki temu znaleźli kąt. Odnalazł się ojciec, a zaprzyjaźniony Ukrainiec przyprowadził siostrę. Leżała zmartwiała z przerażenia w krzakach na polu.
- Do Janówki wróciliśmy na chwilę, pod eskortą partyzantów - wspomina pani Walentyna. - Ale nie było po co. Zabraliśmy z naszego domu tylko trochę soli. Swój dowód osobisty tato znalazł gdzieś pod lasem. Tamtej nocy zabili ponad 20 osób. I tylko jeden chłopak zginął od kuli. Resztę porąbali... Przede wszystkim dzieci i starszych ludzi. Pochowaliśmy ich we wspólnej mogile.
W Starej Hucie na każdym kroku odczuwało się obecność partyzantów. Przychodzili do księdza, tutaj także był ustalony punkt zborny po przegranej bitwie. Na tym brzegu Słucza były niemal wyłącznie polskie wioski. Ojciec pomagał partyzantom i w jednym z wypadów po broń został ranny w nogę.
Rana długo się jątrzyła, mimo pomocy partyzanckiego felczera. Do dziś pamięta jego krzyk, gdy wydobywano odłamek. Drugi został. Pamięta jeszcze jesienną potyczkę polskich partyzantów z banderowcami. Później partyzanci odeszli, a wraz z nimi brat pani Walentyny.
Do dziś boję się, gdy ktoś mówi po ukraińsku
Wczesną wiosną 1944 przyszedł front. Ojca zabrano najpierw do szpitala, później do armii. Rosjanie zabrali dwie starsze siostry. Nikt nie wiedział, co z nimi się stało. Część rodziny - babcia z dwiema synowymi i wnukami - postanowiła wrócić do Medwedówki, gdzie stał niedokończony dom wujka. Ich śladem poszło wielu innych ludzi, uciekając z przepełnionej uchodźcami Starej Huty i przed tyfusem.
Wróciła tylko jedna kobieta, którą uratowało to, że położyła się na śniegu w polu i przykryła białym prześcieradłem. Pozostałych banderowcy wywlekli z domów, zamknęli w stodole i podpalili. Jakieś 80 osób.
- Później pamiętam koszmarną drogę do Kostopola, do cioci - opisuje pani Walentyna. - Było to wszystkiego może ze 30 kilometrów, ale właśnie trwały walki. Naloty, spalone przez banderowców wsie, strach... I krasnoarmiejcy podejrzewający nawet kobietę wędrującą z małymi dziećmi, że jest szpiegiem.
Ciotka nie okazała się osobą gościnną, schronienie znaleźli u ogrodnika. Matka zdobyła jego uznanie znajomością kwiatów. Zresztą niezwykłych historii jest więcej. Oto wśród bydła pędzonego na rzeź matka rozpoznała ich krowę. Próbowała wydobyć ją ze stada, ale Rosjanie powiedzieli "nielzja". Jednak wykłóciła się i dostała inną w zamian. Przez lato krowę trzymali, ale na jesień trzeba było sprzedać.
Jednak ktoś "życzliwy" podpatrzył, że kobieta otrzymała złote rublówki, przyszli Rosjanie, żądali wydania. Ocalił ich ogrodnik, u którego mieszkali. Za obraz ze ściany i skórę z dzika załatwił kartę repatriacyjną. Mimo to, w transporcie, zanim nie dojechali do Chełma, musieli się ukrywać, ponieważ nie było ich na liście osób, które miały jechać do Polski.
- Jeszcze wiele czasu minęło, zanim wszyscy się odnaleźliśmy - kończy pani Walentyna. - Okazało się, że siostry zamiast na Syberię trafiły do armii, podobnie brat i tato. Ich ścieżki podczas walk się krzyżowały. Jednak ostatnią osobą, która widziała tatę, był wujek. Widzieli się gdzieś w okolicy Bydgoszczy.
Mama szukała go przez lata, aż znalazł się świadek, który stwierdził, że ojciec zginął na Wale Pomorskim. Siostry forsowały Odrę w okolicy Kostrzyna. Po wojnie jedna z nich przyjechała do Zielonej Góry, do koleżanki z wojska. Później ściągnęły nas...
I pani Walentyna mówi o matce, o jej desperacji, sile, pomysłowości. I jest przekonana, że gdyby nie ona, nie przeżyliby. Na Wołyń już nie wróciła, nie chce, boi się.
- Kiedyś z mamą byłyśmy z wizytą u brata, którego zaprzyjaźniony sąsiad jest Łemkiem - dodaje. - Po kilku kieliszkach zaczął śpiewać po ukraińsku. Uciekłyśmy w panice, nie mówiąc nikomu ani słowa...
DARIUSZ CHAJEWSKI, Gazeta Lubuska
[1] Ten plik udostępniony jest na licencji Creative Commons, Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach. 3.0. Niemcy