Zanim do tego doszło, pożary niszczyły Opole aż przez pięć lat. Plaga - choć wówczas jeszcze nikt jej tak nie nazywał - zaczęła się w maju 1837 roku, gdy spłonął dom oraz trzy poddasza budynków na Przedmieściu Odrzańskim. Sprawcy nie znaleziono i dopiero po trzech latach odnotowano kolejne podpalenie na obecnej ulicy Oleskiej.
Mieszkańcy zaczęli się niepokoić, kiedy ogień podłożono także na Przedmieściu Bytomskim. Na tym się nie skończyło, bo jak podaje Alfred Steinert, przedwojenny miejski archiwista, od 1837 roku do jesieni 1842 roku odnotowano aż 26 pożarów oraz prób podpaleń, np. poddaszy czy drewnianych rynien. Podpalacz był więc wyjątkowo skuteczny i wciąż nieuchwytny.
Węże i nocne patrole
Już po pierwszym dużym podpaleniu do miasta sprowadzono nowe węże strażackie, a strażacy organizowali bardzo często ćwiczenia. Mimo to agenci ubezpieczeniowi i urzędy zalecały ubezpieczanie budynków, a od 1839 roku wprowadzono regularne nocne patrole przeciwpożarowe, w których służyli mieszkańcy.
Co więcej - burmistrz Opola wyznaczył nagrodę w wysokości 10 talarów za złapanie lub wskazanie sprawcy, a w sierpniu 1842 prezydent Rejencji Opolskiej podniósł tę kwotę do 100 talarów. Mniej więcej w tym samym czasie wprowadzono też lokalne przepisy, o jakich nigdy przedtem ani potem miasto nie słyszało.
Zakazano palenia tytoniu, używania łatwopalnych przedmiotów, nakazano również oszczędzanie wody i stałe alarmy przeciwpożarowe w dni targowe. Opolanie mieli już dość restrykcji i pożarów. Na szczęście mieli też od 1841 roku nowego burmistrza Franza Goretzkiego, który był prawnikiem z wykształcenia i za punkt honoru postawił sobie uwolnienie miasta od ogniowej plagi.
Przełom nastąpił we wrześniu 1842 roku. Doszło wówczas do trzech prób podpaleń. Okazały się nieudane, a na miejscu przestępstw znaleziono siarkę i łatwopalne materiały. Tymczasem w 1837 r. odkryto identyczny zestaw w jednej z kamienic, a policja miała już wówczas podejrzenia wobec położnej Charlotty Malig. Wtedy jednak kobiecie udało się wybronić, ale gdy zaczęły się zgłaszać osoby, które widziały Malig w miejscu podpaleń - ani policja, ani burmistrz Goretzki nie mogli wierzyć, że to przypadek. Dlatego wieczorem, 18 września, miejska położna, której ratusz płacił pensję w wysokości 12 talarów rocznie, została aresztowana.
Przesłuchania prowadził przez kilkanaście dni burmistrz Goretzki. Jak opisywał Alfred Steinert "ze spokojem, szczerością i bez skruchy" podpalaczka przyznała się do 35 pożarów lub prób podpalenia. Przed sądem ponownie powtórzyła wszystkie zeznania i w pierwszej instancji została skazana na karę śmierci. Proces na tym się jednak nie skończył, bo adwokat wniósł apelację z wnioskiem o uniewinnienie.
Jeszcze we wrześniu 1845 roku Malig znajdowała się w opolskim więzieniu i tam zmarła 23 września na cholerę, gdy jej proces trwał przed drugą instancją. Co ciekawe, w mieście krążyły wtedy plotki, że uniknęła śmierci na gilotynie, gdyż wbijała sobie igły w ciało i to ją zabiło. Opowiadano sobie również, że jej ciało ciągnięto na cmentarz na skórze krowy. W rzeczywistości Malig pochowano wieczorem na cmentarzu sądowym przy ulicy Ozimskiej w okolicach dawnej strzelnicy. Pamięć o tym miejscu, jak i o nieszczęsnej Malig - którą podejrzewano o chorobę psychiczną - z czasem zatarła się.
Zginęła setka opolan
Makieta przedstawiająca Opole z połowy XVIII wieku, kiedy miasto nadal niszczyły duże pożary
(fot. SM)
Niewielu opolan zna również dzieje największego w historii miasta pożaru, który latem 1615 roku zniszczył całe Opole. Było około południa, gdy 28 sierpnia dwóch mnichów z klasztoru Minorytów (franciszkanie) spostrzegło ogień na Zamku Piastowskim w mieszkaniu zamkowego pisarza Jerzego Koblika.
Jak pisał przed laty Alfred Steinert, silny wiatr spowodował rozprzestrzenienie się ognia, a zbyt mała liczba sprzętu gaśniczego utrudniała skuteczne gaszenie pożaru.
Najpierw zapalił się młyn miejski, potem szpital, domy przy Odrzańskiej, kościół kolegiacki św. Krzyża, a mieszczanie uciekali poza obręb murów.
Już około godziny 16 Opole było wielkim pogorzeliskiem. Ocalał tylko młyn zamkowy, prochownia oraz folwark na Pasiece. Około stu opolan poniosło śmierć w płomieniach, a o całe nieszczęście oskarżono Koblika i jego żonę, których już od dawna nie lubiano za wynoszenie się ponad innych mieszczan. Rozeszła się nawet pogłoska, że Koblikowa w uroczyste święta i nawet w niedzielę wielkanocną szyła suknie, prała i przędła, a w ten nieszczęsny dzień (piątek) piekła gęś czy prosiaka na ucztę i dlatego miasto miała spotkać kara boża. Ale o winie nie decydowali mieszczanie, lecz specjalna komisja z Wrocławia.
Koblik, powołując się na świadków, wykazał, że w piątki nie jadał mięsa, w tym dniu jadł tylko gotowane w czosnku ryby, a ogień wybuchł na strychu, a nie w kuchni, co spowodowała zapewne zwolniona służąca i to ona z zemsty podłożyła ogień.
Pisarz dowodził również, że nieszczęście należy przypisać grzechom całego miasta, a nie jednego grzesznika i że tragedię zwiastowały rozmaite zjawiska, które przytoczył: ponoć stary Milek dowodził, że ogień niezadługo zniszczy zamek i miasto, a on tego nie dożyje. Co też się i stało, Milek umarł przed pożarem.
Po wtóre - jak opisuje Steinert - jakaś obca kobieta widziała pożar miasta na kamieniu, który pokazała gwoździarzowi Wawrzyńcowi przed bramą Odrzańską i mówiła, że się to wkrótce stanie.
Po trzecie bednarz z ulicy Żydowskiej pewnej nocy wyszedł z domu i spotkał starego człowieka, który mu pokazał na niebie miasto i wzywał go, aby nakłaniał opolan do naprawy żywota, bo jeśli złem trwać będą, ogień zmieni całe miasto w perzynę. Tenże bednarz twierdził, że przed pożarem słyszał płacz i jęki w powietrzu.
Czy to przekonało komisję? Nie wiadomo. Steinert podaje natomiast, że żona pisarza wyjechała z miasta, a magistrat zwrócił się do burgrabiego, rezydującego w zamku, o wydanie ordynacji przeciwpożarowej, która nakazywała posiadanie przez właścicieli domów drabiny, haka do rozrywania palących się bierwion, wiadra i beczki z wodą. Starano się też np. piece garncarskie, kuźnie, czy wapienniki umieszczać z dala od zabudowań miejskich. Stale kontrolowano stan budynków pod względem ich zabezpieczenia przeciwpożarowego. To jednak miasta nie uchroniło od pożarów.
Ogień zniszczył nawet most
Ten, który przez lata był pamiętany wydarzył się 30 maja 1739 roku. Ogień zaobserwowano nocą w stajni na ówczesnej ulicy Gosławickiej (Goslawitzer Gasse), a jak ustalono potem, mimowolną sprawczynią była służąca, nieostrożnie obchodząca się z pochodnią. Maj był wówczas wyjątkowo ciepły i wietrzny, a to sprzyjało szybkiemu rozprzestrzenianiu się ognia.
Ogień miał też o tyle łatwiejsze zadanie, że większość izb, szop, stropów, stajni, a nawet piwnic składały się z wysuszonego, pełnego żywicy drewna, i prawie wszystkie więźby dachowe miały dachy gontowe i drewniane kominy.
Pożar błyskawicznie ogarnął sąsiadujące z szopą budynki, a w ciągu kilku godzin paliła się już połowa miasta! Ogień wygasł dopiero po 24 godzinach i wówczas zaczęło się liczenie strat. Pożogi nie przetrwało 131 domów wraz z przybudówkami, trzy piwiarnie i dwie słodownie, siedem miejskich i sześć kościelnych budynków, klasztory, szpital, brama gosławicka, rzeźnia, a także młyn i most Zamkowy.
Również Zamek Piastowski posiadał liczne śladu pożaru, a na samej Młynówce spaliły się dwie łodzie. Do odbudowy nadawał się ratusz - w którym spłonęło archiwum - a z mocno rozgrzanej murowanej wieży budynku spadły dwa zegar, potrzaskały się i roztopiły. Ocalał jedynie ratuszowy dzwon alarmowy z 1566 roku, a dużo mniej szczęścia miały kościelne dzwony, które też spadły z wież i częściowo się stopiły. Z 2000 mieszkańców - bo zaledwie tylu zasiedlało wtedy Opole - większość straciła dach nad głową.
Odbudowę miasta rozpoczęto głównie od domów, a opolanie otrzymali od władz możliwość zakup materiałów budowlanych po znacznie obniżonych cenach, a także zwolniono ich przez okres sześciu lat z płacenia podatków. Już w sierpniu 1740 roku na rynku ponownie stanął ratusz, na którym powieszono stary zegar kupiony w Brzegu. Miasto powoli się podnosiło, ale jeszcze w 1742 roku ponad 50 domów było określanych jako "niezamieszkane pogorzeliska".
To był ostatni pożar, który zniszczył miasto w ciągu zaledwie jednego dnia, co wcale nie oznacza, że ogień nadal nie był groźny. W 1881 roku w nocy o godzinie 2.30 zauważono ogień na jednym z młynów przy Młynówce, a pożar szybko objął także sąsiedni młyn Pfeiffera. Mimo szybkiej akcji strażaków, którzy w sąsiedztwie młynów mieli remizę, budynki spłonęły.
Rosjanie palili i grabili
Historia pożarów w Opolu nie byłaby pełna, gdyby nie styczeń 1945 roku, gdy prawobrzeżną część miasta zdobyli Rosjanie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wiele osób utrzymywało, że wypalone domy to efekt zażartych walk, co w żadnym razie prawdą nie jest. Niemcy wycofali się bowiem szybko na lewobrzeżną część miasta, a jeszcze w trakcie ucieczki wysadzili mosty na Odrze.
Obecnie najczęściej podaje się, że kamienice w mieście podpalali wyłącznie rosyjscy żołnierze, którzy traktowali niemieckie miasto jako zdobycz wojenną i grabili je na wielką skalę.
To jest prawdą, ale trzeba również pamiętać, że Opole przez prawie dwa miesiące było dokładnie na linii frontu. Trwały pojedynki artyleryjskie, prowadzono rozpoznanie, a podpalanie wytypowanych budynków było jednym z sygnałów, jakich używali niemieccy zwiadowcy. Co więcej we wspomnieniach Niemców, którzy pozostali w mieście, rzadko pojawiają się informacje o podpalaniu kamienic, a jeśli już - to częściej o polskich szabrownikach. Bo budynki - wcześniej okradane - podpalali również Polacy, przyjeżdżający do Opola, licząc na łatwy zarobek.
Pożary - bez względu na to, kto je wywoływał - były tym bardziej uciążliwe, że początkowo nie miał ich kto gasić. Niemiecka straż pożarna uciekła wraz ze sprzętem, a polskiej aż do kwietnia 1945 roku w mieście nie było. We wspomnieniach pierwszych polskich pionierów, dla których Opole było niczym Dziki Zachód, można znaleźć informacje, że ogień wypalający kamienicę po kamienicy był czymś powszechnym. Na szczęście dziś to tylko wspomnienie i sytuacja, która nigdy już nie powinna się powtórzyć.
Pierwsza siedziba straży pożarnej w Opolu mieściła się na rogu obecnych ulic Szpitalnej i Młyńskiej. Potem spora remiza istniała od 1888 do 1945 roku na Małym Rynku. Co ciekawe, pozostały po niej tylko ślady bram, widoczne na murze zabudowań klasztoru sióstr de Notre Dame. Po II wojnie światowej pierwsza stała siedziba straży funkcjonowała od 1948 roku na rogu ulic Ozimskiej i Katowickiej, gdzie teraz stoją wieżowce. Obecne bazy straży pożarnej na ulicy Budowlanych oraz na ul. Głogowskiej powstały w latach 70.
Artur Janowski