To był czas, kiedy pociągi dojeżdżały tylko do Nadodrza, Główny był jeszcze w ruinie. Kolejarze szukali mieszkań niedaleko dworca. Początkowo państwo Witeccy zamieszkali przy Vinzentstrasse (dzisiejszej ulicy św. Wincentego). Potem przeprowadzili się, niedaleko, bo na Trebnitzer Strasse, pod numer 50., naprzeciwko gazowni. Blisko dworca Wrocław Nadodrze, bo pan Witecki najpierw był konduktorem, a potem kierownikiem pociągu. Jego syn, Edmund, doskonale wszystko pamięta, choć miał wtedy jakieś sześć-siedem lat.
Kielecko-niemiecka bieda
- Do Wrocławia przyjechałem z Kielc, z dzielnicy biedy - opowiada. - Mieszkaliśmy w domu przy ulicy Jasnej 16. Za Niemca tato także pracował na kolei, był przetokowym. Wie pani, kto to jest? To taki facet, który biega z „butem” po torach… Tak nazywają kawał żelastwa w kształcie męskiego półbuta, które podkłada się pod wagon pędzący z górki rozrządowej, żeby go wyhamować.
Wojna się skończyła. Witecki senior latem 1945 roku został służbowo skierowany do Wrocławia. Jesienią dołączyła do niego żona z synem. Wrocław w niczym nie przypominał Kielc. Tam domy były jednopiętrowe, czasem w centrum trafiła się dwupiętrowa kamienica. Tu domy były wysokie, a ulice wąskie. Kielce przetrwały wojnę bez większych zniszczeń. Nad Wrocławiem unosił się wszechobecny odór spalenizny. Palonych śmieci, ale przede wszystkim płonących kamienic. Ale to tu właśnie Edmund Witecki zobaczył po raz pierwszy tramwaje.
Pamiętam, był rok 1949, a może 1950, kiedy jechaliśmy z rodzicami tramwajem. To była „czwórka”, która kursowała ulicą Pomorską. W czasie tej jazdy, kiedy tramwaj skręcał z Dubois w Pomorską, zawaliła się kamienica. Frontowa ściana poleciała w kierunku tramwaju, na szczęście tylko częściowo uderzyła w nasz wagon. Mamie jakaś szyba lekko rozcięła twarz
- wspomina.
Na Vinzentstrasse rodzina Witeckich dzieliła mieszkanie z jeszcze jednym kolejarzem. Kamienica, w której żyli była porządna i niezniszczona. Wchodziło się do niej wielką bramą, taką, którą mogły przejechać też samochody, nie było oddzielnego wejścia dla pieszych. W tej wielkiej bramie stał mocno już podniszczony fortepian. Co wieczór dwóch lokatorów, Niemców, przesuwało ten fortepian pod same drzwi.
- Moja mama dobrze znała niemiecki, więc się pyta: „A dlaczego panowie tak robicie?” - wspomina Edmund Witecki. - I usłyszała w odpowiedzi: „Bo Ruscy tu chodzą i gwałcą”. Po chwili Niemiec dodał: „Może już nie będą. Kiedy zaczną łomotać do bramy, krzyczcie, że teraz to wy, Polacy, tutaj mieszkacie. I swój sztandar wywieście za okno”.
Szczury w ruinach
Szczury były wszędzie, biegały po ulicach, gnieździły się w ruinach. Zresztą nie tylko te czworonożne. Niedaleko Vinzentstrasse było targowisko, odchodziły na nim różne, często szemrane interesy. Obok, w zaroślach bądź ruinach, można było znaleźć trupa z poderżniętym gardłem.
- Sam widziałem jednego w piwnicy domu przy placu św. Macieja - uśmiecha się Edmund Witecki. - Dzieci przecież są ciekawskie i zawsze biegną tam, gdzie się coś dzieje. Potem przenieśliśmy się na Trzebnicką, pod numer 50. I tam się odbywały rozmaite dziwne przedsięwzięcia. Które najbardziej zapamiętałem? Oczywiście bale w gazowni.
Na terenie gazowni przy Trzebnickiej, na wprost kamienicy pod 50, była wielka sala i co sobotę urządzano w niej bale. Przychodzili polscy żołnierze z jednostki na Karłowicach i miejscowi, mieszkający w okolicy Kletschkaustrasse.
- Co sobotę, obowiązkowo, było też bardzo widowiskowe mordobicie - opowiada Edmund Witecki. - Cywile przychodzili przygotowani, z brukowcami, które składali na pryzmę u nas w bramie. Wieczorem, gdzieś tak około godziny 23-24, następowała wielka bitwa. Wyglądało to tak: żołnierze ściągali pasy i bili nimi cywilów, a cywile rzucali w nich kamieniami. Ponieważ żołnierzy nie było dużo, zwykle 20-30, więc uciekali w kierunku mostu na Karłowice. Wszystko to działo się z wielkim hałasem i krzykami. Rano, kiedy wychodziłem z domu, pole bitwy było uprzątnięte, brukowce poukładane. Taka wesoła była moja dzielnica.
Dzieci na balach nie bywały, ale w mieszkaniu Witeckich słychać było orkiestrę grającą „Czerwone maki”, a z balkonu na drugim piętrze doskonale oglądało się balujących. Damy też na tych balach bywały? Oczywiście...
Szkolne peregrynacje po wrocławskich ruinach
- Kiedy się pani o te damy na balach zapytała, przypomniały mi się inne damy, które zbezcześciły kościół przy placu Dominikańskim - śmieje się Edmund Witecki. - Oglądaliśmy je z kolegą, wracając ze szkoły.
Szkół Edmund zaliczył zresztą kilka. Chodził do pierwszej we Wrocławiu podstawówki dla polskich dzieci, przy Nowowiejskiej. Woziła go tam mama, tramwajem „jedynką”.
- Czasem na trasę wyjeżdżał wóz z niemieckim oznakowaniem - literą „A”. Konduktorami byli Niemcy, i różnili się od późniejszych, polskich konduktorów tym, że wysiadali na każdym przystanku, pomagali wsiadać staruszkom i wózki z dziećmi wnosili do środka - wspomina pan Witecki. - A na piersiach mieli specjalne automaty z rurkami na bilon. W tramwajach były siedzenia wykładane czerwonym aksamitem. Ten aksamit szybko zlikwidowali, bo się pluskwy w nim zalęgły w dużych ilościach.
Potem była szkoła powszechna, wtedy jeszcze nosiła numer 43, przy Kleczkowskiej. Naprzeciwko tej szkoły stała kamienica, na pozór niezrujnowana, ale miała całkowicie wyburzoną klatkę schodową, zostały z niej tylko poręcze.
- My, gówniarze z 4-5 klasy, po tych poręczach wchodziliśmy na czwarte piętro - opowiada. - Pamiętam, że przy ulicy Kletschkaustrasse, tuż przed skrętem w Trzebnicką stała niewielka stacja benzynowa. Miała oszklony kantor i wszystkie urządzenia do pompowania, nic, tylko lać paliwo do baków. Ale któregoś dnia zjawili się mężczyźni w mundurach i zaczęli tłuc te szyby, rozbijać urządzenia, potem przyjechała koparka i wygrzebała z ziemi wielkie zbiorniki na paliwo. Szkoda, stacja była niewielka, można powiedzieć prowincjonalna, ale w sam raz dla okolicznych mieszkańców.
Siódmą klasę Edmund Witecki skończył w podstawówce przy Piotra Skargi.
Nas, uczniów na każdej przerwie wyganiano do odgarniania gruzu, bo ulica była nim cała zasypana
- opowiada.
Któregoś dnia do szkoły przyszedł fotograf robić zdjęcia do gazety, ale okazało się, że nie każdy uczeń może pozować do fotografii. Dzieci wskazywała dyrektorka szkoły. Wybrani uczniowie powędrowali do klasy, w której zgromadzono wszystkie pomoce naukowe, w jakie wyposażona była szkoła. Ustawiono jakieś maszyny elektrostatyczne, wagi analityczne i nakazano coś przy nich robić.
Fotograf „pstrykał” zdjęcia, a my oczy wlepialiśmy w jego aparat. Zdenerwowany krzyknął: „Patrzeć się na te maszyny, a nie na mnie”. Kilka tygodni czekaliśmy na zdjęcia, w końcu się doczekaliśmy, tylko wszystkie odbitki miały wszędzie białe kropki, których on nie usunął
- uśmiecha się Edmund Witecki.
Okazało się, że dyrektorka dostała jasne wytyczne co do wyglądu fotografowanych dzieci, miały mieć okrągłe mordki i porządne ubrania. Edmund Witecki „załapał się”, bo chodził do szkoły w czarnym garniturze szytym z munduru ojca.
- Niedaleko nas mieszkał krawiec Zając, za Niemców jego nazwisko czytało się Cajac, i przerabiał co się chciało - wspomina. - To on uszył mi spodnie i marynarkę. Byłem na przymiarkach u Herr Cajaca i słyszę, że za ścianą ktoś pięknie śpiewa. Pewnego w radiu zapowiadają, że będzie śpiewać Wiktoria Zającówna. Mama mówi: „Ty chodzisz do Zająca, to jest jego córka”. Nie wierzyłem, ale okazało się, że to prawda, to była ona.
Z Piotra Skargi na Trzebnicką wracało się na piechotę, przez dzisiejszy plac Dominikański, Nankiera, Jedności Narodowej. W drodze Edmundowi towarzyszył kolega, który mieszkał na barce stojącej na zimowsku na Osobowicach.
Codziennie przechodziliśmy przez plac Dominikański, a tam w zrujnowanym kościele wrocławskie „damy” przyjmowały klientów z pobliskiego szaberpalcu przy Nankiera. Wiedzieliśmy, co się dzieje w opuszczonym kościele i nie spieszyliśmy się zbytnio. A potem jeszcze kwadrans, a może dwa spędzaliśmy na targowisku
- wspomina.
To był świat kryminalistów, niezbyt wymagających, patrzących tylko, żeby kogoś okantować. Dorośli handlowali, grali w trzy karty i ubijali lewe interesy. Na kocach i prowizorycznych straganach stały prawdziwe cuda, choćby zegary kaflowe, które leżały na szmacie pośród kiczowatych figurek.
- Pierwszy raz takie zegary widziałem, były tak drogie, że absolutnie nie było mnie na nie stać - uśmiecha się Edmund Witecki. - Ich cena sięgała pensji mojego ojca, to było jakieś 1000 złotych. Później, po wielu latach, zobaczyłem identyczne zegary w Desie, za 50 tysięcy złotych! Na szaberpalcu mnóstwo było wszelakiego dobra, zabytków, secesji, aparatów filmowych. Oni to skądś zdobywali i handlowali, bez świadomości, ile tak naprawdę warte były te przedmioty. Sprzedawali je na wagę, albo po uważaniu. Jak był zegar, to zawsze na początek padało pytanie:
- A jest na chodzie?
- Nie, nie chodzi…
- To co pan sprzedaje? Mogę dać tylko… I tu kupujący wymieniał jakąś śmiesznie niską kwotę.
Dzieci bawiły się na gruzach
W kamienicy przy Trzebnickiej 50 mieszkali sami Niemcy. Witeccy byli pierwszą polską rodziną, która tam się wprowadziła. Edmund szybko znalazł sobie kolegów, bo choć po niemiecku nie mówił, ale bez problemu zaczął sobie przyswajać ten język podczas wspólnych zabaw. Inna sprawa, że znajomość rozpoczęła od śmiesznego, a zarazem smutnego incydentu. Niemcy bawili się z małym Polakiem na podwórku. Mieli sporo zabawek, ale tylko militarnych, karabinów, czołgów, samochodów wojskowych. Edmundowi najbardziej podobały się pojazdy, które nakręcone jechały i strzelały z karabinu: tratatata. W pewnym momencie matka zawołała dzieciarnię do domu, zabawki zostały na podwórzu.
- Do mnie podszedł tylko jeden Wolfgang i mówi: „Edmund nicht Zapzarap”. „Warum Zapzarap?” - odpowiadam. „Bo jesteś Polakiem” - słyszę - wspomina Edmund Witecki.
Tak mnie to zdenerwowało, że jak poszli, to ja im te wszystkie zabawki siekierą porąbałem, na złość, bo uważali mnie za złodzieja. Niemiecka propaganda wpoiła im przekonanie, że każdy Polak jest złodziejem.
Kiedy Polacy i Niemcy lepiej się poznali, polubili się do tego stopnia, że Niemki mówiły: „Pani Witecka, bardzo nam szkoda, że pani będzie musiała wyjeżdżać, z pani taka porządna kobieta”. Mama odpowiadała im: „Zobaczymy, kto będzie pierwszy wyjeżdżał”. I wyszło na nasze
- opowiada pan Witecki.
Po mieście jeździło się tramwajami, rowerami, albo chodziło na piechotę. Rodzina Witeckich auta się nie dorobiła, ale Edmund był dumnym posiadaczem hulajnogi.
- Ojciec mi kupił hulajnogę za sto złotych od Niemca - wspomina z rozrzewnieniem. - Miała napęd mechaniczny: pedał, który miał z tyłu suwak z nacięciami poruszającymi koło. Naciskałem ten pedał dwiema nogami (jedna stopa stała za drugą) i jechałem. Hulajnoga miała też kierunkowskaz z przodu na kierownicy, który można było wychylić i dzwonek... Jeździłem tą hulajnogą z Karłowic na Osobowice i chociaż to były trudne czasy, nie bałem się, ze mi ktoś tę hulajnogę odbierze. Tylko jak Ruscy szli, to patrzyli na mnie i słychać było: „Smatri, smatri, dawaj, dwaj, szto to takowo?”. Długie lata tę hulojnogę, kupioną na placu Grunwaldzkim, miałem. Luksusowa była...
Edmund na szaberplacu biegał oglądać aparaty kinowe, filmowe... Wiele lat później w znanym komisie w Rynku zobaczył projektor, który był jego marzeniem w tych czasach powojennej biedy. Nazywał się Movector Super 16.
Nawet bym go kupił, ale kosztował 4500 złotych. Za dużo, jak dla mnie. Niemcy mieli w mieszkaniach projektory, w mieście były wypożyczalnie, gdzie można było wypożyczyć nieme filmy na taśmie 16 mm
- wspomina.
Po wojnie te filmiki były cenną zdobyczą dla polskich dzieci. Pan Edmund ogądał je na projektorze na korbkę, który kupiła mu mama. Jakie filmy? Choćby taki, na którym świnia robi różne miny do kamery i to ma wywołać salwy śmiechu.
- Jest to o tyle ciekawe, że na filmie „Lenin w Poroninie” jest taka scena, kiedy Lenin udaje się do kina w tymże Poroninie. Okazuje się, że przed właściwym filmem wyświetlany jest dodatek i co pokazują? Mój film, o świni robiącej miny. Aktor, który grał Lenina, mówi: „ależ to głupota...” - opowiada Edmund Witecki. - Ja ten film mam, od kogoś pożyczyłem, komuś nie oddałem... Tak te krótkie filmiki krążyły wśród nas. Były też filmy z wojny, na przykład lądowanie Niemców w Norwegii czy przepędzanie ruskich jeńców na froncie wschodnim. One pełniły rolę propagandową. Bo przecież nie było telewizji, tylko radio, i to na falach średnich i długich. Było więc kino domowe na korbkę, chyba że ktoś miał Movector Super 16, to było z niego panisko. Ja nie miałem.
Podwórko przy Trzebnickiej było fascynujące. Mieścił się tam jakiś dziwny magazyn pojazdów wojskowych. A w podziemiu były warsztaty, słychać było odgłosy kucia, spawania, rąbania. Początkowo pracowali tam Niemcy, potem przejęli to Polacy. Część podziemnych warsztatów zakryta była blachą falistą, a na niej ustawione na sztorc, bo już inaczej się nie mieściły, niemieckie pojazdy wojskowe. Jeszcze z emblematami wojskowymi, tablice rejestracyjne nawet miały.
- Strach było tam nawet zaglądać - mówi Edmund Witecki. - Nie wiem, czy auta naprawiano, czy na części były przeznaczone, w każdym razie stały na tym dziwnym dachu. Natomiast my, dzieciaki, chętnie wsiadaliśmy do samochodów osobowych, które stały w głębi podwórza. Fajne były, ze skórzanymi fotelami, wyobrażałem sobie, że gdzieś jadę tym autem. Któregoś dnia przychodzę i widzę: wszystkie siedzenia są wyrżnięte, tylko kłaki z nich wystają. W nocy szabrownicy byli i wycięli wszystko co w nich było ze skóry. Auta zostały rozkradzione, a kiedy pierwszy raz je zobaczyłem, wydawało się, że niewiele trzeba, by pojechały.
Dzieci oczywiście buszowały po okolicy, obowiązkowo biegały nad Odrę. Na wałach stały niemieckie armaty przeciwlotnicze. Działa były w bardzo dobrym stanie, tylko miały zniszczone zamki, a obok leżały wodoszczelne, żółte skrzynie na amunicję.
- Jak się z takiej skrzyni pociski wyrzuciło, to można było w nich pływać, jak na pontonie - opowiada Edmund Witecki. - Wiem, bo sam tak pływałem. To była rozrywka dla dzieci, dorośli skakali na bombę z mostu Trzebnickiego do Odry. Wchodzili na ten łuk do góry i odbijali się z niego, po drodze musieli przelecieć nad przejściem dla pieszych i wpadali do wody. Tak zabawiali się „przyjaciele”. To była śmieszna scena, Rosjanie kąpali się w kalesonach i jak spadali z tego łuku do wody, to kalesony, które mieli podwinięte rozwijały im się i furkotały, jak spadochrony…
To nie było bezpieczne miasto
Siostra Edmunda Witeckiego urodziła się w 1947 roku. Wtedy jeszcze nie było za bardzo gdzie mleka kupić, ale na Kleczkowskiej, na wprost ulicy Siemieńskiego, tuż za szkołą, zamieszkała rodzina ze Wschodu. Przywieźli ze sobą stado krów, niemieckie mercedesy wykopsali na podwórze, bo zajmowały garaże, a na ich miejsce wprowadzili krowy. Do nich właśnie chodziło się z bańką po mleko. Każdego ranka Kresowiacy pędzili stado przez Trzebnicką i Kleczkowską nad Odrę, na wypas. Niemcy, którzy jeszcze mieszkali we Wrocławiu, wyglądali z okien i jęczeli: „O mein Gott, unsere schöne Breslau”...
Na Trzebnickiej, przy szkole, kawałek jezdni był wybrukowany drewnianymi kostkami. Niemcy to zrobili specjalnie, żeby tramwaje nie hałasowały i rzeczywiście, kiedy rozpędzony tramwaj zjeżdżał z góry, to był spory szum, ale kiedy wjeżdżał na ten drewniany bruk, panowała całkowita cisza. Ale co z tego, kiedy dwa razy dziennie po tym drewnianym bruku przejeżdżały czołgi. Gąsienice rwały bruk i kostki tylko fruwały za tankami.
Nawet chciałem taką kostkę wziąć na pamiątkę, one były wymiarami zbliżone do cegły, tylko nieco wyższe. Co ciekawe, tak wybrukowana była cała jezdnia, nie tylko przestrzeń między torami. Od skrzyżowania z Kleczkowską do wiaduktu
- opowiada Edmund Witecki.
- Wieczorami i w nocy strach było chodzić po mieście. Można się było natknąć na pijanych sołdatów, którzy chodzili po ulicach i podwórkach i wykrzykiwali... lepiej nie będę mówił co - opowiada Edmund Witecki. - Kiedyś wieczorem wracam do domu, a na ulicy stoi wojskowy z pistoletem w dłoni i celuje do wszystkiego, co przebiega przez jezdnię, głównie do kotów. I co chwila tylko bach, bach słychać. Schowałem się do bramy i myślę sobie: co będzie, jak się obróci? Przecież ja też się ruszam. Postrzelał chwilę, chyba cały magazynek opróżnił i poszedł sobie w stronę Karłowic. Wszyscy pytają, czy to Ruski, ale nie, to był nasz. Niewielu się zapuszczało na Karłowice ze względu na „naszych przyjaciół”, którzy tam się włóczyli, zwykle mocno pijani.
W suterenie mieszkała Filusiowa, tak ją dzieci nazywały, bo miała psa Filusia. To była ciekawa kobieta, bardzo dobrze grała na pianinie, przychodziła do Witeckich pograć, bo u nich w mieszkaniu stało pianino. Pracowała w szpitalu więziennym przy Kleczkowskiej i czasem opowiadała, co tam się wyprawiało.
Kiedyś w nocy rozległo się wołanie: „Pani Witecka, pani Witecka!”. Mama dopadła do okna i pyta: „Co tam się dzieje?”. Ja też zerwałem się z łóżka i wyglądam na ulicę, a tam Filusiowa stoi goła i mówi: „Ruscy mnie napadli”. Kobieta miała pecha, bo ją z łagru cudem zwolnili jako polską obywatelkę, a jak wróciła do Polski, to ją jeszcze i tutaj Ruscy zgwałcili. Ładnie się ubierała, tylko ciągle straszyła nas, dzieci, że pójdziemy do łagru, jak nie będziemy cicho
- wspomina pan Edmud.
Do mieszkania Witeckich wszystkie Niemki przychodziły, bo się bały Ruskich, co po ulicach grasowali. Wierzyły, że odejdą, jak Polka im otworzy drzwi. Dlatego w mieszkaniu na drugim piętrze było zawsze mnóstwo dzieciarni, łebków, które skakały po tapczanie. Tapczan tych wizyt nie przeżył, trzeba go było wyrzucić i kiedy wynoszono go z mieszkania, wypadł na podłogę niemiecki, oficerski kordzik (broń, sztylet) owinięty w szmaty. Poprzedni lokatorzy ukryli go w tapczanie.
Ruskich bali się wszyscy. Natomiast chłopcy z okolicy, choć były z nich niezłe zabijaki, nie ruszali swojaków.
- Pamiętam takiego jednego, który mieszkał gdzieś na Kleczkowskiej - uśmiecha się pan Witecki. - On się ze mną zawsze ostentacyjnie witał, nawet kiedy ja chodziłem do liceum, a on już dawno pracował. Ubierał się jak bikiniarz, miał białe spodnie, białą marynarkę i krawat z gołą babą, skarpety w paski, ale poziome takie... Kolorowe. Był bardzo malowniczy. Ciekawe, że wielu z tych chłopaków z Kleczkowa pracowało później w milicji. Nazwisk nie będę wymieniał, bo może jeszcze żyją oni lub ich rodziny.
Trzeba zrozumieć intencje artysty
Edmund Witecki skończył liceum, zdał maturę i zaczął studia. Wyproszono go ze szkoły „po pewnym incydencie o charakterze politycznym”. Zanim zaczął pracę, upomniało się o niego wojsko.
- Do szkoły oficerskiej chcieli mnie wziąć, ale mówię im, że jestem za mały i słyszę: małych też potrzebujemy! Tłumaczę, że nie mam zdolności dowódczych, odpowiadają: to się nauczycie! Odmówiłem, więc za karę wysłali mnie do szkoły mechaników lotniczych. I tak zostałem mechanikiem uzbrojenia na bombowcu Ił-28, mam nawet do dzisiaj odpowiedni papierek. Tyle że tych iłów nie ma już na wyposażeniu polskiej armii… - opowiada.
Kariery wojskowej pan Witecki nie zrobił, zajął się za to tym, co od dawna go fascynowało - fotografią. Zainspirowany twórczością mistrzów wrocławskiej fotografii Witolda Romera i Bożeny Michalik już jako nastolatek stawał do fotograficznych konkursów i był członkiem legendarnej wrocławskiej grupy artystycznej „Podwórko”, która jako jedyna w dziedzinie fotografii przeciwstawiała się obowiązującej wówczas estetyce socrealizmu. W 1956 roku zaczął pracować we wrocławskim Muzeum Narodowym i pozostał tam do emerytury. Przez ponad 30 lat kierował jego pracownią fotograficzną i fotografował dzieła sztuki. Równocześnie pracował jako niezależny artysta, wystawiając swe prace na wystawach. Jego zdjęcie trafiło nawet do gimnazjalnego podręcznika jako przykład nowoczesnej sztuki fotograficznej.
- Pyta mnie pani, czy trudno się fotografuje sztukę? - Edmund Witecki zastanawia się chwile. - Tak, ponieważ trzeba zrozumieć intencje artysty, czasem przeznaczenie takiego dzieła, bo niekiedy, wyjęte z kontekstu, nie są łatwe do strawienia. Lepiej jest dopiero wtedy, kiedy się pomyśli, gdzie one miały być, czemu miały służyć. Zawsze przypominam sobie, jak fotografowałem rękopisy dzieł Krasickiego. Przypominały zeszyty A-4, na pierwszy rzut oka nic szczególnego, ale siedziałem w pracowni, zapaliłem lampy i pomyślałem sobie: „kurczę jestem jednym z niewielu, którzy czytali Krasickiego w oryginale…”. Byłem wzruszony, mimo że tekst był już ledwie czytelny. To był wzruszający zabytek.
Edmund Witecki dodaje, że podoba mu się malarstwo średniowieczne, szczególnie detale, bo jak się na nich człowiek skupi, to może wyszukać bardzo śmieszne sceny. Jest w Muzeum takie epitafium średniowieczne, gdzie Matka Boska kąpie Jezuska w cebrzyku, wodą go polewa, a pod łóżkiem, żeby było śmieszniej, stoi nocnik. Ale to trzeba dostrzec, bo przecież to nie jest główny temat tego dzieła.
- Najważniejsze, żeby obcować z tym dziełem, podejść bliżej, dotknąć, oczywiście z należytym szacunkiem, by wyczuć fakturę - podkreśla. - I nie bać się emocji, bo dla mnie to było zawsze wielkie przeżycie, kiedy jakieś dzieło sztuki trafiało do mojej pracowni.