Piękna godzina już się nie powtórzyła

Ludwika Frydrychowska, mama Marka, z synem na plebanii w Płochocinie
Ludwika Frydrychowska, mama Marka, z synem na plebanii w Płochocinie archiwum rodzinne
Gdy do wsi weszli żołnierze sowieccy, mieszkańcy plebanii siedzieli stłoczeni w piwnicy. Otworzyły się drzwi, rozległy się krzyki, nastąpiło pomieszanie języków

eden z moich nauczycieli, zmarły niedawno znakomity reporter Krzysztof Kąkolewski, odpowiadając na pytanie: skąd bierze tematy do reportaży, mawiał - z powietrza, z rozmowy z ciotką, z sąsiadem, z podsłuchanej konwersacji w tramwaju. Tematy po prostu leżą na ulicy. Gdy dowiedziałam się, że Marek Frydrychowski jeden jedyny raz w życiu, w roku 1944, przez dwie godziny przebywał razem z matką i ojcem, byłam pewna, że to będzie temat.

Jadę do Starogardu. Schludne mieszkanie w peerelowskim bloku, na ścianach zdjęcia kilku pokoleń Frydrychowskich, Stryczków, Radke'ów, Stengertów. Najbardziej podoba mi się fotografia Abdona Stryczka, dziadka Marka, w lśniącej pikielhaubie i eleganckiej oficerskiej pelisie.
Marek wybrał sobie fatalną datę przyjścia na świat: 20 listopada 1939 roku. Jego ojciec, porucznik Jan Frydrychowski, siedział już wtedy w oflagu, mamę Ludwikę we wrześniu Niemcy wyrzucili z mieszkania przy ulicy Kasztelańskiej w Gdyni. W zaawansowanej ciąży, z oczami pełnymi łez stoi nad walizką. Może wziąć tyle, ile zdoła unieść, ot - parę sukienek, bieliznę, futro, garnitur męża, może śpioszki i pieluszki przygotowane dla dziecka. Rozgląda się po mieszkaniu, które, jak się właśnie okazuje, urządzała razem z Jankiem dla mającego się tu niebawem wprowadzić niemieckiego oficera.

Nie może zamieszkać u wuja Jana Radkego, osoby znanej i szanowanej w mieście, pierwszego wójta, a potem wiceburmistrza Gdyni. Już wcześniej został wysiedlony ze swego domu z wieżyczką przy skrzyżowaniu ulic 10 Lutego i Świętojańskiej. Bywał tam Stefan Żeromski, Antoni Abraham, Feliks Nowowiejski i inni znakomici goście - przypomina sobie, zamykając walizkę.

Więc dokąd? Schronienie znajduje u swojego starszego brata, księdza Jana Stryczka w wiosce Płochocin niedaleko Warlubia. Na plebanii zastaje matkę i dwie siostry. Pelagia Stryczek z domu Radke, Kaszubka z Dębogórza, mówi po niemiecku i kaszubsku, po polsku - ani słowa. (Będzie po wojnie konsultantką księdza Bernarda Sychty przy pisaniu Słownika Gwar Kaszubskich).

Ludwika Frydrychowska jest piękną kobietą. Gęste włosy nosi splecione w grube warkocze owinięte dookoła głowy. Gdy je rozpuszcza, przykrywają całe plecy. Tych maminych długich włosów Marek nie pamięta, bo w Płochocinie Ludwika je ścięła. Miała taką samą krótką fryzurę jak jej siostry Waleska i Jadzia. Waleska to imię? A jakże, tyle że dziś zapomniane, a kiedyś podobno popularne na Śląsku. Znaczy tyle co "złotowłosa". Karl Stryczek, dziadek Waleski, Jadwigi i Ludwiki, przywędrował do Gdańska ze Śląska Opolskiego. Ożenił się z Agatą Stengert, siostrą proboszcza z kościoła świętej Brygidy, który też miał oryginalne imię Abdon.

- Ślub i wesele wyprawiono w Chojnicach, bo Agata pochodziła z Kosznajdrów - mówi mi Marek Frydrychowski, rozkładając na stole drzewo genealogiczne rodziny Stryczków. - Kosznajdrów? - dziwię się. - Kosznajdrzy przywędrowali w XV wieku z Westfalii na tereny położone na skraju Borów Tucholskich i Kociewia - wyjaśnia.

Sprowadzili ich Krzyżacy, bo po długich wojnach te tereny prawie całkowicie opustoszały. Ziemie leżały odłogiem. Kosznajdrzy przez stulecia zachowali odrębność, swoje obyczaje i stroje. Porozumiewali się dialektem zbliżonym do holenderskiego. Pozostali katolikami. Gdy Agata z domu Stengert urodziła pierwszego syna swemu mężowi, organiście Karlowi Stryczkowi, dano mu imię Abdon, po wuju proboszczu. Abdon Stryczek został potem mężem Pelagii i ojcem Ludwiki, Waleski i Jadwigi oraz ich pięciu braci, w tym Jana.
Marek pamięta sad przy plebanii w Płochocinie, gdzie zrywał z mamą porzeczki i agrest, podwórko, na którym mama rozkładała mu kocyk, miłe ciocie w kwiecistych sukienkach kręcące się po domu, no i oczywiście wuja Jana, najważniejszą osobę na plebanii, a nawet w całej okolicy. Widzi go w zakrystii, gdy wkłada szaty liturgiczne, a gdy potem staje przy ołtarzu, robi się jakiś inny, ważny, daleki. Po mszy świętej znowu jest zwykłym wujkiem, siedzi w swoim pokoju nad książkami. Mama mówi, że zna siedem języków, w tym grekę i hebrajski. Już w 1931 roku obronił na Uniwersytecie Warszawskim doktorat ze "świętej teologii".

Ksiądz Jan dzieli swój czas między kościoły w Płochocinie i Lipinkach. Marek dowie się z czasem, że był kapelanem zgrupowania Armii Krajowej "Świerki", niósł partyzantom strawę duchową, odprawiając w lesie msze święte i spowiadając, ale też woził im żywność i informacje. Roman Weiner, były partyzant, powie po latach: - Ksiądz Jan Stryczek był jednym z nas, codziennie nosił wyrok śmierci w kieszeni! Marek Frydrychowski zastanawia się, jak to się stało, że Niemcy zostawili wuja w spokoju. Może opiekował się nim w jakiś sposób biskup Splett? Znali się przecież, Marek pamięta bierzmowanie w kościele w Płochocinie w czterdziestym czwartym, biskup Splett został wtedy u wuja na kolacji, a nawet nocował.

Jakże inaczej potoczyły się losy drugiego wuja, brata babci Pelagii, księdza Stefana Radkego! Osadzono go w Stutthofie, potem w Sachsenhausen i tam został zamęczony w 1940 roku. Zaliczono go do grona siedemnastu męczenników diecezji pelplińskiej. Proces beatyfikacyjny w toku.

- Nie wiem, czy nie pogubi się pani w tych moich wujkach, ale muszę wspomnieć jeszcze o Norbercie, najmłodszym bracie mamy, który też mieszkał na parafii w Płochocinie. Gdy Niemcy zażądali podpisania Volkslisty - odmówił. Aresztowano go i wysłano do obozu w Stutthofie.
Od taty z oflagu od czasu do czasu przychodzą listy. Pisane po niemiecku i cenzurowane. Jan Frydrychowski tęskni za żoną i marzy, by zobaczyć Mareczka. Pewnego dnia mama dostaje list bez stempla cenzury. Dowiaduje się, że mąż po operacji ślepej kiszki leży w szpitalu poza obrębem obozu. Jeżeli Ludwika z synem przyjedzie do Gross Born (dziś Borne Sulinowo), autor listu, sanitariusz, obiecuje ułatwić im spotkanie.

Mało pamięta z tej podróży, choć potem wielokrotnie starał się ją odtworzyć. Pierwszy raz jechał koleją i to było niesłychanie emocjonujące. Poranek był zamglony, mama pewnie była w swojej najlepszej sukni, pewnie starannie upięła włosy. Jechali, przesiadając się kilka razy, jedli zabrane z domu kanapki. Gdy dotarli do Gross Born, na peronie czekał na nich ten pielęgniarz. Marek nie zna jego nazwiska, ale wie z opowiadań, że był wcielonym do Wehrmachtu Kaszubą spod Gdyni.

Wprowadził mamę z Markiem do szpitalnego baraku. Tata leżał w łóżku po lewej stronie sali. Podeszli do niego i… więcej już Marek nie może sobie przypomnieć. Miał cztery i pół roku, późniejsze dramatyczne wydarzenia zatarły to spotkanie z tatą. Jest ono jednak ważne, bo przez godzinę, a może nawet dwie byli razem: mama, tata i on. Rozmawiali pewnie o tym, że jak wojna się skończy, to wrócą do Gdyni, tata przyglądał się z zainteresowaniem synowi, mówił, że ładny z niego chłopak, dopytywał się, jak mama sobie radzi. Mama opowiadała o wujku Janie, o babci, o siostrach, o tym, jak jej pomagają. Marka pewnie to tak bardzo nie interesowało, cieszył się, że znowu pojedzie pociągiem.

Teraz pieści ten zamglony obraz w myślach, bo taka piękna godzina nigdy się już nie powtórzyła.
Gdy 18 lutego 1945 roku weszli do wsi żołnierze sowieccy, mieszkańcy plebanii siedzieli stłoczeni w piwnicy. Piwnica pod plebanią była ogromna, więc byli tu także ludzie z wioski, głównie kobiety i dzieci. Pocisk artyleryjski trafił w wieżę kościoła, drugi w szczyt budynku, zatrzęsło się, zakotłowało, posypał się tynk, kawałek spadł Markowi na piersi, wziął go do ust, myśląc, że to cukierek. Otworzyły się drzwi, rozległy się jakieś krzyki, wrzaski, nastąpiło pomieszanie języków, działo się coś, czego Marek nie rozumiał, nie widział nic, bo ktoś zarzucił mu koc na głowę. Nagle zorientował się, że mama znikła. Gdzie mama? - płakał. - Mamo, mamooo…
Babcia i ciotki opowiadały potem Markowi, że jeden z żołnierzy miał odbezpieczoną broń, karabin w zamieszaniu nagle wystrzelił, kula raniła mamę w pachwinę. Strasznie krwawiła. Powieziono ją jeszcze tego samego wieczora "na pierzynach" do Rulewa, do rosyjskiego polowego szpitala.

Ewa Frydrychowska, żona Marka, sądzi, że najprawdopodobniej było inaczej. Wiadomo, co robili z kobietami sowieccy żołnierze. Z czasem Marek dowiedział się, że zgwałcono wtedy jego opiekunkę. Ale mama?! Przypuszczalnie chciano Markowi oszczędzić traumatycznych wieści. Faktem jest, że trafiła do szpitala polowego w pałacu w Rulewie. Zachował się list stamtąd, pisany szminką. "Jestem do jutra jeszcze w Rulewie. Do jutra wolno mi tylko płakać… bólów wielkich już nie mam… mam zszywane kiszki… Z pewnych względów Marek niech na razie nie przychodzi, ale uściskajcie go mocno ode mnie, niech się dobrze uczy. (…) Niech Waleska, proszę, przyniesie mi przybory toaletowe, okulary, pończochy, pas do pończoch, grzebień…".

Po kilku dniach, gdy Sowieci poszli dalej, rodzina zaczęła szukać Ludwiki w Rulewie. Mieszkańcy wsi mówili, że do dołu wykopanego w pałacowym parku wrzucono zmarłą kobietę. Zaczęto szukać we wskazanym miejscu. Ludwika leżała na trupach żołnierzy sowieckich, ledwie przysypana ziemią. Rodzina zabrała ciało, ksiądz Jan pochował siostrę na cmentarzu w Płochocinie.

Wkrótce potem wrócił na plebanię Norbert, który uciekł z marszu żywych trupów pędzonych ze Stutthofu pod karabinami esesmanów.
Wojna się skończyła. Nastaje gorące lato. Zboże dojrzewa na polach, Marek biega po sadzie, objada się jabłkami, gra w piłkę i czeka. W grudniu ksiądz Jan Stryczek przenosi się do Pelplina. Zostaje profesorem w Seminarium Duchownym. Babcia Pelagia z ciocią Jadzią i Markiem jadą za nim, bo gdzie mają się podziać?

Wreszcie staje się jasne, że Jan Frydrychowski nie przyjedzie. Po ewakuacji obozu znalazł się w zachodniej części Niemiec i kilka lat służył u Amerykanów w oddziałach pomocniczych. To praktycznie zamykało mu powrót do Polski. W dokumentach szkolnych Marek pisał: "zaginął w czasie wojny" i za każdym razem ściskało mu się serce, bo tęsknił za ojcem.

Ksiądz Jan był dla niego bardzo dobry, właściwie go ukształtował, podsuwał odpowiednie lektury, a nawet uczył łaciny, choć jeśli chodzi o łacinę, to wielkiego sukcesu nie odniósł. Jeździł też z Markiem do bliższych i dalszych krewnych, żeby nie czuł się samotny i pamiętał, że rodzina to podstawa. Przyjemnie było siedzieć przy wielkim stole z ciotkami, kuzynami, wujami, babciami i dziadkami, śmiać się i żartować. Ale czasem nagle wśród tej radości robiło się Markowi smutno, że kuzyni mają rodziców, a on nie.

Z czasem zajęła się Markiem ciocia Jadzia, która wyszła za mąż za lekarza Jana Wieckiego. Oboje stworzyli chłopcu prawdziwą rodzinę i pokochali jak własnego syna. Dbali o jego wykształcenie, łożyli na studia.
Ojciec ożenił się z Niemką. Zawiadomił o tym swoich rodziców, ale dziadkowie nie mieli serca, by powiedzieć o tym Markowi. Był już dorosłym mężczyzną, gdy poznał prawdę. Do dziś ma list, który Ruth, żona ojca, napisała do swoich teściów. Zapewniała ich, że bardzo męża kocha, opisywała swoją rodzinę. Jej ojciec był dyrektorem szkoły, brat studiował medycynę. Pisała, że ich dom został zbombardowany, ale nie wspomniała, co jej ojciec i brat robili podczas wojny. Czy służyli w wojsku? Może któryś z nich walczył w Polsce we wrześniu '39? Może któryś z nich wyrzucił z mieszkania mamę? Lepiej się nad tym nie zastanawiać. Choć trzeba dodać, że ojciec nigdy obywatelstwa niemieckiego nie przyjął.

O ojcu myślał coraz mniej. Jednak chciał się z nim spotkać, ot, choćby z ciekawości. Długo odmawiano mu paszportu. Do RFN pojechał dopiero w latach siedemdziesiątych. Był już żonaty, ale pojechał sam. Ojciec wyszedł po niego na dworzec, potem zabrał na wycieczkę do Holandii, jakby nie chciał, by syn zbliżył się do jego nowej rodziny. Zresztą nie bardzo mieli o czym rozmawiać. Wyglądało, jakby ojciec obawiał się, że Marek zechce zostać na Zachodzie, choć on nie wyobrażał sobie życia poza Polską. Kupił synowi ubranie, spodnie, buty, nawet walizkę i chyba z ulgą pożegnał.

Gdy przyjechał po raz drugi z Ewą i z dziećmi, było jeszcze gorzej, choć trzeba przyznać, że Ruth bardzo się starała. Któregoś dnia przygotowała na kolację pizzę ze ślimakami, a dzieci nie chciały jej jeść, co zwarzyło atmosferę. Przyrodnie siostry Marka też nie były specjalnie zainteresowane krewnymi zza żelaznej kurtyny. Jakoś nie mogli się porozumieć, tym bardziej że Marek i Ewa słabo znali niemiecki, a ojca nudziło tłumaczenie.

Kiedy ojciec i Ruth - jeszcze za peerelowskich czasów - przyjechali z rewizytą, cała rodzina się zmobilizowała, by ich godnie przyjąć. Były spotkania, obiady i kolacje, szynki, schaby, ciasta, prezenty… Nawet zawieźli ich do opery do Warszawy. Ojciec był zirytowany: macie wszystko, a narzekacie.
Po pięćdziesięciu dwóch latach Marek Frydrychowski przeprowadził ekshumację matki. Przełożył kości do małej trumienki, ustawił ją w usłanym kwiatami bagażniku auta i powiózł na cmentarz w Pelplinie. Ludwika Frydrychowska leży teraz obok swojej matki Pelagii Stryczek oraz siostry Jadwigi Wieckiej i jej męża Jana, którzy wychowali Marka. Niedaleko pochowany jest brat Ludwiki, ksiądz Jan Stryczek.

A także jej wnuk Rafał Frydrychowski, syn Marka i Ewy. Miał dwadzieścia osiem lat, gdy wpadł pod pociąg.

Barbara Szczepuła

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia