Szpetna, zgarbiona i z miotłą. Złośliwa, zwyczajnie zepsuta do szpiku kości. Wypisz wymaluj czarownica. W stosunkowo niedalekiej przeszłości kozioł ofiarny oraz uosobienie wszystkich nieszczęść, jakie dotykają pobożny lud. I chociaż Rzeczpospolita od dawien dawna słynie jako „państwo bez stosów”, to nie do końca jest to prawda. Procesy o czary importowaliśmy od naszych niemieckich sąsiadów.
W zasadzie nie ma się czemu dziwić. Słuszności idei polowania na czarownice przyklasnął sam papież Innocenty VIII. Drogę do męki tysięcy kobiet otwiera bulla „Summis desiderantes” wydana pod koniec XV w. To jeden z głównych watykańskich dokumentów traktujący o czarach, magii i satanizmie. Ale nic nie dzieje się bez przyczyny. Co wiec podjudziło głowę Kościoła do tego, żeby zwrócić swój potężny autorytet przeciwko Bogu ducha winnym niewiastom? Dwaj inkwizytorzy nie do końca zdrowi na umyśle. Chodzi o podstarzałego dominikanina Henryka Krammera i jego kumpla Jakuba Sprengera. Obydwu dżentelmenów uznaje się za autorów słynnego „Malleus Maleficarum”, czyli „Młota na czarownice”. Bestsellera w renesansowej Europie. Dzieła, które udowadnia, że słowa mogą zabić.
„Doszła ostatnio do Naszych uszu wieść, która przejęła Nas wielkim bólem, że w niektórych częściach Północnych Niemiec (...) wiele osób obu płci, niepomnych na własne zbawienie odstępujących od Wiary Katolickiej, oddają się diabłom” - pisał Innocenty VIII zainspirowany doniesieniami swoich inkwizytorów. Chociaż mowa o osobach „obu płci”, to jednak wiadomo, że chodzi o kobiety. W każdym razie bulla miała zmienić dotychczasowe postrzeganie czarów na Starym Kontynencie. Dlaczego? Bo wiąże magię z największym wrogiem wiary katolickiej, czyli Szatanem. Nie jest tajemnicą, że Kościół od zawsze był i jest przeciwny zarówno wszystkim ludziom parającym się magią, jak i magii samej w sobie. Niemniej czary były obecne w wierzeniach ludowych, a zwłaszcza pogańskich i - przy-najmniej do czasu wydania pa-pieskiej bulli - nie zawsze pochodziły od diabła. Nie bez znaczenia jest też postrzeganie kobiet w dawnej filozofii Kościoła. Ale po kolei.
Należy zaznaczyć, że czarami nie zajmowały się wyłącznie panie. Trzeba odróżniać alchemików i kabalistów, potocznie nazywanych czarnoksiężnikami, od zwykłych wiedźm. Ci pierwsi byli zazwyczaj reprezentowani przez płeć męską. Doskonale wykształceni, żyli najczęściej pod egidą władców oraz możnych tego świata. Zajmowali się chemią, kosmetyką, produkowali trucizny i nęcili zamianą metali półszlachetnych w złoto. A to wcale nie koniec usług, jakie oferowali. Bo czarnoksiężnicy czytali też w gwiazdach, próbowali przepowiadać przyszłość czy zapanować nad przyrodą. Tyle że nikt nie chciał ich palić na stosie. Z kolei czarownice to zupełnie inna para kaloszy.
Na ziemiach polskich od najdawniejszych czasów wiedźmy, czyli „te, które wiedzą”, cieszyły się wielkim szacunkiem. Dopiero Kościół okrzyknął plemienne wiedźmy, które nie chciały odejść od swoich praktyk i wierzeń, czarownicami. To wtedy nazwa tej profesji nabrała pejoratywnego znaczenia. Co wcale nie oznacza, że zrezygnowano z usług kobiet, „które wiedziały”. Zwłaszcza jeżeli jedynym lekarzem we wsi była zielarka. Jeszcze w XIII w. jeden z mnichów spisał inkantacje i zabiegi magiczne, którymi posługiwały się Polki. „Żeby ich mężowie kochali, robią im na ramionach krzyż z wydzielin wspólnego stosunku płciowego”, „Uszy zajęcy, nóżki kretów i wiele innych rzeczy kładą do kołyski, a czynią to, aby dzieci nie płakały” - to tylko kilka przykładów opisanych w średniowiecznym „Katalogu magii Rudolfa”. Żeby nie było wątpliwości - katalog miał za zadanie pomagać spowiednikom w wykryciu diabelskiego spisku.
Z czasem ludowe tradycje zaczęły przenikać się z kulturą zachodu, tworząc swego rodzaju hybrydę. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że wiedźmy przyjęły chrześcijaństwo do swojej codzienności. Przydatne były te wszystkie gesty i symbole, które miały okazać się skuteczne. Inna sprawa, że wraz z pojawieniem się „Młota na czarownice” na Starym Kontynencie rozpowszechniły się stereotypy dotyczące czarownic. Masowe polowania i powszechna psychoza. Im bardziej upowszechniano informacje o heretyckich praktykach, tym więcej niewinnych kobiet traciło życie. Tylko w Niemczech spłonęło 50 tys. pań! Jak sytuacja wyglądała w Rzeczypospolitej? Dużo lepiej, procesy o czary były w zasadzie rzadkością.
„Maleus” trafił do Polski na początku XVII w. Mniej więcej wtedy zapłonęły pierwsze stosy z czarownicami oskarżanymi o konszachty z diabłem. Trzeba jednak wiedzieć, że poczytne dzieło inkwizytorów nie było jedyną przyczyną nagonki na czarownice. Jest ich co najmniej kilka. Jedną z nich jest podrzędna rola płci pięknej w ówczesnym społeczeństwie. Istotna okazała się także ekonomia. Baby, czyli zielarki i znachorki, były bowiem konkurencją chociażby dla lekarzy. Tam, gdzie zawodziły średniowieczne podręczniki, doskonale sprawdzała się medycyna ludowa. Tyle że jej zdobycze przypisywano diabłu.
Biorąc pod uwagę skutki inkwizycyjnej nagonki, można by mu też przy¬pisać autorstwo „Młota na czarownice”.
Nieśmiała dziewka jest równie podejrzana co rozpustna wszetecznica. Zły bardziej stara się kusić dobrych, bo tych zepsutych już dawno opanował. O co dokładnie oskarżano czarownice? Chociażby o powodowanie impotencji. W grę wchodziły też rytualne mordy, rozwiązłość i współżycie seksualne między członkami sekty, czczenie zwierząt, składanie ofiar z ludzi czy działanie na szkodę wiernych. Biorąc pod uwagę to, że kobiety uznawane za wiedźmy były uschniętą gałęzią wspólnoty chrześcijańskiej, należało je tępić podobnie jak heretyków. Oczyszczać świętym ogniem. Dlatego pobożni katolicy dowiadywali się o sabatach, spółkowaniu z Szatanem czy zjadaniu niemowląt prosto z kościelnych ambon.
Procesy o czary z diabłem w roli głównej w przeważającej większości miały miejsce w północno-zachodniej Polsce, która pozostawała pod wpływem kultury niemieckiej. Również tam wykonywano o wiele więcej egzekucji. Autorem polskiego ustawodawstwa przeciw czarownicom jest Bartłomiej Groicki, mieszczanin krakowski, tłumacz i znawca praw stosowanych, który przełożył m.in. „Constitutio Criminalis Carolina”, kodeks potocznie znany jako „Karolina”. Przetłumaczona wersja była nieco łagodniejsza niż ta stosowana w Niemczech. Nie było to jedyne źródło odnoszące się do czarostwa. W swoim orzecznictwie sądy opierały się też naprawie magdeburskim. Sprawy rozstrzygały sądy miejskie i gminne.
Żeby znaleźć się w kręgu podejrzeń, wystarczyła zwykła plotka. Proces wszczynano z oskarżenia prywatnego albo w wyniku powołania czarownicy. Czym było powołanie? Oskarżona o czary podawała nazwiska swoich wspólniczek. Najczęściej w towarzystwie kata. Często prowadziło to do wybijania całych wsi i miasteczek. Warto pamiętać, że koronnym środkiem dowodowym było przyznanie się do winy, które najczęściej wymuszano torturami. A jak powszechnie wiadomo, w obliczu ogromnego bólu można wyznać dosłownie wszystko.
Jakub Czechowicz, sędzia miasta Chełmna, siedem lat przed wydaniem oficjalnego zakazu torturowania i palenia czarownic [w roku 1769 - red.] napisał o praktyce w postępowaniu sądowym wobec podejrzanych niewiast. Wyróżnił trzy rodzaje czarów: species divinatoria, species amatoriai species venefika. Na czym polegały? Pierwszy odnosił się do wróżb dotyczących przyszłości i przeszłości, celem drugiego było nakłanianie do lubieżności. Ale najbardziej odrażające i wrogie gatunkowi ludzkiemu były species venefika. Czary powodujące nieszczęście oraz śmierć. To za nie potencjalni magicy trafiali prosto na stos.
Wbrew pozorom droga od oskarżenia do stosu nie była taka prosta. Często zdarzało się, że domniemane czarownice skarżyły tych, którzy je oczerniali. Wielokrotnie takie procesy kończyły się karami finansowymi nakładanymi na pomawiających. Jeśli jednak udało się poruszyć bezwzględną machinę sprawiedliwości, delikwentki trzeba było odpowiednio przetestować. Rodowodu tego zwyczaju należy się doszukiwać jeszcze w średnio-wiecznych ordaliach. Polska praktyka sądowa znała pięć prób: łez, szpilek, ognia, wagi i wody. Nasi przodkowie wierzyli, że czarownica nie jest w stanie zapłakać, więc pierwsza próba była stosunkowo najłagodniejsza. Próba szpilek polegała na nakłuciu znamion podejrzanej - jeśli po uprzednim ogoleniu niewiasty znaleziono znamię w postaci brodawki czy plamy, którą jako znak firmowy pozostawił Szatan, należało wbić w nie igłę. W przypadku kiedy rana nie krwawiła, czarownica była winna. Testy ognia i wagi nie cieszył się na naszych ziemiach wielką popularnością. W Polsce najpopularniejsza była próba wody, czyli pławienie. Jeżeli związana kobieta nie topiła się, niechybnie była wiedźmą.
W praktyce wszystko zależało od konkretnego ubioru. Panie, które nosiły obszerne suknie, miały wielkie szanse, żeby zakończyć swój żywot na stosie.
Czasy tortur i palenia polskich czarownic dobiegły końca w roku 1776. To wtedy Sejm Rzeczypospolitej zakazał podobnych praktyk. Impulsem do ustawowego zakończenia sprawy było sądowe morderstwo na 14 kobietach, które wywołało powszechne oburzenie w całym kraju. Dziedzic z Doruchowa, niejaki Stokowski, oskarżył niewiasty o spowodowanie bólu w palcu i kołtuna na głowie własnej żony. Efekt? Trzy zmarły jeszcze podczas tortur, reszta spłonęła na stosie.
W czasie wykonywania egzekucji kilka tysięcy gapiów złowieszczo zerkało na szlachcica. Po tym jak umęczono kobiety, przyszła pora na ich trzy córki w wieku 15 lub 16 lat. Te potraktowano nieco łaskawiej. Oprawcy bili je po gołych plecach rózgami. Zmarła tylko jedna.