Niedziela 20 września 1925 r. była wyjątkowo pogodna. Nawet surowe, wiecznie wilgotne i zimne, kamienne mury więzienia na szczycie Świętego Krzyża zdawały się wyglądać bardziej przyjaźnie oblane słonecznym światłem. Dzień zaczął się spokojnie, zgodnie z codzienną regulaminową rutyną zakładu karnego, i nic nie zapowiadało, że wkrótce placówka ta stanie się areną dramatycznych wydarzeń.
O poranku grupa kilkunastu więźniów z celi nr 16 spożywała śniadanie (800 g chleba, 24 g masła, 15 g sadła i trochę kaszy jaglanej na osobę). Atmosfera w czasie posiłku była napięta. Panowała cisza, od czasu do czasu przerywana jedynie nerwowymi szeptami. Kilkadziesiąt minut później cała grupa 16 osadzonych stała przy drzwiach celi, z ręcznikami w rękach, gotowa na wymarsz na wyczekiwaną od dwóch tygodni ablucję do łaźni. Jeden z młodszych więźniów, kresowiak Adam Zdan, zauważył, że większość jego kolegów, wbrew więziennym przepisom, ma na nogach zawiązane buty. Zwrócił im na to uwagę. Wtedy podszedł do niego Jan Kowalski - „król” celi, były sierżant Wojska Polskiego. Głęboko spojrzał mu w oczy i - pokazując masywną pięść - po cichu, ale stanowczo rzekł: „Jeśli nie chcesz być trupem, dostosuj się do ludzi”. Zdan zamilkł.
Tuż po godzinie 9 drzwi celi się otworzyły. Dwaj starsi dozorcy, Cichocki i Chrząstkowski, wywołali całą grupę na korytarz i zaczęli ich prowadzić w kierunku budynku łaźni, położonego po drugiej stronie podwórza, przy zachodnim murze. Gdy cała grupa wyszła na zewnątrz z głównego gmachu więziennego i minęła spacerniak, nagle Kowalski zatrzymał się i zawołał jednego ze strażników. Cichocki ruszył w jego stronę, pytając poirytowanym tonem: „Co tam znowu?”. Na to Kowalski krzyknął: „Brać ich!”. Jego koledzy dobrze wiedzieli, co robić. Błyskawicznie rzucili się na klawiszy. Chrząstkowskiego szybko powalono na ziemię i rozbrojono. Jednak Cichocki przez dłuższą chwilę nie dawał za wygraną. Próbował się wyrwać. W końcu też ustąpił, po tym jak otrzymał kilka ciosów ciężkim pękiem kluczy w zęby i kamieniem w głowę. Szamotanina zwróciła uwagę strażników na wieżyczce. Oni zaalarmowali resztę kolegów. Zaczęli strzelać do buntowników.
Wtedy jednak druga część grupy więźniów realizowała następny punkt planu. Wpadli do budynku kancelarii. Zdezorientowanego funkcjonariusza, który tam przebywał, obezwładnili. Unieszkodliwili także aparat telefoniczny, jedyny na terenie całej placówki. Następnie zabrali kilkadziesiąt karabinów i amunicję z gabinetu naczelnika. I ruszyli z powrotem na podwórze, by wywalczyć sobie drogę ucieczki.
Nie było to łatwe - co rusz ich ostrzeliwano. Chcieli spróbować pokonać mur za pomocą drabiny, ale uznali, że jest to niemożliwe. Był za wysoki, by z niego skakać. W związku z tym spróbowali szturmu na wieżyczkę nr 2, bronioną przez jednego strażnika. Silnym ogniem zmusili go do ucieczki. Kilku buntowników weszło na stanowisko obserwacyjne. Zaczęli, wykorzystując dobrą pozycję, ostrzeliwać znajdujący się za murami drewniany dom naczelnika więzienia Mieczysława Butwiłowicza. Inna grupa buntowników wdała się w strzelaninę ze strażnikami przy bramie głównej. Wtedy właśnie został śmiertelnie trafiony w głowę przywódca spisku Jan Kowalski. Ta śmierć zwiększyła tylko determinację jego wspólników. A nie byli to ludzie, którzy pierwszy raz dzierżyli karabiny w rękach. W większości mieli za sobą służbę na frontach I wojny światowej. Celny ostrzał, który sprawnie prowadzili, wkrótce zmusił naczelnika do wycofania wszystkich swoich ludzi z terenu zakładu karnego do lasu.
Wytworzyła się sytuacja patowa. Buntownicy nie mogli, pomimo usilnych prób, wydostać się z więzienia (zamkniętej pancernej bramy nie byli w stanie sforsować, a wybijanie dziury w murze szło im mozolnie). Natomiast Butwiłowicz, dysponujący ograniczonymi siłami, nie mógł bez większych strat ich spacyfikować.
Tymczasem jeden z dozorców wyruszył do pobliskiej Nowej Słupi, by wezwać pomoc. Stamtąd rozesłano posłańców do wszystkich najbliższych posterunków policji i koszar wojskowych z prośbą o natychmiastowe przybycie.
O godz. 14 na Święty Krzyż dotarła policja z Kielc. Wkrótce przybyły też posiłki z innych miejscowości. O godz. 17 Butwiłowicz miał już do swojej dyspozycji 103 ludzi. Postanowił, nie czekając na wojsko, ruszyć do szturmu.
Funkcjonariusze, osłaniani ogniem przez swoich kolegów, natarli na więzienie od strony bramy głównej. Wpadli na podwórze i zaczęli gasić kolejne punktu oporu buntowników. W pralni broniono się do ostatniego naboju. Pod wieczór skazańcy poddali się przeważającym siłom porządkowym. Władze odzyskały pełną kontrolę nad Świętym Krzyżem.
Świadectwem determinacji buntowników jest to, że na 17 aż pięciu z nich zostało zabitych, trzech ciężko rannych, a czterech odniosło lekkie obrażenia. Po stronie sił prawa poległo dwóch dozorców. Bilans ofiar mógłby być znacznie większy, gdyby spiskowcy zdołali wypuścić z cel 400 pozostałych osadzonych. Na szczęście do tego nie doszło.
Zajścia z 1925 r. były najbardziej krwawym epizodem w międzywojennej historii ciężkiego więzienia na Świętym Krzyżu. Walnie przyczyniły się do pogłębienia jego czarnej legendy jako „polskiej Syberii” czy też „polskiego Cayenne”, jak nazywał je Antoni Słonimski, czyli miejsca, z którego skazańcy „nie wracają żywi”. Czy rzeczywiście panowały tam aż tak straszne warunki?
Zabójczy klimat
Łysa Góra, jak inaczej nazywano Święty Krzyż, wznosi się na wysokość 594 m n.p.m. Jest najdalej na wschód wysuniętym szczytem pasma Gór Świętokrzyskich. We wczesnym średniowieczu znajdowało się tu prawdopodobnie pogańskie miejsce kultu. Potem, w XII w., na wzniesieniu ufundowano opactwo benedyktyńskie. W XIV w. mnisi otrzymali w darze od Władysława Łokietka relikwię z krzyża Chrystusa. Od tego czasu do klasztoru ciągnęły pielgrzymki wiernych. Benedyktynom udało się gospodarować na Łysej Górze kilkaset lat, mimo licznych zawieruch w dziejach Polski. Jednak w pierwszym okresie zaborów z różnych przyczyn doszło do kasaty opactwa. Przeszło ono pod zarząd administracji cywilnej. Mieściły się tu rozmaite instytucje, aż wreszcie w 1884 r. władze carskie zdecydowały o utworzeniu na bazie istniejących budynków poklasztornych kompleksu penitencjarnego. W tym celu wzniesiono wokół mur o wysokości od dwóch do czterech metrów i zbudowano konieczne do funkcjonowania instytucji budynki administracyjne oraz liczne warsztaty, m.in. stolarnię, tkalnię, piekarnię, ślusarnię.
W 1886 r. na Świętym Krzyżu pojawili się pierwsi skazańcy. Zakład mógł pomieścić około 300 osób, przy czym często przebywało tu znacznie więcej więźniów. Wynikało to z tego, że przejściowo przebywali tu także skazańcy, których później wywożono do placówek np. na dalekiej Syberii. Nadzór na osadzonymi sprawowało około 50 strażników.
Więzienie na Świętym Krzyżu cieszyło się złą sławą ze względu na ciężki, sprzyjający rozwojowi chorób mikroklimat. Silne wiatry, przeciągi, wilgoć w połączeniu ze spartańskimi warunkami bytowania i ubogą dietą sprawiały, że aż około połowy osadzonych zapadało na różne, często nieuleczalne wówczas choroby. Najczęściej nękały ich bronchit, tyfus, zapalenie płuc i przeróżne infekcje oczu. Śmiertelność osadzonych była niezwykle wysoka.
Wszystkie te czynniki, gdy dodamy do tego jeszcze drakońskie kary stosowane przez strażników za najmniejsze przewinienie, przekładały się na nastroje więźniów. Dochodziło do buntów, protestów głodowych i ucieczek. Najbardziej spektakularne zamieszki miały miejsce w 1904 r. Dziesiątki osadzonych zdemolowały wnętrza cel, wyłamywano kraty i drzwi. Wobec tak masowego wystąpienia strażnicy okazali się bezsilni. Nie sposób ustalić, ilu skazańcom udało się wtedy przesadzić mur i zbiec. Na pewno było ich kilkudziesięciu.
Królestwo Butwiłowicza
W koncepcji władz więziennictwa odrodzonej Rzeczypospolitej świętokrzyskiemu zakładowi przydzielono pierwszorzędną rolę. Był to jedyny w całej Polsce specjalny zakład karny dla więźniów szczególnie niebezpiecznych: psychopatów, terrorystów, brutalnych rabusiów i szpiegów.
Początkowo zakład nie funkcjonował perfekcyjnie. Powoli przywracano do stanu używalności kolejne części kompleksu. Pracowało tu raptem niewiele ponad dwudziestu strażników. Stanowczo za mało, żeby skutecznie sprawować kontrolę nad zastępami degeneratów. Ucieczki były plagą. Renoma więzienia została podreperowana dopiero w roku 1920, kiedy jego naczelnikiem został 42-letni Mieczysław Butwiłowicz. Ten twardy weteran PPS, mający za sobą doświadczenie wyniesione z zarządzania zakładami karnym w Radomiu i Białymstoku, miał wiele pomysłów, jak przeorganizować placówkę na Łysej Górze. I konsekwentnie realizował je przez cały okres swoich rządów na Świętym Krzyżu, czyli aż do wybuchu II wojny światowej.
Najpierw wprowadził obowiązkowe dyżury wartowników na strychu głównego gmachu więzienia (przez otwory w drewnianych stropach cel na piętrze często dochodziło do ucieczek). Potem zarządził wzniesienie pięciu drewnianych wieżyczek obserwacyjnych wzdłuż murów, skąd strażnicy mogli mieć baczenie na całe podwórze. Te zabiegi skutecznie ograniczyły liczbę zbiegów.
Nie bez znaczenia w tym wypadku było także znaczne zwiększenie stanu osobowego personelu więziennego. W latach trzydziestych na etatach pracowały już 93 osoby, w tym 79 strażników. Butwiłowicz ujął ich w żelazne karby wojskowej dyscypliny. Karał za najmniejsze uchybienie, jak nienoszenie paska od czapki pod brodą w czasie pełnienia służby, nie mówiąc o wdawaniu się w pogawędki z więźniami. Za spanie na służbie można było wylecieć z pracy.
Świętokrzyski naczelnik dbał nie tylko o kwestie bezpieczeństwa i dryl. Absorbowały go także sprawy gospodarcze. Z natury był oszczędny i nigdy nie marnotrawił publicznego grosza. Uważał, że osadzeni mają sami pracować na swoje utrzymanie. W związku z tym rozbudował więzienne warsztaty. Produkowano w nich m.in. doskonałej jakości meble, beczki i płótno. Poza tym skazańców wykorzystywano do prac polowych w przywięziennym, 12-morgowym gospodarstwie, a także do wycinki lasu. Ogółem do tych robót angażowano około połowy osadzonych.
Ponadto Butwiłowicz doprowadził do elektryfikacji zakładu. Na początku lat trzydziestych w południowej części podwórza wzniesiono niewielką elektrownię na ropę. Z jej komina co rusz wydobywały się płomienie, wzmagając niesamowitość tego surowego, monumentalnego kompleksu w środku leśnej głuszy.
Tak w zarysie wyglądał rozwój infrastruktury świętokrzyskiego więźnia w międzywojniu. Jak przełożyły się te zmiany na życie zwykłego więźnia?
Razowiec w mroku
Przeciętna liczba osadzonych na Świętym Krzyżu wahała się od około 400 w latach dwudziestych do 500-800 w latach trzydziestych. Trzeba przyznać, że nie oferowano im zbyt wielu wygód. Często tłoczyli się w dużych, kilkunastoosobowych celach. Były one pozbawione łóżek. Skazańcy spali na słomianych siennikach rzucanych wprost na drewnianą podłogę. Dużą część doby przebywali w zupełnych ciemnościach. Dopiero w 1923 r. zezwolono im na korzystanie po zmroku z lamp naftowych. W latach trzydziestych wprowadzono co prawda w celach oświetlenie elektryczne, ale i tak było ono przez niemal 12 godzin wyłączone.
Warunki higieniczne w zakładzie, z dzisiejszej perspektywy, także nie były najlepsze. Więźniowie chodzili do łaźni tylko raz na dwa tygodnie. Bieliznę wymieniano im co tydzień, pod nadzorem felczera sprawdzającego stan ich czystości, szczególnie pod kątem obecności wszy. Za niezgłoszenie ich obecności osadzony był karany.
Świętokrzyska dieta także nie była, delikatnie rzecz ujmując, nazbyt wyszukana. Na co dzień składały się nań trzy posiłki, sporządzane z lichych kasz, tłuszczów i warzyw. Można było je zagryzać wyłącznie ciężkostrawnym czarnym chlebem. Mięso pojawiało się w niedziele i święta.
Mimo tych spartańskich warunków w latach trzydziestych świętokrzyski klimat nie zbierał wśród więźniów tak obfitego śmiertelnego żniwa jak za cara czy tuż po I wojnie. Na skutek interwencji Butwiłowicza zwiększono nacisk na poprawę opieki lekarskiej. To wystarczyło, by ograniczyć liczbę zgonów do 7-10 rocznie.
Skazańcom dawano możliwość podnoszenia poziomu edukacji. Od 1924 r. w zakładzie działała czteroklasowa szkoła. Co ciekawe, początkowo wśród nauczycieli znajdowały się nawet kobiety. Nietrudno było przewidzieć, że taki eksperyment nie może skończyć się dobrze. Ciągle wysłuchiwały one sprośności, a niektórzy uczniowie ostentacyjnie onanizowali się w czasie lekcji. Dlatego też szybko zastąpiono je mężczyznami.
Więźniów obowiązywał drobiazgowy regulamin, za którego łamanie groziły poważne sankcje. Najsurowszą karą było zamknięcie w karcerze. Te przerażająco małe cele, 2 m na 1,5 m, znajdowały się w podziemiach głównego gmachu więzienia. Nie miały ani okien, ani ogrzewania. Nawet w lecie temperatura w nich wynosiła jedynie 10 stopni. Kilkanaście godzin, a nawet parę dób spędzonych w tych warunkach rozmiękczały nawet najbardziej krnąbrnych kryminalistów. A takich na Świętym Krzyżu nigdy nie brakowało. Przyjrzyjmy się poszczególnym przypadkom.
Psychopaci i terroryści
Przestępcy osadzeni w celach Świętego Krzyża odsiadywali na ogół wyroki wieloletnie (5-15 lat) lub dożywotnie. Dominowali wśród nich pedofile, brutalni rabusie czy psychopatyczni mordercy. Do tej grupy zaliczał się np. skazany na dożywocie Adolf Zaborowski, młody rolnik z Wileńszczyzny. Chcąc odziedziczyć cały majątek po ojcu, siekierą zabił swoją matkę i dzieci swojego brata. Pozostali domownicy, ciężko ranni, cudem uszli z życiem. Inny przypadek stanowił Jan Puchała, rolnik spod Warszawy, któremu dożywocie, na mocy amnestii, zmniejszono do 10 lat. Ten był „zmuszany przez ojca do pracy i nie dostawał od niego pieniędzy na wódkę”. Postanowił więc zemścić się na „skąpym” rodzicielu. Wsypał mu zatem arszenik do mleka, powodując jego zgon.
Liczne grupy stanowili także złodzieje recydywiści i szpiedzy. Głównie ci pracujący na rzecz Niemiec.
Od początku lat 30. solidną reprezentację w celach Świętego Krzyża mieli też członkowie Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. W 1936 r. trafił tu nawet sam przywódca OUN, 26-letni Stepan Bandera. Butwiłowicz miał z nim małe problemy. Pewnego razu, w proteście przeciwko wykwaterowaniu do innej celi jego przyjaciół z organizacji, ogłosił głodówkę. Naczelnik był bezwzględny. Zarządził dość nieprzyjemne dla Ukraińca karmienie przymusowe, w mig gasząc jego zapał do kontynuacji protestu. Poza tym „Dwójka” alarmowała, że ludzie z OUN zamierzają zrobić szturm na więzienie, by odbić swojego „prowydnyka”. Szef zakładu nie bagatelizował zagrożenia, utrzymując przez pewien czasu stan pogotowia wśród personelu. Tym bardziej że oprócz Bandery miał w celach Łebeda i Karpynecia, organizatorów słynnego zamachu na ministra Bronisława Pierackiego w 1934 r.
O bezwzględności swoich „pensjonariuszy” Butwiłowicz przekonał się nie tylko w czasie wspomnianego buntu w 1925 r. Dziesięć lat później jeden z więźniów, Tadeusz Jaworski, przyszedł do jego gabinetu na rozmowę. W cztery oczy miał mu przekazać poufne informacje dotyczące spisku zawiązanego w kręgach OUN. Kryminalista, zamiast wyjawić rewelacje, rzucił się na niego z kawałkiem szkła. Prawie przeciął mu tętnicę szyjną, a potem trafił go jeszcze w głowę półtorakilową podstawą od zegara. Butwiłowicz mógłby zginąć, gdyby nie interwencja strażnika, który wbiegł z korytarza i obezwładnił napastnika.
Najbardziej krwawy, a zarazem ostatni akt w międzywojennej historii więzienia na Świętym Krzyżu miał miejsce 4 września 1939 r. Wtedy właśnie ministerstwo sprawiedliwości nakazało Butwiłowiczowi rozpoczęcie ewakuacji placówki do Chełma Lubelskiego. Jednocześnie nakazano likwidację wszystkich przebywających w celach szpiegów niemieckich. Rozkaz z całą starannością wykonano. Rozstrzelano prawdopodobnie aż 87 osób. I wyruszono na wschód.
W następnych latach świętokrzyską placówkę wykorzystali Niemcy. Zamęczyli w jej murach około 6 tys. sowieckich jeńców. Ostatecznie zabudowania poklasztorne przestały pełnić funkcję więzienia latem 1942 r.
Dziś znów, jak przed wiekami, pełnię władzy na Łysej Górze sprawują mnisi.