Choć 24 stycznia Rosjanie zdobyli miasto, to dopiero 19 marca Niemcy sami wycofali się z Zaodrza. Dość powszechnie uważa się, że pierwsi Polacy pojawili się w mieście właśnie w marcu. Nic podobnego. Poszukiwacze przygód, a także zwykli szabrownicy przybyli do Opola w lutym, a część z nich złapali Rosjanie i zmusili do pracy w mieście m.in. przy uruchomieniu elektrowni.
W tym samym miesiącu do Opola przyjechali też polscy kolejarze i o tych ludziachjuż mało kto pamięta. Ponad 30-oso- bowa grupa ochotników z Katowic wysiadła z pociągu 13 lutego i pierwsze, co musiała zrobić, to pochować pozostawione na dworcu ciała niemieckich żołnierzy. Uruchomiono nie tylko stację, ale również zdewastowaną wagonownię w Gro- szowicach. Polaków wsparło kilku miejscowych kolejarzy, bo nie wszyscy uciekli z miasta.
- I to oni pomogli np. odnaleźć schowane w głębokiej piwnicy transformatory, dzięki którym mogliśmy oświetlić dworzec i skończyć z lampami naftowymi - wspominał po latach Bronisław Treutz, który był w grupie polskich pionierów.
Przypadek transformatorów jest o tyle znaczący, że gdyby ich nie schowano, to najpewniej Rosjanie wywieźliby je na wschód. Tak stało się z wieloma urządzeniami na stacji towarowej, a w jeszcze gorszym stanie była wagonownia, gdzie po maszynach i urządzeniach pozostały wyłącznie fundamenty.
Strzały i pożary
Pionierzy musieli się jednak liczyć z tym, że w każdej chwili mogli zginąć. Rosjanie i Niemcy prowadzili pojedynki artyleryjskie, a Niemcy wysyłali na prawy brzeg grupy zwiadowców. Największym problemem byli jednak nie oni, ale pożary.
Strażacy pojawili się w Opolu dopiero w kwietniu, a wcześniej łuna nad centrum była czymś powszechnym. W mieście rządziła wówczas komendantura Armii Czerwonej i tak miało pozostać jeszcze przez wiele miesięcy.
Kwiecien lub maj 1945 roku gdzieś wdrodze do Opola. W sumie od kwietnia do maja przyjechało do miasta ponad 4 tysiące osób.
Pierwszy od lewej: Adam Śmietański, autor unikalnych zdjęć z początków polskiego Opola
(fot. Archiwum Muzeum Śląska Opolskiego)
Pierwsze pociągi z Polakami ze wschodu pojawiły się w kwietniu, czyli jeszcze w czasie, gdy II wojna światowa nie było zakończona. Nad miastem unosiły się dymy pożarów, gdy na stację wjechał pociąg z Adamem Śmietańskim. To jeden z najlepszych fotografów powojennego miasta i to jemu zawdzięczamy m.in. unikatowe zdjęcia z transportu, którym przyjechali nowi opolanie.
Śmietański pochodził z Brzeżan na dzisiejszej Ukrainie i jesienią 1945 roku w nieistniejącym dziś budynku na ulicy Krakowskiej 30a założył zakład fotograficzny. Jego "Wrzos" mimo istniejącej konkurencji szybko zyskał renomę, a do teraz w domach wielu opolan są jeszcze zdjęcia z charakterystycznymi faksymiliami "Foto-Wrzos". Fotograf - który wtedy miał 26 lat - mógł bez większych problemów założyć własny biznes, a w mieście rozwijał się prywatny handel i usługi. Czasy komunistycznej nacjonalizacji miały dopiero nadejść.
Wielka stacja przeładunkowa
Wiosna 1945, dzisiejszy plac Wolności, w głębi Krakowska w kierunku dworca PKP
(fot. zbiory galerii Sztuki Współczesnej)
Jak ustaliła Elżbieta Dworzak - która długo badała korzenie polskich pionierów - w 1945 roku Opole stało się wielką stacją przeładunkową.
Pomiędzy kwietniem a sierpniem do miasta przybyło aż 170 zorganizowanych transportów kolejowych z 50 tysiącami osób, ale sporo z tych przesiedleńców transportowano potem samochodami lub konnymi wozami do powiatów niemodlińskiego, grodkowskiego czy brzeskiego.
Nie byli to jednak wyłącznie mieszkańcy kresowych województw, które Polska po wojnie utraciła.
W całym kraju prowadzono akcję propagandową zachęcającą do osiedlania się na tzw. Ziemiach Odzyskanych, poza tym do Opola przyjeżdżali również zdemobilizowani żołnierze i ludzie, którzy z jakichś względów chcieli w nowym miejscu rozpocząć nowe życie, np. byli członkowie antykomunistycznego podziemia.
W sumie pomiędzy 1945 a 1950 rokiem w Opolu osiedliło się ponad 34 tysiące osób, a najwięcej, bo aż pięć tysięcy przyjechało ze Lwowa. Ponad dwa tysiące przesiedleńców pochodziło ze Stanisławowa, blisko 1400 nowych opolan przybyło z Łucka, 858 ze Stryja, a ponad 800 ze Zbaraża. Co ciekawe, wiele osób przywędrowało też z Krakowa czy Zamościa.
Jak pisze Elżbieta Dworzak, niejestjed- nak wykluczone, że te rodziny dużo wcześniej uciekły ze wschodu przed terrorem ukraińskich nacjonalistów na bardziej bezpieczne tereny, a dopiero potem przyjechały do Opola, aby tutaj osiedlić się na stałe.
Nie wszyscy od razu otrzymywali przydziały na opuszczone przez Niemców mieszkania czy domy. Tuż obok stacji Opole Wschodnie znajdował się obóz dla przesiedleńców.
Dr Jerzy Świtała - pierwszy lekarz miasta - który przyjechał pociągiem już 23 marca, tak opisywał to miejsce: "W barakach ludzie mieszkali z kurami, a podczas sprzątania pomieszczeń unosił się taki kurz, że trudno było coś zobaczyć wyraźnie". Dr Świtała, aby skutecznie walczyć z pojawieniem się groźnego duru plamistego w obozie, najpierw wywiózł wszystkich chorych poza Opole, a potem urządził w pobliskiej willi odwszalnię oraz stanowiska kąpieli natryskowych.
To było jednak za mało na wielką liczbę osób, która nagle zjawiła się w mieście. W sprawozdaniu zarządu miejskiego z czerwca można przeczytać, że w okolicach dworca koczowało wówczas około 12 tysięcy ludzi! Ówczesnej władzy stale brakowało samochodów i furmanek, aby ich rozwieźć po wsiach i miasteczkach. Nic dziwnego, że w takiej masie ludzkiej groźne choroby zakaźne wciąż się pojawiały.
Prywatne knajpy i sklepy
Uroczystość przy cmentarzu żołnierzy radzieckich przy dzisiejszej Katowickiej
(fot. zbiory galerii Sztuki Współczesnej)
Ale jeszcze groźniejsi byli żołnierze Armii Czerwonej. "Ruskie", jak ich wtedy potocznie nazywano, rabowali niemal przy każdej okazji i nie odpuszczali niemal nikomu. Swoje robili też szabrownicy, którzy 5 kwietnia 1945 roku dwukrotnie podpalili znaną aptekę Pod Lwem w Rynku. Dr Świtała brał udział w gaszeniu pożaru, a potem osobiście zabrał część lekarstw i przeniósł do biur starostwa na ul. Krakowskiej. I dobrze zrobił.
Trzy dni później do pomieszczeń apteki włamali się Rosjanie i wywieźli z niej niemal wszystko. Pozostawili tylko herbaty ziołowe, które dr Świtała odnalazł i też schował w starostwie.
W kwietniu miasto, w którym zostało zaledwie kilkuset mieszkańców, zaczęło się powoli zaludniać. Nadal jednak było w nim niebezpiecznie, ulice patrolowali uzbrojeni żołnierze, a w nocy w Opolu słychać było strzały.
- Na pewno Opole nie było tak zniszczone jak Wrocław, ale trudno było znaleźć mieszkania z całymi drzwiami, oknami, czy muszlami klozetowymi - opowiada Bolesław Grocholski, który w Opolu pojawił się w późną wiosną. - Przyjechałem za rodziną, tutaj ją odnalazłem i zostałem do dziś. Pamiętam bardzo dobrze ulicę Orląt Lwowskich, gdzie urządzono obóz dla włoskich żołnierzy, którzy byli niemieckimi jeńcami. Nadal przed oczyma mam, jak grali w piłkę. Doskonale pamiętam również nasz klub Lwowianka Opole, którą dopiero kilka lat później przymusowo połączono z Odrą i tak powstali Budowlani Opole.
Bracia Bolesława Grocholskiego mieli wykształcenie muzyczne i grali w ukraińskim Kałuszu w orkiestrze kopalnianej. To oni stworzyli w Opolu pierwsze polskie zespoły bigbandowe, w których Bolesław był perkusistą.
- Graliśmy głównie w sali Hotelu Bristol, stojącym wtedy na rogu ulic Sempo łowskiej i Ozimskiej, a także w restauracji Gdynia na ul. Ozimskiej (teraz w tym budynku mieści się Galeria Muzeum Śląska Opolskiego) - wspomina Grocholski. - Hoteł był prywatny, restauracje i sklepy też. Dopiero dwa, trzy lata później wszystko stało się uspołecznione. Nie mieliśmy nic do gadania.
Podobnie sytuacja miała się z dawnymi mieszkańcami miasta, którzy jeszcze w trakcie wojny zaczęli wracać do Opola. Zwycięskie mocarstwa uznały, że Niemcy muszą być wysiedleni za Odrę i Nysę, bo to pomoże rozwiązać problemy narodowościowe. Jak wynika z danych Powiatowego Oddziału Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, do października 1945 roku z Opola wysiedlono ponad 360 rodzin, które uznano za niemieckie. Wiadomo również, że przy obecnej ulicy Kropidły 5 istniał obóz, gdzie przetrzymywano Niemców i Ślązaków, Różne miejskie instytucje najmowały te osoby do pracy i płaciły do kasy obozu 30 zł za godzinę za... "udostępnianie pracownika".
Krowy w kamienicach
Przedstawiciele polskich władz pojawili się w Opolu 24 marca. Pierwszymi problemami do rozwiązania była nieczynna elektrownia, gazownia i wodociągi. Miasto nie miało żadnych mostów przez Odrę, bo wycofujący się Niemcy je wysadzili. Dopiero w lipcu 1946 roku podniesiono most kolejowy, kluczowy dla ruchu pociągów w stronę Wrocławia.
W1946 r. powstała też pierwsza ponad 20-osobowa Miejska Rada Narodowa, a jej odpowiednikiem byłaby dziś rada miasta. Tematem wzbudzającym największe emocje na lipcowym posiedzeniu rady była sytuacja mieszkaniowa opolan. Wilhelm Szafarczyk, który właśnie zastąpił na stanowisku prezydenta Maksymiliana Tkocza, wił się w ogniu pytań. Po nich przedstawił swój raport z tego, jakie wówczas zastał miasto. Prezydent informował radnych, że w Opolu aż 2500 mieszkań nadal nie ma drzwi i okien. Co więcej, urzędu nie stać na ich remont, a nikt nie podjął się nawet próby oszacowania kosztów tych prac.
W ratuszu, który akurat podczas działań wojennych niespecjalnie ucierpiał, leżały już wnioski o przydział 600 mieszkań. I teoretycznie takie mieszkania można by było znaleźć, ale wówczas w Opolu zajmowały je... zwierzęta gospodarcze. Ówcześni urzędnicy miejscy wyliczyli, że na strychach, w piwnicach, a nawet w mieszkaniach na pierwszych piętrach kamienic mieszkają "tak zacni obywatele" jak: 172 krowy, 24 konie, 152 kozy, a także spora liczba świń, kaczek i kur. Prezydent raportował radnym, że pomieszczenia są już zniszczone, grzyb "zjada podłogi" i w tych mieszkaniach nikt nie zamieszka.
- A to wszystko w sytuacji, gdynarolni- ka na wsi czeka ziemia, a w mieście robotnicy czy nauczyciele nie mają gdzie się podziać - opisywał dziennikarz "Nowin Opolskich" i dodawał, że jak wynika z urzędowych danych, w Opolu kilkadziesiąt osób wciąż samotnie zajmuje wielopokojowe mieszkania.
Na koniec prasowej relacji dziennikarz zauważył, że mimo długich obrad na sali nie padło ani jedno pytanie, kto winien jest obecnej sytuacji. Być może tym "winnym" według autora był pierwszy powojenny prezydent Maksymilian Tkocz odwołany w atmosferze skandalu. Tkocz nie był bowiem komunistą i jako członek Stronnictwa Demokratycznego w 1946 roku już "nie pasował" ówczesnej władzy.
Artur Janowski
NOWA TRYBUNA OPOLSKA