Na białym pejzażu Żor co chwila pojawiały się czarne kłęby dymu i nie pochodziły one z zakładów przemysłowych znajdujących się na obrzeżach miasta. Zmarznięty śnieg chrzęścił pod stopami nielicznych, którzy mieli odwagę wyjść na ulicę. Wychodzili z ciekawości, choć ryzykowali śmiercią. Chcieli zobaczyć przebieg natarcia sił Związku Radzieckiego na żołnierzy niemieckich. Rankiem 27 stycznia do Żor nadjechały czołgi czerwonoarmistów z 4. Frontu Ukraińskiego, a okupujący miasto Wehrmacht postanowił za wszelką cenę bronić swoich pozycji, choć na początku wydawało się, że miasto uda się zdobyć bardzo szybko. Czołgi z czerwoną gwiazdą o pięciu ramionach wraz z piechotą nadeszły od północy - od wsi Szczejkowice. Wychodząc z leśnych ostępów, minęły nitkę rzeki Rudy i - nie napotykając dużego oporu - sunęły dalej. W skład oddziałów ZSRR wchodziła wtedy 38. Armia, której pojazdy pokonywały wszelkie przeszkody na drodze do zajęcia Żor.
Rosjanami dowodził gen. Kiriłł Moskalenko. Był bardzo doświadczonym wojskowym, bo już od 1920 r. brał udział w kampaniach Armii Czerwonej. Awans generalski otrzymał w czerwcu 1941 r., będąc dowódcą 1. Brygady Artylerii Przeciwpancernej Rezerwy Naczelnego Dowództwa. Później od października 1943 r. do końca wojny dowodził właśnie 38. Armią, z sukcesem wypierając wojska niemieckie w terytoriów Ukrainy, południa Polski i potem również Czechosłowacji. 10 lat po zakończeniu wojny został marszałkiem Związku Radzieckiego. To, co zaplanował na 27 stycznia w Żorach, miało być szybką akcją. Małe miasto miało zostać oczyszczone z hitlerowców w jeden dzień. Te plany jednak musiały ulec zmianie. Rosjanie uderzyli na Żory po tym, jak zagrożeni okrążeniem Niemcy wycofali się na południe z Katowic, Chorzowa i innych miast obszaru przemysłowego. W okolicy Żor mieli się przegrupować i osłonić kierunek na Ostrawę. Część niemieckich oddziałów zajęła pozycje obronne między Żorami a Pawłowicami, przygotowując się do odparcia czerwonoarmistów.
Pierwsze natarcie
Armia Czerwona wjeżdżała do miasta ulicą Szczejkowicką, głównym traktem z północy na południe miasta. Gdy żołnierze pojawili się na skrzyżowaniu z Rybnicką tuż przy samym centrum, rozpoczął się zmasowany ostrzał. - W tym miejscu byli dobrze widoczni i stanowili idealny cel dla działa przeciwpancernego, które stało przy starej cegielni. To było przy skrzyżowaniu dzisiejszej ul. 3 Maja i Janasa, raptem kilkaset metrów od tego skrzyżowania z Rybnicką, skąd wojska radzieckie wyjeżdżały. Działo uszkodziło od razu czołg i dwie tankietki. Działo było dobrze schowane za potężnymi lipami - wspomina Marian Piksa, mieszkaniec Żor. Wtedy miał dziewięć lat i wraz z rodziną wstrzymywał oddech w piwnicy rodzinnego domu przy ulicy Cegielnianej (dzisiejsza ul. Kłapczyka), położonej o kilka kroków od pozycji działa przeciwpancernego. Rosjanie, chcąc usunąć ostrzeliwujące ich działo, postanowili zajść je z boku.
Pobiegli na teren wroga
- Rosjanie chcieli zdobyć Żory z marszu. Przez małe okienko w piwnicy widzieliśmy, jak opłotkami jeden z radzieckich czołgów zaczął powoli sunąć wzdłuż Cegielnianej, by od zachodu ostrzelać działo blokujące wyjazd ze Szczejkowickiej. Był słabo widoczny, bo osłaniały go drzewa. W tym czasie rosło tu dużo drzewek owocowych - grusze, śliwy i jabłonie. Żołnierzom udało się przejechać bez szwanku na ul. Janasa i od działa dzieliło ich może sto metrów, kiedy Niemcy podłożyli pod niego minę. My siedzieliśmy w piwnicy i słyszeliśmy tylko głośny huk - dodaje Marian Piksa. Jak się później okazało, czołg eksplodował i doszczętnie spalił się wraz z jednym członkiem załogi. Żołnierz czekał na pochówek do końca żorskiej bitwy, po czym spoczął w zbiorowej mogile. Czołg natomiast stał w tym miejscu jeszcze kilka miesięcy.
Trzech żołnierzy przeżyło eksplozję pojazdu. Postanowili szybko ewakuować się z terenu niemieckiego, by dotrzeć do własnych pozycji. Być może w wyniku błędu, a może celowo, zamiast uciekać na północ, pobiegli po szeleszczącym śniegu na zachód. Biel pomogła im się zamaskować, bo radzieccy żołnierze posiadali zimowe płaszcze w białym, maskującym kolorze. - Po południu Niemcy chodzili po domach i szukali tych Rosjan, ale w końcu nikogo nie znaleźli. W tej naszej piwnicy było 13 osób, w tym dzieci. Baliśmy się, że nas pozabijają, ale nic takiego się nie wydarzyło - stwierdza Marian Piksa.
Ukryci w piwnicy
Dokładnie 2,5 kilometra od spalonego czołgu, w piwnicy domu pośrodku łąk i pól, przed wojenną zawieruchą schroniła się rodzina Kuźników. W powietrzu wyczuwalny był jeszcze zapach świeżego chleba, bo minionej nocy matka Helena w ceglanym piekarniczym piecu wypiekała ogromne bochny, które miały wystarczyć na 10 dni. Piekli tylko nocą, bo wtedy nie było widać dymu z komina. Chleb był podstawowym pożywieniem rodziny w tamtym okresie. W piwnicy składowali mąkę, a wodę brali ze swojej przydomowej studni. Tej zimy było jej sporo, bo śnieg na przemian topniał i znów pojawiał się, gdy przychodził mróz. W piwnicy były też warzywa - ziemniaki, buraki, marchew i kapusta. Było też zboże i żarna, aby samemu przygotowywać mąkę. Z tego wszystkiego Helena Kuźnik przygotowywała na piwnicznym piecyku posiłki, ale zawsze tylko nocą, w ukryciu. - Siedzieliśmy w piwnicy, kiedy usłyszeliśmy kroki na zewnątrz domu i dobijanie się do drzwi. Mój ojciec - Emil Kuźnik - zaryzykował i otworzył drzwi. Ujrzał trzech mierzących do niego żołnierzy radzieckich. Powiedzieli, że musi ich ukryć, by przeczekali i w nocy przedarli się do swoich. Nie wiedzieli jeszcze, że ich pobyt w naszym domu znacznie się przedłuży - rozpoczyna swoją historię Wojciech Kuźnik, 82-letni mieszkaniec Rybnika. Wtedy był jednym z najmłodszych dzieci Kuźników, miał 11 lat i doskonale pamięta dramatyczne wydarzenia. - Pamiętam, że ci żołnierze mieli długie białe płaszcze. Tata wprowadził ich do domu, a oni od razu dokładnie spenetrowali każdy pokój. Sprawdzili, na które strony wychodzą okna, i próbowali określić swoją pozycję. Ojciec pokazał im, gdzie jest centrum Żor i gdzie rzeka Ruda. Powiedział, że tam są Rosjanie. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem na żywo człowieka o skośnych oczach. Wydawał mi się dowódcą tej trójki i był najbardziej obeznany.
Prawdopodobnie był Mongołem. Żołnierze uznali, że poczekają do nocy i potem wyruszą. Już zmierzchało, kiedy ujrzeliśmy, że od strony Rogoźnej (z południa) nadchodzi oddział niemiecki. To było siedmiu żołnierzy Wehrmachtu. Szli piechotą, a kilku jechało na nartach i miało białe okrycia. Rosjanie byli przerażeni i nakazali ojcu, by ich ukrył. Nie namyślając się wiele, poprowadził ich na strych. Tam przy samym dachu była pusta przestrzeń. Wnęka miała może 80 cm wysokości. Dostawiało się drabinę, by klapą można było wyjść na dach. Trójka uciekinierów szybko schowała się pod dachem, a ojciec zabrał drabinę. Gdy zszedł na dół po schodach, Niemcy zaczęli walić w drzwi. Ojciec znał język niemiecki, więc zrozumiał dowódcę oddziału, który zakomunikował mu, że zajmują nasz dom na stanowisko dowodzenia. Ojciec nic nie powiedział i wpuścił ich do środka. Jak później wspominał, przeszedł go jednak wtedy zimny dreszcz i gdyby nie chwycił się poręczy, pewnie by się przewrócił - mówi Wojciech Kuźnik, pokazując zdjęcie tamtego domu.
Strach przed rozstrzelaniem
Ojciec pana Wojciecha nawet w czasie wojny był kolejarzem. Znał dobrze mapy, plan miasta i wiedział, jak dogadać się z ludźmi, ale patowa sytuacja, która zastała rodzinę 27 stycznia 1945 r., znacznie przerosła nawet jego. Zaczął obawiać się, że on i jego bliscy nie wyjdą z tego cało. Niemcy sprawdzili cały dom. Weszli także pod dach, do wnęki, w której schronili się Rosjanie. Tym jednak udało się ukryć za szerokim kominem, dlatego nie zostali zauważeni przez oficera niemieckiego. - Niemcy nie spodziewali się wroga na swoim terenie, dlatego sprawdzenie domu było tylko pobieżne. Stało się tak, że my ukrywaliśmy się w piwnicy, na parterze domu ulokowali się Niemcy, a pod samym dachem mieliśmy trzech Rosjan. Cały czas jeden z żołnierzy Wehrmachtu patrolował obejście. Nasz dom był specyficzny i dobrze widoczny, bo znajdował się pośrodku pól. Prowadziła do nas mała ścieżka, która dziś jest ul. Folwarecką - jedną z najbardziej uczęszczanych ulic Żor. Niemcy mieli jednak swoją strategię i nie zajmowali na długo tymczasowej lokalizacji, aby nie zostali wykryci przez wroga. Choć w naszym domu byli tylko przez trzy dni, dla marznących pod dachem czerwonoarmistów ten czas musiał wydawać się wiecznością. Siedzieli tam bez jedzenia i okryć, tak jak do nas przyszli. W tym ścisku musieli też załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne. Kiedy Niemcy po trzech dniach opuścili nasz dom, ojciec pobiegł na strych, dostawiając drabinę. Ostrzegł, że idzie, aby go nie zastrzelili. Kiedy otworzył klapę, okazało się, że z trójki pozostało dwóch - wspomina pan Wojciech. Wyszło wtedy na jaw, że ów skośnooki dowódca opuścił schronienie poprzedniej nocy, gdy Niemcy byli jeszcze w budynku! Bezszelestnie zszedł na piętro i niezauważony otworzył okno. Wyskoczył przez nie, chowając się za ścianą domu. W ten sposób nie został wykryty przez wartownika. Choć rodzina Kuźników nie widziała całego zajścia, domyśliła się przebiegu wydarzeń później, kiedy stopniał śnieg. - Znaleźliśmy wtedy bardzo charakterystyczne guziki z czerwoną gwiazdą. Widocznie Mongoł uznał, że mogą błyszczeć i zdradzić jego pozycję, dlatego wyrwał je i zakopał w śniegu. Później już go nie widzieliśmy, za to pozostałych dwóch musiało pozostać u nas jeszcze dłużej - wyjaśnia rybniczanin.
Gdy dwójka żołnierzy radzieckich zeszła z poddasza, Helena Kuźnik poczęstowała ich obiadem. Zjedli i zobaczyli kolejny niemiecki patrol zmierzający w stronę domu. Za namową Emila Kuźnika szybko wrócili do swojej kryjówki pod dachem. Niemcy wjechali na podwórze ciągnikiem z armatą przeciwpancerną 7,5 cm PaK 40 (niem. Panzerabwehrkanone). Sytuacja się powtórzyła i oddział znów zajął dom jako swój tymczasowy posterunek. Ukryte pod białą maskownicą działo przeciwczołgowe wraz z niemieckim oddziałem przez kolejne trzy dni pilnowało terenu, a Rosjanie na poddaszu przez kolejne trzy dni bez jedzenia, wychodka i w mrozie czekali na możliwość ucieczki. - Wśród żołnierzy Wehrmachtu był też Ślązak z niedalekiej Czerwionki, wcielony do armii. Miał małą mandolinę i pięknie śpiewał. Raz powiedział swoim kompanom, że zagra znany szlagier, a tak naprawdę zagrał „Boże, coś Polskę”. My mieliśmy łzy w oczach, a jego towarzysze broni nic z tego nie zrozumieli. Po trzech dniach Niemcy się ewakuowali, by zająć inne stanowisko. Mój ojciec wtedy porozmawiał z zaprzyjaźnionym gospodarzem, u którego w stodole ukrywali się z kolei Polacy - górnicy z sąsiedniej kopalni Jankowice, których nie wzięto do wojska. Ojciec powiedział, że on z kolei ma u siebie Rosjan. Znajomy gospodarz stwierdził, że weźmie ich do siebie i wymiesza z ukrywanymi w stodole Polakami. Tak też się stało i żołnierze ci do końca żorskiej bitwy tam przebywali. Po dwóch miesiącach, w marcu, wrócili do swoich - relacjonuje Wojciech Kuźnik.
Zdobyć miasto po trupach
17 marca 1945 r. gen. Moskalenko otrzymał rozkaz, by definitywnie zdobyć miasta Żory, Wodzisław Śląski i pobliską Opawę, już na terenie Czechosłowacji. Bitwa o Żory faktycznie trwała aż do 24 marca 1945 r., kiedy w wyniku zmasowanego ataku wojsk radzieckich Niemcy porzucili swoje pozycje i wycofali się przez pozostawione przez Rosjan wąskie gardło na południowy zachód, w stronę Wodzisławia Śląskiego. Bitwę udało się wygrać, bo 4. Front Ukraiński zasiliły oddziały 1. Czechosłowackiej Brygady Pancernej, którą kierował mjr Vladimir Janko, później mianowany na podpułkownika. Na jego piersi wisiał Wojenny Krzyż za Zasługi oraz medal radziecki za odwagę.
Były to nagrody za udany atak na miejscowość Sokolov w marcu 1943 r. Janko był doświadczonym dowódcą i strategiem, a także znał dobrze Śląsk. Urodził się w Pradze, a w marcu 1939 r. po zajęciu ziem czeskich przez III Rzeszę stał się członkiem ruchu oporu. Kilka miesięcy później wyemigrował do Polski i miał okazję poznać nasze tereny. To przydało się podczas kampanii 1945 r. i być może przyczyniło się do wyzwolenia Żor.
Zniszczyli prawie wszystko
„1. brygada została w drugiej dekadzie marca 1945 r. przerzucona ze słowackiego miasteczka Kieżmark w pas działania 38. Armii, żeby wspólnie z oddziałami radzieckimi walczyć o wyzwolenie polskiego Śląska i Śląska czeskiego. Pierwszy bój żołnierze czechosłowaccy stoczyli o silnie umocnione Żory” - pisze w „Leksykonie żorskim” Jan Delowicz z Muzeum Miejskiego w Żorach. Po wojnie jeszcze długo odbudowywano miasto, nim powróciło do dawnej świetności. Niestety w wyniku dwumiesięcznej ofensywy, prawie całe Żory zostały całkowicie zniszczone. Mieszkańcom szczególnie utkwił w pamięci pożar wieży kościoła pw. św. Apostołów Filipa i Jakuba. - To było nocą i blask był widoczny z kilku kilometrów. Dobrze pamiętam zgliszcza, które pozostały też po kamienicach przy rynku. W nocy bardzo dobrze było widać pociski, które rozżarzały niebo. To były tragiczne czasy. Kiedy my ukrywaliśmy się w piwnicy, obok naszego domu eksplodowała bomba. To był ogłuszający huk i ogromny wstrząs, który zatrzepał całym budynkiem. Z komina zleciała do piwnicy sadza, więc w mig stało się ciemno, a my byliśmy cali czarni. Myśleliśmy, że wszystko się zawali. Byli z nami nasi lokatorzy, górnik z kopalni Jankowice, jego żona i czwórka dzieci. W momencie wybuchu bomby przez jedyne niezabezpieczone małe okienko wpadł odłamek, który uderzył w głowę tego mężczyznę. Akurat trzymał na rękach swoje najmłodsze dziecko, miało kilka miesięcy. Lokator bez słowa padł martwy na ziemię, ale małemu nic się nie stało. Każdy w tym czasie był świadkiem tragedii. To była codzienność, a my - dzieci, w zasadzie nie znaliśmy innego życia. Przeżyliśmy i możemy o tym opowiadać wnukom - podsumowuje z łezką w oku 80-letni Marian Piksa.
Warto dodać, że świadkowie tamtych wydarzeń Wojciech Kuźnik i Marian Piksa w 1945 r. nie wiedzieli o swoim istnieniu. Spotkali się później, w 1956 r., kiedy obaj rozpoczęli pracę na niedalekiej kopalni Jankowice. - Podczas rozmów wyszło, że w styczniu 1945 r. Marian mieszkał właśnie koło miejsca, gdzie eksplodował radziecki czołg, a w moim domu ukrywała się później jego załoga. Wiele razy wspominaliśmy tamte tragiczne wydarzenia i trudne losy naszych rodzin - podkreśla Wojciech Kuźnik.