Siedziba franciszkanów w Prudniku, zwana pieszczotliwie przez miejscowych klasztorkiem, była trzecim - po Rywałdzie i Stoczku Warmińskim - miejscem uwięzienia prymasa. Braci zakonnych w pośpiechu usunięto 1 października 1954 roku (dostali dwie godziny na spakowanie rzeczy i wyjazd do Borek Wielkich).
Teraz miało się tu znaleźć miejsce dla prześladowanego za sprzeciw wobec komunistycznej władzy prymasa i jego towarzyszy niedoli, ks. Stanisława Skorodeckiego i siostry Leonii Graczyk.
Więźniów ze Stoczka przetransportowano samolotem do Nysy, a stąd - po kilku godzinach oczekiwania na lotnisku - pod osłoną ciemności samochodami do Prudnika. Był 6 października 1954 roku. Klasztor zamieniony na obóz izolacyjny otoczono wysokim na 3,5 metra, pomalowanym na zielono parkanem, drutem kolczastym i specjalnie posadzonymi świerkami.
Władzom tak bardzo zależało, by utrzymać to miejsce w tajemnicy, że choć od miasta klasztor dzieli ponad 2 km drogi, zabronili więźniom wyglądać przez okna, a światło wolno im było zapalać tylko po zaciągnięciu zasłon. Prymas był stale pilnowany przez 30 funkcjonariuszy.
"Przynajmniej było sucho"
"Wewnątrz gmachu oddano nam do dyspozycji pierwsze piętro z oknami od ogrodu, ku północy - notował w "Zapiskach więziennych" prymas. - Nasi panowie zajęli drugie piętro. Parter jest dla kuchni i dozorców. Dom jest wybielony. Wszystko tandetne, licho pomalowane. Znać ślady świeżej roboty. Nie sposób zobaczyć żywej "normalnej" duszy. Wszystko, co nas otacza, albo chodzi skrycie pod parkanami albo snuje się po korytarzach. Oglądamy jedynie skrawek nieba".
W porównaniu ze Stoczkiem w Prudniku było prymasowi i jego nadzorcom o tyle lepiej, że budynek był suchy, a centralne ogrzewanie sprawne. Grzeczniej niż wcześniej zachowywali się pilnujący kardynała "smutni panowie". Pozwalali sobie nawet na uśmiechy, jak zanotował, i na poufałą grzeczność.
Wprawdzie nadal tygodniami czekał na dostarczenie książek ze swojej biblioteki, brakowało mu nawet, jak pisał w liście do bliskich, grzebienia i lusterka. Jego listy wysyłane do ciężko chorego ojca nadal były odczytywane, a nie doręczane adresatowi. Listy bliskich doręczano prymasowi posklejane, z powycinanymi fragmentami, które władza ocenzurowała. Prymas cały czas ostro przeciw temu protestuje.
Prośby ojca do Rady Ministrów o widzenie z prymasem pozostają bez odpowiedzi. Z drugiej strony dają się w Prudniku odczuć pierwsze sygnały politycznej odwilży. Więzień, dotąd szczelnie izolowany od świata, od sierpnia 1955 dostaje m.in. "Stolicę", "Przekrój", "Świat" i "Przegląd Sportowy" ("Trybuna Ludu" jest nadal zakazana). Czyta od deski do deski, łącznie z ogłoszeniami, by zrozumieć, co się dzieje w kraju.
"Cały nowy sposób pisania przedziwnie krytyczny wobec wszystkiego, co dotychczas było nietykalne, aż razi i zdumiewa - notował. - Więc można dziś mówić bez żenady o bolączkach w Milicji Obywatelskiej i Państwowych Gospodarstwach Rolnych? Przecież przed dwoma laty nawet myśleć tak było niebezpiecznie".
W czasie uwięzienia prymas kilka razy był w Opolu. Jeśli władzom udało się wcześniej ukryć przed więźniem wiedzę o tym, gdzie jest przetrzymywany, zdradził ich dworcowy neon z nazwą miasta. Prymasa wożono na prześwietlenie klatki piersiowej, jamy brzusznej, badanie krwi i leczenie zębów, a nawet na zabieg usunięcia wrzodu, do szpitala Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Zawsze pod osłoną ciemności i w kompletnej izolacji od innych pacjentów.
"Lekarze działali jak automaty - zauważał w "Zapiskach więziennych". - Sprawnie, fachowo, niemal niezawodnie, ale bez duszy lekarskiej. Nie mają dla nieszczęsnego pacjenta twarzy ludzkiej, której szuka się w lekarzu bardziej niż recepty. Działa urzędnik, dla którego propaganda jest ważniejsza od medycyny".
Po badaniach prymas Wyszyński po raz pierwszy w życiu słyszy diagnozę: "Człowiek całkowicie zdrowy. Nad podziw". "Strzeż się teraz, człowiecze, byś nie śmiał chorować" - ironizuje.
W Prudniku, w roku 1955, Stefan Wyszyński wraca do lektury "Potopu". Czyta o obronie Jasnej Góry, która rozegrała się dokładnie 300 lat wcześniej. Fale szwedzkiego potopu zalewającego kraj kojarzą mu się z sytuacją Polski okresu stalinizmu.
"Warto myśleć o obronie Jasnej Góry roku 1955 - pisał. - Jest to obrona duszy, rodziny, narodu i Kościoła przed zalewem nowych czarów. Obrona swobodnego oddechu człowieka, który chce bardziej wierzyć Bogu niż ludziom, a ludziom po Bożemu. Moja Jasna Góra jest ścieśniona zewsząd wałem udręki. Walą pociskami zabobonu i wstecznictwa w »kurnik«. Przed trzystu laty »kurnik« ocalał i trwa do dziś dnia".
Właśnie w Prudniku kardynał zacznie pracować nad tekstami Jasnogórskich Ślubów Narodu (ostateczny tekst powstał w następnym miejscu uwięzienia - w Komańczy). Odczytano je na Jasnej Górze 26 sierpnia 1956 pod nieobecność ciągle pozbawionego wolności prymasa w obecności miliona pątników. Na pustym fotelu prymasa leżał bukiet kwiatów. Tekst ślubów stał się początkiem tzw. Wielkiej Nowenny - programu duszpasterskiego przygotowania do milenium chrztu Polski.
Pozbawiony - jeśli nie liczyć dwojga współwięźniów - kontaktu z ludźmi prymas pilnie przygląda się przyrodzie. W rogu jego okna gniazdo uwiły sobie muchówki. "Przez miesiąc miałem wspaniałą szkołę - pisał Wyszyński. - Nauczyłem się więcej niż na uniwersytetach. Przyjrzałem się, jak wygląda ład w ciasnym gniazdeczku, gdzie jest ojciec, pięć piskląt i matka. Było to wzruszające i budujące. Oglądałem prawdziwe dzieło społeczne. Jako kapłan muszę trzymać się mocno ołtarza, jak pisklęta trzymają się krawędzi gniazda. Otwierać serce, ufać, czekać, pragnąć... Ołtarz to mój dom".
Odwilż narasta. Ale jeszcze nie na tyle, by kardynał wyszedł na wolność. 28 października 1955 roku w Prudniku pojawił się pułkownik Karol Więckowski, ten sam, który dwa lata wcześniej Wyszyńskiego aresztował. Informuje więźnia, że rząd postanawia zmienić warunki jego izolacji. Zostanie przewieziony w Bieszczady do klasztoru w Komańczy. Tam będzie miał więcej przestrzeni - może poruszać się swobodnie po miejscowości.
Będą tam mieli do niego łatwiejszy dostęp współpracownicy i przedstawiciele Episkopatu Polski, ale na całkowitą wolność będzie musiał poczekać jeszcze kolejny rok.
Krzysztof Ogiolda
NOWA TRYBUNA OPOLSKA