Przeżyli rzeź na Wołyniu i niemiecką niewolę. Niewielu się to udało

Jedenastoosobowa rodzina Janiny Johnson przeżyła rzeź wołyńską, pracę przymusową i walki na froncie
Jedenastoosobowa rodzina Janiny Johnson przeżyła rzeź wołyńską, pracę przymusową i walki na froncie Fabian Miszkiel
Janina Johnson cudem uszła z życiem z pogromu Polaków w 1943 roku. Okrutne zbrodnie były popełniane przez sąsiadów - wspomina wojenny dramat

Rodzina Tuszyńskich mieszkała w bielonym drewniany domu na skraju wsi pod lasem. Budynek stał przy wojskowym trakcie. Z jednej strony drogi dom z sadem, ze studnią i ogrodem pełnym kwiatowych rabat, naprzeciw zabudowania gospodarskie z dużą stodołą z dwuskrzydłowymi wrotami z obu stron. We wsi 30-40 domów. Mieszkali w niej sami Polacy. Tak zapamiętała wieś i rodzinny dom Janina Johnson. Urodziła się w 1934 roku na Wołyniu w Hucie Mydzkiej, startej z powierzchni ziemi miejscowości położonej nieopodal dzisiejszej wsi Stydyń Wielki na Ukrainie. W linii prostej byłoby do niej dzisiaj z Chełmu ok. 250 km.

- Za domem mieliśmy piękny las. Po deszczu biegaliśmy tam boso. Na polanach wpatrywaliśmy się w chmury i wymyślaliśmy, co przypominają. Było bardzo sielsko. Tato często nas zabierał na spacery. Sadzał mnie na ramionach i opowiadał nam o drzewach, które jak się nazywa. Las za domem był niesamowicie bogaty. Jagód rosło w bród, borówek czarnych i czerwonych, malin leśnych, poziomek, jeżyn. W niedziele jeździliśmy do kościoła w sąsiedniej wsi. Latem powozem, zimą konie były zaprzęgane do sań - wspomina.

Tuszyńskich we wsi lubili. Jak były u nich żniwa, to nikogo nie trzeba było zapraszać do pomocy. Czasem dorabiali też u nich Ukraińcy. Nysanka wspomina, że wszyscy mieszkali obok siebie. Nie wyróżniali się za bardzo. Byli i bardzo majętni Polacy i Ukraińcy, byli też mniej zamożni po obu stronach. - Na wieczorynki organizowane u nas w domu przychodziły dzieci i młodzież z całej wsi. Mama bardzo ładnie czytała. Miała mnóstwo książek. Całą bibliotekę: Prusa, Sienkiewicza, Konopnicką - wylicza Janina Johnson. - Tato za to był zafascynowany nowinkami technicznymi. Mieliśmy radio i patefon. Młodych ciągnęło do naszego domu. Zawsze było wesoło. Rodzice wiele rzeczy nam tłumaczyli - dodaje. I wpajali patriotyczną postawę. Antoni Tuszyński był rolnikiem i leśnikiem. Pracował w leśniczówce w murowanym dworku. Tak jak Józef Piłsudski nosił wąsy. Nie zgolił ich do śmierci.

Ukraińscy niby-przyjaciele

We wrześniu 1939 roku rozpoczęła się wojna. Wołyń był daleko. Tu życie toczyło się swoim tempem. Z czasem jednak ukraińska ludność z coraz mniejszą sympatią zaczęła patrzeć na swoich sąsiadów. - Poszłyśmy z siostrą do zagajnika. Trafiłyśmy na grupę polskich żołnierzy. 8-12 mężczyzn. Dwóch z nich było rannych. Wycofywali się z frontu. Mówili, że napadli ich Ukraińcy. Przepytali nas dokładnie i sprawdzili, czy rzeczywiście jesteśmy Polkami. Kazali się przeżegnać i zmówić pacierz - opowiada Janina Johnson.

Drużynie pomogli rodzice nysanki. Dostali prowiant na drogę i jeszcze tego samego dnia wyruszyli. Od tego momentu panował względny spokój, aż do 1941 roku. Wtedy, po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, na Wołyniu rozpoczął się pogrom Żydów. Była Wigilia. Wszyscy siedzieli przy stole, kiedy do okna ktoś zapukał.

- Pamiętam tylko przyklejoną do szyby twarz i długą brodę - wspomina kobieta. To był znajomy Żyd z Osowy z rodziną. Uciekali i szukali schronienia. Znaleźli je u Tuszyńskich. W stodole przemieszkali całą zimę. - Byłam wtedy mała. Widziałam, że rodzice nosili do stodoły gary z jedzeniem. Chodziliśmy tam popatrzeć, ale od tego momentu nie wolno nam było tam zaglądać - mówi Janina Johnson. Tamci Żydzi nie byli jedynymi, których Tuszyńscy ukrywali. W sumie przez ich gospodarstwo do 1943 roku przewinęło się około 20 osób narodowości żydowskiej. Część mieszkała w ziemiance, wielu uciekło do sowieckiej partyzantki. - W tym czasie słyszało się też o tym, że Ukraińcy biją Polaków. Niepokojące informacje sąsiedzi Ukraińcy dementowali. "Bandy to nieprawda" - mówili. To uśpiło naszą czujność - wspomina Janina Johnson. Bandy dotarły w końcu w okolice Huty Mydzkiej.

- Pamiętam, jak - słysząc strzały i widząc łuny płonących zabudowań w oddali - uciekaliśmy w zimie do lasu. Zakopywaliśmy się w śniegu. Tak zdarzało się kilkakrotnie - wspomina Janina Johnson. Pewnej nocy Ukraińcy zaatakowali dwie chaty. Antoni Tuszyński nie wahał się. Nazajutrz zorganizował powóz i ewakuował rodzinę. Razem z nimi poszła cała wieś. Wszyscy do niedalekiej Huty Stepańskiej.

Pochówek

Mieszkali stłoczeni w jednym małym pomieszczeniu. Względny spokój trwał kilka miesięcy. Ukraińcy planowali skoordynowaną akcję. 11 lipca 1943 roku, w niedzielę, ukraińscy nacjonaliści uderzyli na 99 polskich miejscowości na terenie Wołynia. W Hucie Stepańskiej, gdzie ukrywali się Tuszyńscy i setki innych rodzin, została zorganizowana samoobrona. Należało do niej 500 osób, ale tylko co szósty obrońca miał broń palną. W szeregach samoobrony służyli ojciec Janiny Johnson i jej dwie siostry. Banderowcy podeszli w okolice Huty 12 lipca. Zaatakowali. Maria Tuszyńska zabrała dzieci i schowali się w polu.

- Słyszeliśmy Ukraińców, jak biegli miedzą do Huty i krzyczeli: "Rżnąć Polaków!". Cały dzień wszyscy leżeliśmy cichutko przy ziemi. Malutkie dzieci, nikt nawet nie drgnął. Do domu wróciliśmy dopiero wieczorem - wspomina Janina Johnson. Wieczorem rozpoczęły się przygotowania do ewakuacji. Uciekinierzy chcieli dotrzeć do Grabiny. Tam stacji kolejowej na linii Kowel-Sarny strzegł niemiecki oddział. Paradoksalnie to oni byli ratunkiem dla Polaków. O poranku konwój wyruszył. Żeby umożliwić ewakuację, siły samoobrony zaatakowały pozycje banderowców. - Tato kazał nam leżeć pod pierzyną i nie wychylać się z wozu - wspomina Janina Johnson.

- Pamiętam taką scenę. Biegło małżeństwo. Kobieta w zakrwawionej koszuli niosła przytulone do piersi ciało dziecka. Może dwuletniego. Ojciec wziął je na ręce i położył pod krzyżem przy drodze. Tak wtedy wyglądał pochówek. Kiedy dotarli do stacji kolejowej, zostali przez Niemców załadowani do bydlęcych wagonów. Żołnierze ogolili ich na łyso i wywieźli na zachód.

"Byliśmy niewolnikami"

Pociąg dowiózł ich do Przemyśla. Tam zostali zakwaterowani w obozie przejściowym. Już wtedy Niemcy powiedzieli im, że pojadą do Rzeszy do pracy. Pobyt w Przemyślu nie trwał jednak długo. Rodzina Tuszyńskich z powrotem została załadowana do wagonów. Jechali długo. Było kilka przesiadek. Część ich bagaży pod drodze zginęła, część padła łupem złodziei. Dojechali do Wrocławia. Znowu obóz.

- Wstawaliśmy o 5 rano. Dawali nam jakiś czarny napój. Lura. Nie wiem nawet dokładnie, co to było. Do tego jeszcze czarny chleb. Pędzili nas na jakieś boisko. Stawiali rodzinami w rzędzie. Najpierw ojciec, potem mama, a za nimi dzieci. To był targ niewolników - opowiada nysanka.

Przychodzili Niemcy, którzy szukali tu rąk do pracy. Zarządcy majątków, fabrykanci i przemysłowcy. Najczęściej zabierali młodych, zdrowych i tych, którzy byli sami. Liczną rodziną Tuszyńskich nikt się nie interesował. - Pewnego razu przyszedł mężczyzna. Chodził. Oglądał. Do nas podchodził kilka razy. W końcu nas wziął. Może zrobiło mu się żal - wspomina Janina Johnson. Trafili do majątku ziemskiego w Magnitz, dzisiejszych podwrocławskich Magnic. Dopiero po czasie dowiedzieli się, jak wielkie mieli szczęście. Niemiec uratował im życie. Obóz co dwa tygodnie szykował się na przyjęcie nowego transportu robotników przymusowych. Tych, którymi nikt się nie zainteresował, czekała śmierć. Trafiali do obozów koncentracyjnych. W Magnicach spędzili prawie dwa lata. Pracowali przy zwierzętach i uprawach, nawet dzieci. Nysanka miała wtedy 9-10 lat. Opiekowała się młodszym rodzeństwem.

Wykonywała też drobne prace. Do jej obowiązków należało codzienne zamiecenie podwórka, wyprawa po mleko, które przywoziła do gospodarstwa, zwożenie słomy. Zarządcy majątku się bogacili. - Pamiętam, że niemieccy właściciele mieli ogromny pokój. W nim łupy wojenne, które trzej synowie wysyłali z frontu. Futra i kryształy, kożuchy, żyrandole, alkohole w różnokształtnych butelkach, zastawy. Mama czasem chodziła tam sprzątać i układać podarki. Całe pomieszczenie zastawione po sam sufit. Kiedy Sowieci wdarli się do folwarku, jeden z czerwonoarmistów z wściekłości "rozstrzelał" zdobycze - wspomina.

Niemcy zaczęli przegrywać wojnę. Armia radziecka spychała ich coraz bardziej na zachód. Rodzina Janiny Johnson znalazła się w sercu walk. Niemców ewakuowano, a oni mieszkali w ciasnej piwnicy razem z rannymi żołnierzami. Nie dojadali. Zostali przeniesieni pod Kamienną Górę do majątku tych samych właścicieli. Tam zastał ich koniec wojny. Z głośników w miasteczku w końcu rozbrzmiał komunikat i to po polsku: "Rodacy. Wojna skończona. Możecie wracać do domów".

- Ojciec umówił się z innymi rodzinami, które tam z nami trafiły, że wracamy na Wołyń. Na wozy zapakowaliśmy dobytek i jedzenie, podpięliśmy traktor i ruszyliśmy w drogę powrotną - mówi nysanka.
Nie ujechali za daleko. W Grodkowie zatrzymali ich sowieccy żołnierze. Skierowali ich na plac targowy. Tam dowiedzieli się, że Kresy nie będą już w granicach Polski. Podszedł do nich młody żołnierz Armii Czerwonej. Jak się okazało był Ukraińcem zaciekle zwalczającym Polaków.

- "A wy gdzie?! Na Wołyń?! Ja wam dam Wołyń!" - krzyczał - relacjonuje Janina Johnson. - Z wozu po kolei wyciągał worki z jedzeniem, wysypywał i deptał: mąkę, jajka, kaszę, wylał mleko. Mama tłumaczyła i pytała: "Czym nakarmię dzieci?", ale ten nie słuchał. Nie wytrzymała i uderzyła go w twarz. Ukrainiec wycelował w nią karabin. Już miał strzelać, kiedy jego towarzysze podbili mu broń. Wypalił w powietrze - opowiada. Z Grodkowa skierowali się na Nysę. Szli pieszo. Antoni Tuszyński długo wierzył, że na Wołyń wrócą, a tutaj są tylko tymczasowo. Musieli zostać. Już nigdy nie zobaczyli bielonego domu pod lasem w Hucie Mydzkiej.

Janina Johnson w Nysie założyła rodzinę. Na pierwszej zabawie po maturze spotkała swojego przyszłego męża. Jan Johnson był młodym lotnikiem. Obcojęzyczne nazwisko wzięło się stąd, że jego prababka zakochała się w Angliku. Janina i Jan pobrali się w 1955 roku. Nysanka skończyła liceum pedagogiczne i studia. Uczyła w nyskich podstawówkach, w "Jedynce" i w "Piątce". Jest mocno zaangażowana w to, żeby pamięć o zbrodniach ukraińskich nacjonalistów na Polakach na Wołyniu nie została zapomniana. - To zbrodnia tym większa i okrutniejsza, bo popełniona przez sąsiadów, z którymi Polacy wspólnie mieszkali na tej samej ziemi - mówi.

17 września br. odsłoniła na ścianie magistratu w Nysie tablicę pamiątkową poświęconą pamięci ofiar ludobójstwa popełnionego przez faszystów niemieckich, komunistów sowieckich i nacjonalistów ukraińskich w latach 1939-1947.

Fabian Miszkiel
NOWA TRYBUNA OPOLSKA

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia