Barbara Waszkiewicz od lat pięćdziesiątych mieszka w Białymstoku. Tu, jako absolwentka farmacji dostała nakaz pracy. Jej dzieciństwo i młodość to Wołyń, przed wojną należący do Polski.
- Mama pochodziła spod Zambrowa, ojciec z Częstochowy. Poznali się w Warszawie - zaczyna wspomnienia. - Ojciec jako legionista, w stopniu kapitana, dostał ziemię na Wołyniu, 37 hektarów. To była osada Chrask między Kowlem i Sarnami. Mama nie chciała tam jechać. Tak daleko, w taką pustkę, jak tam żyć - obawiała się. Ale tata pojechał, wynajął majstra, robotników, zbudowali dom, stodołę, budynki gospodarcze i w 1928 roku osiedliliśmy się na Wołyniu.
- Pięknie tam mieliśmy. Był duży sad, pełno kwiatów. Mama zajmowała się domem (było nas sześcioro dzieci), tata z zawodu farmaceuta prowadził własną aptekę parę kilometrów dalej. Był szanowanym i lubianym człowiekiem, pomagał ludziom. Mama nas wychowywała w duchu tolerancji, miłości i przyjaźni do wszystkich. Przychodziły do nas często młode Ukrainki, mama uczyła je pisać i czytać, pokazywała jak się zachować przy stole, w towarzystwie.
- Bardzo lubiły mamę, opowiadały o swoich kłopotach, radziły się. Wchodziły i mówiły od progu: my do pani Dąbrowskiej. Jakże często razem śpiewaliśmy. Ukraińskie piosenki są takie piękne, melodyjne. Do dzisiaj chętnie je nucę - uśmiecha się pani Barbara i zaczyna śpiewać kolejno piosenki. - W 1939 roku miałam 13 lat, od września zamierzałam uczyć się w szkole plastycznej, ładnie malowałam.
Ukraińcy nie przebierali w środkach. Ich okrucieństwem zszokowani byli nawet Niemcy...
(fot. Wikimedia Commons)
Wojna zburzyła ten bezpieczny świat. Na rodzinę posypały się nieszczęścia. W lutym 1940 roku podczas pierwszej deportacji Polaków w głąb Związku Radzieckiego, mama, brat Tadeusz i najmłodsza siostra Zosia (ledwie czteroletnia) zostają wywiezieni do Archangielska. Potem trafia do nich jeszcze brat Antoni. Ojca Sowieci zostawiają, jest im potrzebny. Na Wołyniu zaczyna się okupacja hitlerowska. Trzeciego brata, Jerzego, Niemcy wywożą na roboty w głąb Rzeszy.
- A ja? Ukrywałam się po wsiach, a potem, w obawie przed ukraińskimi nacjonalistami, poszłam do partyzantki - mówi pani Barbara.
Przeszła szkolenie, kurs minerski, chodziła na zwiady, brała udział w akcjach. Przeżyła wiele trudnych i dramatycznych chwil w głodzie i chłodzie. Najgorzej wspomina wydarzenia na Wołyniu w 1943 roku, kiedy doszło tam do okrutnej rzezi Polaków.
- Niemcy podburzali Ukraińców: Zniszczycie Polaków, będziecie mieli wolną Ukrainę. Nacjonaliści z UPA tylko na to czekali. Zaczęły się prześladowania Polaków. Jak były małżeństwa mieszane, to Ukraińcom kazano mordować żonę czy męża Polaka. Bywało, że mąż sam prosił, żeby żona go zabiła, bo inaczej zginą wszyscy, jak przyjdą nacjonaliści. Kazali pokazywać zwłoki. Nie było trupa Polaka, mordowali dzieci.
Pamiętam takie zdarzenie. Kazik Kaczor był bogatym gospodarzem, miał dwóch synów. Mieszkałam u nich przez jakiś czas, gdy się ukrywałam. Starszy syn miał 21 lat, zakochał się w Ukraince. Był u niej, kiedy do wsi przyszli nacjonaliści. Dopadli go. "Zachciało ci się Ukrainki, to masz" - krzyczeli i tłukli bagnetami. A potem przywiązali za nogi do furmanki i ciągnęli dwa kilometry, głową po ziemi. Przywieźli i rzucili pod bramę domu. Zemdlałam, jak go zobaczyłam. Nie było widać twarzy, jedna miazga.
Przed oczami pani Barbara ma też widok okrutnej masakry we wsiach Stary Gaj i Nowy Gaj. To było 11 lipca, w niedzielę. Ukraińcy ogłosili, żeby po mszy ludzie zostali, bo odbędzie się zebranie na ugodę. Dość już kłótni, wystarczy Niemiec za wroga. Potem miała być zabawa w szkole. Z kościoła więc wszyscy od razu udali się na plac szkolny. Mężczyźni, kobiety z małymi dziećmi. Niedaleko stała cerkiew, na wieży banderowcy z UPA urządzili punkt obserwacyjny. Jak się ludzie zeszli, to otoczyli teren i zaczęła się rzeź. Wpadli jak dzika horda. Dźgali mężczyzn bagnetami, dzieci wyrywali matkom z rąk i nabijali na sztachety, kobietom w ciąży rozcinali brzuchy.
- Jednemu z mężczyzn udało się uciec. Zawiadomił partyzantów. Pojechaliśmy tam następnego dnia, żeby pochować tych nieszczęśników. Widok był straszny. Rozrzucone szczątki ludzkie, kałuże krwi. Zamordowano wtedy 62 osoby.
W 1943 roku prawdopodobnie właśnie podczas rzezi wołyńskiej zginęli też ojciec pani Barbary i siostra Janka. Nie wiadomo, gdzie spoczywają. Ona z wojskiem trafiła do Legnicy. I tu kolejno po wojnie odnajdywała resztę rodzeństwa. Z mamą i siostrą Zosią spotkała się dopiero w 1948 roku, kiedy one wróciły do Polski z obozu w Tanzanii, bo aż do Afryki trafiły z Syberii. Jurek odnalazł się w 1950 roku. Antoni został w Londynie, żeby dokończyć studia, ale okazało się, że jako żołnierz Andersa i uczestnik walk pod Monte Cassino nie ma wstępu do Polski. Wyjechał do Stanów. Tam zmarł.
Halina Goroszewska, córka pani Barbary wtrąca, że chociaż rodzina mamy tak wiele przeżyła w czasie wojny, to w ich domu nigdy nie chowano urazy do Ukraińców, czy do Rosjan jako do ludzi. - We wspomnieniach mamy przewijają się też opowieści o pięknych latach wspólnie przeżytych z sąsiadami - podkreśla. - Tyle teraz mówi się o potrzebie wzajemnego przebaczenia, zrozumienia. Zapomnieć nie można, ze względu na szacunek do ofiar, ale nienawidzić nie trzeba. Jako dziewczynka zawsze mocno przeżywałam każdy początek roku szkolnego. Wracałam z wakacji i modliłam się, żeby nie wybuchła wojna. Tak bardzo te opowieści były we mnie zakorzenione. Ale dzięki temu, że mama nie pielęgnowała w sobie nienawiści i nie przekazywała jej nam, to moja rodzina z przebaczeniem nie ma problemu.
ALICJA ZIELIŃSKA, Gazeta Lubuska