„Ślub posła Wojciecha Korfantego z p. Elżbietą ze Sprottów odbył się dzisiaj o godz. 10 przed południem w kościele św. Krzyża. Ślubu udzielił miejscowy proboszcz X. Mikulski. Po ślubie X. Mikulski odprawił Mszę św., podczas której młoda para przystąpiła do Komunii św. Podczas ślubu i Mszy św. śpiewała dwunastka sokoła” - informowała notatka w wieczornym wydaniu „Czasu” z poniedziałku 5 października 1903 r. Za paroma niepozornymi linijkami tekstu kryje się fascynująca historia walki o polskość Górnego Śląska. Cała sprawa właściwie nie powinna się była wydarzyć, ale wielka polityka utrudniła życie państwu młodym - Elżbiecie i Wojciechowi.
Elżbieta wpadła mu w oko, gdy robił zakupy w domu towarowym. Była ekspedientką, a Wojciech Korfanty dziennikarzem, publicystą i polskim działaczem politycznym na Górnym Śląsku. Miał 30 lat i właśnie został wybrany do niemieckiego Reichstagu oraz pruskiego Landtagu. 21-letnia Elżbieta Sprott pochodziła z Bytomia. Stanowili dobraną parę. On był przystojny - „die Blonde Bestie”, jak pisała o nim niemiecka prasa, a polska dodawała: „Młodziutki blondyn średniego wzrostu, lica świeże, różowe, mały jasny wąsik, niebieskie [w rzeczywistości: brązowe] oczy spoglądające spokojnie, prawie naiwnie, z całej postaci tchnie sympatyczny urok młodości, ufnej w przyszłość, nierozczarowanej jeszcze życiem i jego gorzkimi zawodami”. Ona, według tego samego dziennikarza, była: „kształtna i wdzięczna, wpatrzona w [przyszłego] męża jak w obraz, wsłuchana w każde jego słowo”.
Kochali się i chcieli się pobrać.
Początkowo wszystko szło bezproblemowo i zmierzało do finału, który zaplanowano na 1 lipca 1903 r. w parafii panny młodej, w bytomskim kościele Trójcy Przenajświętszej. Dano na zapowiedzi, opłacono mszę, przygotowano wesele w domu przyszłej połowicy, zaproszono gości, a na dzień wcześniej zaplanowano ślub cywilny. Pan młody znalazł nawet czas, by zająć się kampanią wyborczą do Reichstagu w okręgu katowicko-zabrzańskim. Był ostrym publicystą, zbliżonym wówczas poglądami do Ligi Narodowej Romana Dmowskiego, sprawnym mówcą wiecowym, a także - po odbyciu czteromiesięcznej odsiadki w więzieniu we Wronkach - męczennikiem za sprawę polską. Zadeklarował, że jeśli zostanie wybrany, będzie reprezentował swych wyborców w Kole Polskim, a nie w katolickiej Niemieckiej Partii Centrum. I wtedy zaczęły się problemy. Śląskie, a więc niemieckie władze kościelne nie chciały ryzykować utraty mandatu w partii, która reprezentowała je w parlamencie. Trzeba dodać, że partia początkowo wspierała nawet Polaków w walce o swobody językowe, głównie w sferze religii, ale nie uznawała polskich programów politycznych. W miarę budzenia się polskiej świadomości narodowej na Śląsku coraz bardziej utrudniało to współpracę. Znakomita większość księży śląskich było narodowości niemieckiej. Tę trudność zauważył Stanisław Cat-Mackiewicz. W książce „Historia Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939” pisał: „W wieku XIX wiele narodowości w Europie Wschodniej powstało do samodzielnego życia i wszystkie one doszły do świadomości narodowej przez zakrystię. Ruch ukraiński oparł się na księżach unickich, ruch litewski stworzony został wysiłkami księży narodowości litewskiej. Ale pod koniec tego wieku ze zdumieniem spostrzegamy cud odrodzenia narodowego na Śląsku. Nie było tutaj księży polskich - przeciwnie, duchowieństwo miejscowe angażowało się usilnie w szeregach niemieckiej partii katolickiej (Centrum). (…) W kościołach na Śląsku nie było księży Polaków, lecz przetrwały litanie i modlitwy po polsku”.
Śląski Kościół postanowił utemperować Korfantego, wykorzystując jego małżeńskie plany.
„Po niejakim czasie uwiadomił ks. [Reinhold] Schirmeisen [proboszcz w Bytomiu] teścia mojego, że ze strony niemieckiej taki napór robią na niego, że teść winien nakłonić mnie do podpisania oświadczenia, że jestem i chcę pozostać katolikiem, że zawsze będę posłuszny w sprawach czysto kościelnych ks. kardynałowi [Georgowi] Koppowi, zwierzchnikowi kościelnemu. Aczkolwiek żądanie takie kościelne stanowiło ujmę honoru mojego, bo od nikogo takich oświadczeń księża nie żądają, podpisałem je dla zgody świętej. Sądziłem, że po złożeniu oświadczenia tego sprawa moja została załatwiona”
- wspominał Korfanty.
Oświadczenie nic nie dało. Proboszcz złośliwie wyznaczył mszę ślubną na godz. 6 rano, a kilkanaście dni przed terminem pan młody wyczytał w bytomskiej gazecie „Oberschlesische Grenzzeitung”, że ślubu w ogóle nie dostanie. Nie była to do końca prawda. Po rozmowie Korfantego z bytomskim proboszczem okazało się, że owszem ślub może wziąć, ale tylko cichy, bez śpiewu, organów i uroczystej oprawy. Chyba że przeprosi duchownych z dekanatów bytomskiego i katowickiego za swój artykuł pt. „Zielone świątki”, umieszczony miesiąc wcześniej w piśmie „Górnoślązak”, którego Korfanty był wydawcą. Poszło o agitację polityczną prowadzoną z ambon w wielu kościołach na Górnym Śląsku, wymierzoną w polskich działaczy politycznych. Korfantego oskarżano np. o bezbożność. „Górnoślązak” piórem swego wydawcy odpowiedział ostro. Księży, którzy prowadzili propagandę na rzecz partii Centrum, oskarżył, że ze świątyń „porobili hale jarmarczne dla wrogiej nam polityki niemieckiej”, a ze spowiednic, z których wielokrotnie odmawiali rozgrzeszenia czytającym propolskie gazety, uczynili „budy jarmarczne, gdzie dają odpuszczenie grzechów za drogą cenę wyparcia się przekonań politycznych”. Żądanie od Korfantego ukorzenia się było sprytną pułapką, obliczoną na wybory 25 czerwca. Jeśli polski działacz ugiąłby się przed niemieckim klerem, jego wyborcy uznaliby, że sprzeniewierzył się idei narodowej. Gdyby odmówił duchownym, księża mogliby głosić, że ma tylko ślub cywilny, czyli żyje w związku niepobłogosławionym przez Kościół, zatem jest bezbożnikiem.
Jakby tego było mało, do walki włączył się sam arcybiskup wrocławski Georg Kopp. Chodziło mu o to, by katolicy nie tracili wpływów na scenie politycznej i nie rozdzielali się na Koło Polskie i Niemiecką Partię Centrum. Trzeba było kandydatów polskich zdyskredytować. Metropolita śląski przysłał tuż przed wyborami list pasterski, napisany koślawą polszczyzną, ale bijący w propolskich polityków i „Górnoślązaka”.
„Nie możecie być katolikami jeżeli czytacie gazety i pisma, które z nauk, urządzeń i obrządków świętego Kościoła waszego się szydzą. Nie możecie być katolikami, jeżeli dalej takie gazety trzymać będziecie, które sługów świętych waszego Kościoła katolickiego lżą i znieważają”
- czytali księża z ambon.
Posłania duszpasterskiego wysłuchał też Korfanty. Widział, jak w pełnym kościele ludzie zaczęli szemrać, chrząkać, a wielu po prostu wyszło ze świątyni.
Antypolska agitacja nie pomogła. 25 czerwca Korfanty wygrał w swoim okręgu. Gorzej ze ślubem, który miał się odbyć za niespełna tydzień. Proboszcz okazał się nieugięty. Nie pomógł abp Kopp, do którego poseł elekt zwrócił się o interwencję, ani legat papieski. Okazało się, że zaangażowani politycznie księża centrowcy uradzili na spotkaniu w Bawarii, by w ogóle nie dawać ślubu upartemu Polakowi, choć trzeba przyznać, że protestował przeciwko temu proboszcz Schirmeisen z Bytomia.
Korfanty nie uległ. Zgodnie z planem, 30 czerwca wziął z Elżbietą ślub cywilny, a następnego dnia młodzi urządzili wesele.
„Goście się zjadą - i wesele będzie, choć ślubu dzisiaj nie będzie, choć ślub ten odbędzie się później i w innych warunkach. Wesele bez ślubu! (…) to rzecz nadzwyczajna, rzeczywiście możliwa tylko u nas na Górnym Śląsku, gdzie wszechwładnie panuje policja, no i księża centrowcy”
- pisał „Górnoślązak”.
Sprawa szykan ślubnych zaczęła się robić znana na ziemiach polskich. Donosiły o niej nawet zagraniczne gazety. Korfantowie zaś zrobili to samo, co wcześniej uczyniła redakcja „Górnoślązaka”, gdy prosiła o poświęcenie swojego lokalu. Ponieważ okoliczni duchowni odmawiali, zaproszono księdza z Galicji, który nie miał oporów. Skoro więc i tym razem śląscy duchowni postawili na politykę, Korfanty poszukał pomocy w Galicji. W lipcu małżonkowie udali się do Krakowa, by tam pomieszkać przez sześć tygodni zgodnie z wymogiem prawa kościelnego, następnie wziąć ślub. Jechali z przeświadczeniem, że wszystko pójdzie gładko, zwłaszcza że otrzymali list od ks. kanonika Stanisława Spisa, powstańca styczniowego, ówczesnego profesora UJ, który obiecał udzielić sakramentu za zgodą krakowskiego biskupa Jana Puzyny. W Krakowie każdy bojownik o polskość był mile widziany. Społeczeństwo już cieszyło się na ślub w kościele Mariackim, ale na przeszkodzie stanęła dyplomacja kościelna i to na poziomie najwyższym. Tak się złożyło, że 20 lipca 1903 r. zmarł papież Leon XIII, a na pogrzeb i wybór nowego udali się do Rzymu kardynałowie Puzyna i Kopp. Niemiec przekonał Polaka, by nie wchodzić w kompetencje śląskich księży i nie łamać prawa kanonicznego, udzielając sakramentu bez zgody proboszcza panny młodej.
„Ślubu Korfantemu nie dawać”
- głosił telegram wysłany przez biskupa Puzynę do Krakowa.
W takiej sytuacji udzielenia sakramentu odmawiały krakowskie kościoły parafialne i zakonne, tymczasem opinia publiczna stawała coraz bardziej po stronie Korfantego. Polskie środowiska kościelne zaczęły się łamać. W końcu późniejszy święty, a wówczas biskup przemyski Józef Pelczar oświadczył, że nie widzi w prawie kanonicznym przeszkód dla małżeństwa Ślązaków. Odważnym proboszczem, który postanowił udzielić ślubu okazał się ks. Władysław Mikulski, gospodarz parafii św. Krzyża. Datę wyznaczono na 5 października 1903 r., a proboszcza wsparł ks. Władysław Bandurski, kanclerz kurii krakowskiej, późniejszy biskup, który dwa dni przed uroczystością nakłonił upartego z natury biskupa Puzynę do wycofania sprzeciwu. „Dziej się wola Boża, będę miał jednego nieprzyjaciela mniej” - westchnął biskup.
W uroczystości wzięły udział tłumy. „Górnoślązak” pisał, że wnętrze kościoła zostało wypełnione krakowską publicznością, która „rzucała nowożeńcom kwiaty pod nogi”. O oprawę muzyczną zadbał 12-osobowy chór „Sokoła”, a sakramentu udzielił ks. Mikulski w obecności m.in. ks. Bandurskiego. Potem odbyło się drugie wesele, ale na tym sprawa się nie skończyła. Kard. Kopp wytoczył ks. Mikulskiemu proces w kurii rzymskiej, w którym domagał się unieważnienia małżeństwa. Protest został odrzucony, a nowy papież Pius X usankcjonował ostatecznie sprawę na korzyść państwa młodych. Pamiątką po niemieckim proteście było błogosławieństwo przysłane z Rzymu, które zostało oprawione w ramkę i stało na fortepianie w salonie państwa Korfantych.
Mateusz Drożdż
Korzystałem z książki Jana F. Lewandowskiego „Wojciech Korfanty”