"Szpicbródka" był niezły, ale w II RP byli jeszcze lepsi kasiarze

Anita Czupryn
Sąd w Chorzowie. Rozpoczyna się proces sprawców napadu na Bank Ludowy w Świętochłowicach. Lata 30.
Sąd w Chorzowie. Rozpoczyna się proces sprawców napadu na Bank Ludowy w Świętochłowicach. Lata 30. archiwum
Plan napadu przedstawiony w filmie „VaBank" powstał naprawdę - tyle że nie w głowie Kwinty, tylko „Szpicbródki". Ale to i tak nic w porównaniu z 80-metrowym podkopem w Bazylei

Nie było takiego sejfu, którego by nie otworzyli, kasy, której by nie rozpruli. Prawdziwi fachowcy - przedwojenni kasiarze to korona złodziejskich zawodów, elita przestępców. Dżentelmeni włamywacze. Romantycy półświatka.

Czasem jeden dobry, udany skok mógł sprawić, że kasiarz do końca życia pławiłby się w luksusach. Ograbiali bankowe skarbce w sposób błyskotliwy, z iście ułańską fantazją. Cały przestępczy świat wyrażał się o kasiarzach z szacunkiem - byli pierwszą ligą wśród szemranych zawodów. Nic dziwnego - kasiarze prócz sprytu, wyobraźni, mieli też kindersztubę, towarzyską ogładę, wykształcenie, znali języki.

- Były to barwne ptaki, które dodawały przestępczości blasku. Zwykły kryminał polski był w tamtym czasie straszliwie banalny i okrutny, a kasiarze, którzy wywodzili się spośród ludzi inteligentnych, obdarzonych poczuciem humoru, salonowi, sprawiali, że i publiczność, i ja jako autorka mogłam się zająć czymś bardziej kolorowym - mówi Monika Piątkowska, autorka książki „Życie przestępcze w przedwojennej książce". I dodaje: - Rozdział o kasiarzach to był oddech od okrutnego banału, jakim się charakteryzowało międzywojnie. Kasiarze mieli międzynarodowy look. Bywali w europejskich, i nie tylko, stolicach, zadawali szyku mojej książce i mnie.

Posiadali też własny wywiad

i informatorów, którzy donosili, gdzie jest jaka kasa, ile pieniędzy można się spodziewać, jak jest strzeżona, jak najlepiej się do niej dostać - przez dach czy może robiąc podkop z innego budynku. No i,co w tym zawodzie było tak samo ważne, dysponowali odpowiednim sprzętem do takiej roboty. Głównie były to palniki acetylenowe, a nie tak łatwo było o nie w okresie międzywojennym. Ale też wytrychy (do dziś włamywacze i nie tylko stosują wytrych opracowany przez polskiego przedwojennego kasiarza, niejakiego Słowika, który zresztą wziął nazwę od nazwiska twórcy), łomy, drągi, piły, obcęgi czy inne tego typu instrumenty.

Nic to, że banki czy kupcy starali się zabezpieczać przed kradzieżą, kupując kasy pancerne, ogniotrwałe, sprzedawane przez producentów z rękojmią. Dla kasiarzy - pogromców bankowych sejfów - nie stanowiły one jednak większej przeszkody w dotarciu do celu - czyli zawartości. Planując skok, kasiarze musieli najpierw zdobyć na niego środki - okradali więc zakłady jubilerskie, bogatych właścicieli sklepów z futrami, łupy sprzedawali paserom.

- Kasiarz musiał się znać na budownictwie, stolarstwie, górnictwie, nawet najnowocześniejszych wynalazkach. Zazwyczaj był bardzo dobrze przygotowany od strony policyjnej - znał metody policji i niemal nigdy nie pracował sam.

Kasiarstwo wymagało ogromnych pieniędzy

Trzeba było zrobić podkop, zgromadzić palniki z acetonem, zatrudnić ludzi, którzy by podkop wykonali, zdobyli szkice, plany, słowem - kilkanaście osób. W związku z tym kasiarze tworzyli mniej lub bardziej trwałe ekipy zmawiali się i dokonywali skoku. Nie wzięli się znikąd, bo napady na kasy, łapanie się za duże pieniądze w bankach i sklepach pojawiły się w Polsce już w XIX w. - tłumaczy Monika Piątkowska.

Jak pisze Stanisław Milewski w książce pt. „Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy", powołując się na ówczesne gazety, warszawscy kasiarze rozzuchwalili się na dobre po I wojnie światowej. W połowie lat dwudziestych byli stałymi nieomal bohaterami codziennej prasy: „Zamach na 3 kasy ogniotrwałe", „Atak włamywaczy w ciągu jednej nocy na 8 kas", „Zamach kasiarzy na Bank Dyskontowy", „Kradzież w wielkim stylu"! Jak donosiła „Gazeta Warszawska", w 1928 roku rozpruto 68 kas. Policyjne źródła z tamtego czasu były dokładniejsze - przeciętna liczba włamań w Polsce w latach 1926-1929 dochodziła prawie do 300, ale już w latach 1935-1938 rozprutych kas pancernych było prawie 500.

W takich to okolicznościach działał legendarny do dziś król kasiarzy „Szpicbródka", czyli Stanisław Cichocki. Jego mistrzem był Wincenty Brocki, który wsławił się tym, że przed I wojną światową okradł skarbiec klasztoru na Jasnej Górze. Cichocki prawdopodobnie z Brockim wyjechali na „gościnne występy" do Rosji, podobnie jak inni kasiarze-sławny Rydel-Rydlewski, "Koroniaty" czy „Kuternoga", którzy już po II wojnie światowej królowali na Kercelaku.

Znany w tamtych czasach komisarz policji Henryk Lange, szef „brygady kradzieżowej" Urzędu Śledczego Warszawy, w swoich wspomnieniach opisywał, że do historii kryminalistyki przeszedł skok, którego „Szpicbródka" z Rydlewskim dokonali w skarbcu bankowym w Rostowie. Najpierw wynajęli piwnicę, pod przykrywką urządzenia tam piekarni ciasteczek. Stamtąd wykopali podkop, przebijając się pod ulicą do skarbca. Łup - jak pisał Lange - był ogromny.

Kiedy w 1919 r. Cichocki znalazł się w Odessie, brylował na tamtejszych salonach klubu oficerskiego polskiego korpusu wojskowego. Lange pisał o nim: „Wysoki blondyn, nieco łysiejący, z elegancko przystrzyżoną bródką, ładnie wykrojonym nosem i głęboko osadzonymi pod wysokim czołem myślącymi oczami".

„Szpicbródka" potrafił wkupić się w łaski oficerów - dawał pieniądze na potrzeby wojska, organizował sute, w iście królewskim stylu kolacje. Przedstawiał się jako właściciel kopalni złota z Syberii albo bogaty przedsiębiorca cukrowni z Ukrainy, póki nie zdemaskowała go rosyjska policja. Funkcjonariusz, który był Polakiem z pochodzenia, rozpoznał w nim króla kasiarzy. Wymieniał jego skoki: włam do Banku Azjatyckiego, gdzie przestępcy obłowili się tak bardzo, że złoto rzucali na ziemię, biorąc jedynie brylanty tyle tego było. Cichocki musiał więc zniknąć.

Podobno po raz pierwszy o „Szpicbródce" wspomniała „Rzeczpospolita" w marcu 1921 r., zamieszczając relację z procesu odbywającego się w największej sali Pałacu Paca przy ul. Miodowej. Cichocki był przedstawiany wtedy jako były właściciel kinematografu przy ul. Hożej w Warszawie. Stanął przed sądem razem z Brockim i „podrzędnym" wspólnikiem Józefem Strzeleckim. Złodziejska szajka została oskarżona o kradzież Kasy Przemysłowców w Warszawie - z kasy banku wygarnęli -bagatela -15 mln marek! Zostali skazani na cztery lata więzienia, zasądzono od nich solidarnie 5 tys. marek na rzecz okradzionej Kasy.

Cztery lata później

, kiedy „Szpicbródka" wyszedł na wolność, obiecując śledczym nowe, uczciwe życie, dokonał wspomnianego skoku w Rostowie, który przyniósł mu miliony rubli. Kiedy więc jesienią 1926 roku kasiarze w podobny sposób - za pomocą podkopu - okradli Bank Dyskontowy przy ul. Fredry 8 - oczywiste było, że policjanci nie zostawią „Szpicbródki" w spokoju.

Podczas wytężonej pracy w postępowaniu osaczania przestępcy - pisał we wspomnieniach śledczy Henryk Lange - którego inteligencja mogła zaimponować, zadawałem sobie niejednokrotnie pytanie, kim był »Szpic« w rzeczywistości. Z jego różnych powiedzeń, z jego zachowania, sposobu bycia, choćby nawet podczas przesłuchań w Urzędzie Śledczym, doszedłem do wniosku, iż »Szpic« stworzył wokół własnej osoby jakieś wyobrażenie wielkiego przestępcy, dżentelmena włamywacza, bohatera własnej powieści kryminalnej, którą realizował w życiu''.

Kiedy Henryk Lange wszedł do Banku Dyskontowego, ujrzał otwór w podłodze, przez który można było wejść do tunel, jaki znajdował się pod betonową podłogą skarbca. Takiego wyczynu, aby przekuć się przez jedno-metrowy beton, jeszcze nie było! Sam tunel oszalowano deskami i podstemplowano kolejowymi podkładami, aby nie zapadła się cała podłoga. Tunel liczył 80 metrów i szedł do sutereny domu przy ul. Niecałej 7. Mieścił się tam magazyn zabawek, o którym mówiono, że kupił go „Szpicbródka", ale policja nie znalazła na to dowodów. Niestety, do samego skarbca, w którym zamknięto sumę wręcz niebotyczną na tamte czasy, bo milion dolarów, kasiarze nie zdołali się dostać.

Policjanci mieli twardy orzech do zgryzienia

Postanowili obserwować Cichockiego. „Trzeba aresztować »Szpica« - pisał Lange - bo obserwacja mówi, że zamierza wyjechać z Warszawy". Delegowani wywiadowcy idą w ślad za „Szpicbródką" na Dworzec Wileński. Myli ich nieco okoliczność, że słynny kasiarz przed udaniem się na dworzec wstępuje do sklepiku i kupuje piękny bukiet kwiatów. Czy „Szpic" wyjedzie, czy też... Pociąg stoi przy peronie. „Szpicbródka" zatrzymuje się przed oknem wagonu, zamienia kilka słów ze znajdującą się wewnątrz wagonu damą. Oboje uśmiechają się. „Szpicbródka" wręcza pani bukiet, kłania się jej, odchodzi. A więc fałszywy alarm.

„Szpicbródka" po prostu żegnał na dworcu jedną ze swych pięknych znajomych, a powodzenie wśród kobiet miał niemałe. Pociąg rusza i nagle „Szpicbródka" zaczyna biec, wskakuje na stopień ostatniego wagonu, odjeżdża. Wywiadowcy nie chcą dekonspirować się otwartym pościgiem, zresztą jest już za późno. Pociąg odjechał. „Szpicbródka" zniknął jak kamfora, prawdopodobnie wysiadł na najbliższej stacji. Udało się jedynie odnaleźć panią, której wręczył bukiet. Pani ta wcale go nie znała. Podszedł do okna wagonu z bukietem w ręku i powiedział:

Pociąg uwożący moją znajomą, której miałem wręczyć ten bukiet, już odszedł. Wobec tego może pani zgodzi się przyjąć kwiaty od nieznajomego

Kilka lat później w półświatku było głośno o tym, że „Szpic" szykuje się do kolejnego skoku i szuka wspólników. Plotki dotarły do policjantów. Chodziło o Zakłady Graficzne mieszczące się przy placu Starynkiewicza - tam drukowano banknoty. Był już podkop (60 metrów długości, a trzeba pamiętać, że wykopanie metra podkopu kosztowało 300 zł - tyle zarabiał wtedy urzędnik), który wykopali zwykli przestępcy. Ale policja czekała na Cichockiego. Kiedy się pojawił, zatrzymano szajkę. Sąd jednak uniewinnił „Szpicbródkę" - dowody na jego udział były dość mizerne. On sam tłumaczył, że pojawił się tam przypadkowo.

- Skok, którym się najbardziej zainteresował, dotyczył Banku Polskiego w Częstochowie przy ul. Najświętszej Marii Panny, na początku lat 30., do którego zresztą nie doszło, policja to udaremniła - mówi Monika Piątkowska. - Była to niebywała historia ze względu na działanie policji. Policjanci mieli tylko strzępki informacji. Zorientowano się, że w mieście jest sporo sprzętu, który służy do kasiarskich napadów, pojawili się też przestępcy, którzy z takich spraw słynęli. Policja zdobyła kopertę z tajemniczymi informacjami, zebrała do kupy. Nie mieli zbyt wiele sukcesów. W banku miało być 6 mln [choć niektóre źródła mówią i o 20 mln - red.]. Ale pewne jest, że kiedy posadzono Cichockiego na sali sądowej z kumplami, wiadomo było, że to on był największą szychą.

Cichocki wpadł przez blaszkę

Tten motyw też wykorzystano w filmie Machulskiego. Policjanci znaleźli ją przy nim podczas zatrzymania. Jak się okazało - miała posłużyć do wyłączenia sygnalizacji bankowej. Dostał sześć lat więzienia. Kiedy we wrześniu 1939 r. wybuchła wojna, wszystkich przestępców wypuszczono. Henryk Lange podawał, że „Szpicbródka" trafił do ZSRR, repatriowano go do Iranu, Afrykii zniknął. To niesprawdzone informacje, nie wiadomo, gdzie się rozpłynął. - Znał języki, miał kontakty w całej Europie, mógł w dowolnym miejscu dokonać swojego żywota. Lange był jedynym człowiekiem, który twierdził, że Cichocki był w Afryce. Nie ujawnił się po 1945 r., więc możliwe, że rzeczywiście w kraju go nie było - mówi autorka.

„Szpicbródka" nie był jedynym kasiarzem, ale kiedy rozpoczął się jego proces, w tym czasie na rynku wydawniczym działało pismo założone przez krakowski koncern, które się nazywało „Tajny Detektyw". Pismo cieszyło się gigantyczną popularnością, a zajmowało się przede wszystkim zbrodnią. Publikował nazwiska przestępców. Dziennikarze często nawet płacili policjantom, a nierzadko byli na miejscu zbrodni razem z policją. Niekiedy to oni pierwsi przesłuchiwali podejrzanych. To oni też nakręcili i tak już duże zainteresowanie przestępczymi legendami.

- Gazeta sprawiła, że Polska żyła zbrodnią. Wywindowała sprawy morderców, kobiet zabijających mężczyzn i właśnie kasiarzy na wyżyny popularności. Kiedy był proces Szpicbródki, „Tajny Detektyw" był u szczytu swojej popularności i bardzo drobiazgowo relacjonował ten proces. Stąd tak dobrze dziś znamy jego historię. Żadna gazeta nie miała takiego dostępu do materiałów jak „Tajny Detektyw". „Szpicbródka" był fantastycznym kasiarzem, ale to, że my się nim interesujemy, że powstał film - historia Kwinty - w całości oparty na sprawie „Szpicbródki",było wynikiem tamtego rozgłosu - opowiada Monika Piątkowska.

Oczywiście reżyser Juliusz Machulski w filmie połączył kilka spraw, ale nazwiska są prawdziwe. - Komisarz Przygoda naprawdę istniał. W filmie był przedstawiony jako safanduła, w rzeczywistości był jednym z najlepszych śledczych warszawskich, uważany za prawdziwego gwiazdora, często o nim pisano. Istniał też Duńczyk - tępy, okrutny rozbójnik, morderca. Prawdziwie pokazana też została metodologia napadów - mówi autorka.

A że sprawa była głośna i opisywana, w związku z tym mnóstwo podrzędnych kryminalistów zamarzyło, żeby być kasiarzami. Trzy lata później w Dąbrowie wykryto szkołę kasiarzy. - Stefan Szewczyk uczył miejscowych, jak zostać kasiarzem. Policjanci zauważyli, że sporo ludzi do niego przychodzi, a uważano go za zwykłego złodzieja. Kiedy zrobiono rewizję, znaleziono dzienniki uczniów. Pan Stefan uwielbiał być nauczycielem, prawdopodobnie to była jego prawdziwa pasja, prowadził dziennik postępów swoich uczniów.

Zadawał im prace domowe, wystawiał oceny, opisywał ich zachowanie. Były tam nazwiska, kwoty, wiedza, jaką uzyskiwali uczniowie. Były tam też dziewczyny - były prostytutkami, a chciały być kasiarkami. Szewczyk miał starą kasę pancerną, na której w praktyce ćwiczono otwieranie, miał wszystkie narzędzia do prucia tej kasy, stalowe nożyce z hartowanej szwedzkiej stali, rękawice gumowe, węże, przyciski do robienia odcisków kluczy, wytrychy, butle z tlenem i acetylenem, który był trudno dostępny. Uczniowie mieli zajęcia praktyczne, ale też teoretyczne - uczyli się kryminalistyki, na podstawie podręczników policyjnych - wymienia Monika Piątkowska. Szewczyka aresztowano w 1937 r.

- Kasiarzy mieliśmy w tamtym czasie w Polsce sporo. Była to międzynarodowa branża, nasi dokonywali skoków w Berlinie, Genewie czy Odessie, a rosyjscy przestępcy, uważani za najbardziej pomysłowych, penetrowali nasz rynek. Oprócz „Szpicbródki" był Stanisław Mielczarek, działający przed I wojną światową, a złapany w latach 20. Kasiarz wirtuoz, jeden z najbogatszych ludzi stolicy. Doniósł na niego jego przyjaciel Dobrzelak.

Kasiarze wyrzynali się zupełnie jak politycy, bo branża przestępcza niczym się od polityków nie różni, jeśli chodzi o metody działania. Jeśli ktoś zbyt urósł, stał się zbyt potężny, to obcinano go, żeby nie stał się hegemonem na rynku. Gdy Mielczarek trafił do więzienia, Dobrzelak sprzedał do domu publicznego jego trzy kochanki, przejmował jego interesy. Po wyjściu z więzienia Mielczarek dopadł Dobrzelaka. Wsadził mu nóż w ple¬cy. Zginął podobnie- został zamordowany - opowiada Monika Piątkowska.

Ale to pseudonim „Szpicbródka" stał się synonimem słowa „kasiarz". Jeśli więc gdziekolwiek był napad, myślano, że dokonał go „Szpicbródka". Miał to szczęście, albo nieszczęście, że został postawiony na świeczniku i spalony. W rzeczywistości był tylko jednym z kasiarzy którzy wtedy działali. Był dobry, ale niejedyny. Tych najlepszych nie znamy. Niewiele wiemy np. o Wardeckim, organizatorze jednego z najdłuższych podkopów w Europie. W Bazylei okradł bank, ale najpierw musiał wykopać 80 m podkopu. Ci najlepsi nigdy nie staną się bohaterami masowej wyobraźni. Prawdziwa wiedza o kasiarzach znajdowała się w archiwach policyjnych, a te zostały stracone podczas wojny.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia