- To był wojownik, walczył z chorobą tak, jak walczył na zawodach, ale przyszedł kres - mówi Henryk Charucki, jego przyjaciel z dawnej reprezentacji Polski. - Każdego kiedyś opuszczają siły...
- W maju spotkaliśmy się w kolarskim gronie przy okazji 40. edycji wyścigu "Dookoła Ziemi Kluczborskiej" - wspomina Jerzy Wiśniewski, dawny zawodnik klubu "Zarzewie" Prudnik. - Rozmawialiśmy ze dwie godziny. Staszek był uśmiechnięty, zadowolony, może jeszcze nie wiedział o chorobie, ale my mieliśmy wrażenie, że wygląda bardzo źle.
Całe lato spędził we Wrocławiu w szpitalu. Był operowany. Chyba domyślał się, że jego stan nie rokuje dobrze.
- W tym dramacie był ciągle wielką postacią, lekarze, pielęgniarki i inni pacjenci zapamiętają tę jego charyzmę i upór - opowiada Henryk Charucki, który prawie codziennie, na zmianę z rodziną odwiedzał go w szpitalu. Zaangażował grono dawnych kolarzy, emerytowanego trenera. Gotowali mu zupki, przychodzili. On, wielka sława sportu, kazał lekarzom mówić sobie po imieniu. Rozdawał na karteczkach autografy. Mimo cierpienia był zawsze uprzejmy, serdeczny.
- Bardzo chciał żyć - opowiada Charucki. - Mówił: Może Pan Bóg da mi jeszcze z 5-7 lat. Miał plany, chciał zamieszkać we Wrocławiu, odpocząć trochę od pracy.
Kilka razy przyjechał do szpitala Ryszard Szurkowski. Kiedy w latach 70. na zmianę zdobywali medale, prasa pisała, że są rywalami nie tylko na szosie. Że między nimi jest konflikt. Potem wiele razy, nawet po latach, obaj temu zaprzeczali.
- Wiadomo, że w sporcie jest rywalizacja, ale byli przyjaciółmi - mówi Charucki, który był świadkiem ich spotkań w szpitalu. I wiedział, że Szurkowskiemu bardzo zależy na odwiedzinach towarzysza z drużyny. - Rysiek Szurkowski nie przyjeżdżał z suchymi pozdrowieniami. On był bardzo zaangażowany, bardzo chciał pomóc. Jego pierwsze odwiedziny to jakby przyniósł Staszkowi zwycięstwo, które kiedyś odebrał mu na wyścigu.
- Ostatni raz widziałem go w szpitalu kilka dni przed śmiercią - mówi Ryszard Szurkowski. - Nic już nie mógł powiedzieć, ale jego gesty, spojrzenie oczu mówiło: "Zrobiłem, to co do mnie należało. Więcej nie dam rady". I takiego go zapamiętam. Jest taki film Artura Szulca, w którym Staszek mówi, że cieszy się, iż ten sportowy okres w jego życiu nie został zmarnowany. Ja też mam takie wrażenie. To, co wtedy robiliśmy, robiliśmy najlepiej jak tylko potrafiliśmy.
Ja umrę, ale za metą. A on umrze za mną...
- Potrafił pokazać kolarstwo w taki sposób, że chciało się ścigać - podkreśla Radosław Jagielski.
(fot. Nowa Trybuna Opolska)
Kiedy zaczynał jeździć, jego rodzice mieszkali w PGR-owskim folwarku Lipy pod Prudnikiem. Potem z dużym trudem wybudowali własny dom w mieście.
Dwaj synowie - Staszek i starszy Janek, też kolarz, po treningach pomagali na budowie. - Pierwszy raz spotkaliśmy się chyba w 1964 roku, on miał 14 lat, a ja byłem rok starszy - wspomina Jerzy Wiśniewski. - W mojej rodzinnej Łące Prudnickiej organizowano mecz piłkarski LSZ, a w przerwie wyścig rowerowy dookoła wioski. Staszek grał w meczu, a potem ściągnął korki, założył trampki i pojechał w wyścigu.
- 2 czerwca 1967 roku wystartowałem w wyścigu dla niezrzeszonych w Lubrzy - wspomina inny kolega klubowy, Henryk Jagielski. - Jechałem na czele peletonu i nagle ktoś mnie minął, mówiąc: "Żeby ci sił nie zabrakło!". Próbowałem go gonić, ale odjechał i zająłem drugie miejsce. Dopiero potem okazało się, że to Stachu.
- Nie było mnie wtedy w Prudniku, ale po powrocie dowiedziałem się, że wyścig wygrał 16-letni Szozda z przewagą 5 minut. Wszyscy komentowali, że musiał jechać za samochodem - opowiada 79-letni Franciszek Surmiński, były znany zawodnik i pierwszy trener Stanisława Szozdy. - Odkąd skończył 17 lat, zabierałem go ze sobą na wyścigi i startowaliśmy razem, ja w seniorach, on w juniorach. Pamiętam, jak na zawody przywoził ze sobą z domu kromki chleba ze smalcem i cebulą. Rodzice budowali dom, cieniutko było. A kolarz to, panie, musi żreć kotlety, a nie jeść chleb ze smalcem.
Błyskawicznie awansował. W 1971 roku wygrał Wyścig Dookoła Polski. Rok później pojechał na olimpiadę do Monachium. Drużynowo zdobyli srebro na 100 kilometrów. W 1973 roku zdobył indywidualnie wicemistrza świata amatorów i indywidualnie mistrzostwo Polski. W 1974 roku wygrał Wyścig Pokoju.
- Był niezwykle ambitny i pracowity, to go pchało do sukcesów - wspomina Jerzy Wiśniewski. - Totalny wojownik. Przesympatyczny i bardzo koleżeński, ale po starcie nie miał litości dla siebie, dla kolegów i przeciwników. Wszystkie siły wkładał w walkę i tym męczył rywali. Nie odpuszczał do końca. Kiedyś opowiadał, jak resztkami sił walczył przed metą z rywalem i powtarzał sobie w myślach: "Ja umrę, ale za metą. A on umrze za mną".
Na zgrupowaniu kadry zrobili sobie kiedyś zawody w pływaniu pod wodą. Postanowił płynąć tak długo, aż wygra. Ledwie zdążyli go wyciągnąć z wody. W czasie Wyścigu Dookoła Toledo w Hiszpanii jechał jako lider przed peletonem. Na kilka kilometrów przed metą złapał gumę. Nie było czasu, żeby zmienić. Na tej dziurawej oponie pruł do końca. Z gumy strzępy leciały, obręcz waliła o asfalt, ale rywale nie odrobili ani sekundy! Gdy po wyścigu opadały emocje, mijało mu to. Znów był do rany przyłóż. Za to go wszyscy kochali.
- W kadrze narodowej, w reprezentacji Polski Staszek potrafił zmobilizować cały zespół - wspomina Ryszard Szurkowski. - W trudnych sytuacjach rzucał pomysł, jakieś trafione hasło i jechaliśmy dalej. Inni zawodnicy byli przekonani, że nawet w najtrudniejszej sytuacji z Szozdą w składzie nie oddamy wyścigu. On zawsze coś wymyśli, dzięki czemu uda się odwrócić złą passę.
A przecież on kochał się ścigać...
Stał się sławny, podziwiany. Dla Prudnika i całej okolicy był prawdziwym powodem do dumy.
- Staszek nigdy nie uważał się za kogoś lepszego, nigdy nie dał nam odczuć, że on jest mistrz, a my średniacy - wspomina Jerzy Wiśniewski. - Był bardzo skromny. Woda sodowa mu nie uderzyła.
Kiedy jeździł w kadrze narodowej i miał sprzęt, o którym my mogliśmy tylko marzyć, nigdy nie odmówił pożyczki. Bardzo lubiliśmy, kiedy przyjeżdżał po wielkich wyścigach i razem robiliśmy trening. Jechaliśmy dwie godziny, a on opowiadał nam etap po etapie, demonstrował swoje finisze. Słuchaliśmy, jak wyglądało to, co sami widzieliśmy w telewizji.
Opowiadał bardzo obrazowo i jednocześnie na rowerze demonstrował swoją jazdę. Kiedyś pod wiaduktem w Pokrzywnej pokazywał, jak go atakowali na finiszu. Ja akurat znalazłem się po niewłaściwej stronie lidera. Poszorowałem łokciem po ścianie...
- Wtedy nawet w poważnych wyścigach nagrody były rzeczowe. Sam miałem w domu kolekcję żelazek - opowiada Henryk Jagielski. - Stachu za jakieś zwycięstwo indywidualne dostał Skodę 110 i przyjechał nią do Prudnika. To wywołało zazdrość wśród ludzi, którzy nie wiedzieli, jakim to wysiłkiem uzyskał. Nie wiedzieli, że musiał się podzielić z całą ekipą, od trenera do masażysty i mechanika.
- Pod koniec swojej kariery, chyba w 1977 roku wystartował w wyścigu w Prudniku - dodaje Jerzy Wiśniewski. - Wyścig właściwie bez większego znaczenia dla takiego zawodnika, mógł wcale nie startować. Stachu prosił mnie, żeby wysmarować mu nogi, bo było chłodno. Odczułem, że jest strasznie zdenerwowany. Ta jego ambicja powodowała, że przeżywał każdy wyścig.
W 1978 roku na Wyścigu Pokoju w Czechach Stanisław Szozda miał poważną kraksę.
- Początkowo nic nikomu nie mówił, bo chciał dalej jeździć, ale kontuzja go strasznie bolała - wspomina Henryk Jagielski. - Niektórzy działacze stwierdzili, że Staszek nie ma już motywacji do jazdy. To przesądziło, że tak szybko się wycofał. A przecież on kochał się ścigać.
- Zarzucono mu wtedy brak ambicji, bardzo to przeżył - mówi Jerzy Wiśniewski. - On odnosił sukces kosztem swojego zdrowia, a tu taki zarzut. Czuł się skrzywdzony.
- W wieku 28 lat dopiero się zaczyna wygrywać - podkreśla Franciszek Surmiński. - Za wcześnie się wycofał, ale był już wypompowany, wyczerpany, siły mu brakowało. Każdy ma swoje granice możliwości. A działacze mu odpuścili.
Po zakończeniu kariery prowadził przez chwilę polską kadrę juniorów, ale chyba dalej nie dogadywał się z działaczami. Spotkał trenera Edwarda Borysewicza i na dwa lata pojechał do Stanów Zjednoczonych, pomagać mu w trenowaniu amerykańskiej kadry. Potem miał propozycję pracy w Azji, ale wrócił do Prudnika, do rodziny. Założył sklep, potem kantor.
Zaczął prowadzić własny biznes. Zajął się rodziną, wychowaniem dzieci - córki Natalii i syna Jarosława. Oficjalne uroczystości sportowe omijał. Chyba ciągle tkwiła w nim drzazga żalu do sportowych działaczy za to, jak go potraktowali w 1978. Kiedy jednak przyjaciel z "Zarzewia" Henryk Jagielski poprosił go o przygotowanie do wyścigów nastoletniego syna, który osiąga coraz lepsze wyniki, chętnie się zaangażował.
- Potrafił pokazać kolarstwo w taki sposób, że chciało się ścigać - podkreśla Radosław Jagielski. - Jako trener był bardzo wymagający. Zawsze mi mówił, że najważniejsze to walczyć ze swoimi słabościami. Jak wygram ze sobą, to przeciwnik nie będzie miał już tak wielkiego znaczenia. Nie pozwalał mi niczego analizować.
Mówił: "Startujesz i od razu skaczesz do przodu. Na pierwszym wyścigu przejedziesz tylko 10 kilometrów. Na drugim już 20, ale w którymś momencie dasz sobie radę i wygrasz". Pamiętam trening, gdy jechałem pod górę, a pan Staszek towarzyszył mi samochodem. Zawołał do mnie, że na szczycie wzniesienia jest meta. Mam iść "w trupa", tak mówią po kolarsku. Dojechałem, ledwo siedząc ze zmęczenia, a on mi woła: "Skoczyli!" - jak na prawdziwym wyścigu i mam wszystko zrobić jeszcze raz. To dawało doskonałe efekty na kolejnych zawodach.
Dreszcze przechodziły, jak się go słuchało
Od polityki stronił, ale chętnie pomagał w akcjach charytatywnych. Wystarczyło go zaprosić. Czytał bajki dzieciakom w szkole w Prudniku. Odwiedzał kolarskie imprezy. Jeździł w Kotlinę Kłodzką do znajomego księdza pomagać w festynach i w zbiórce pieniędzy na remont miejscowego zabytkowego kościółka.
- Dwa lata temu przestaliśmy tam całą niedzielę, osiem godzin - opowiada Henryk Charucki, który wciągnął go do tej inicjatywy. - A na koniec Stachu wylicytował tort i kazał go podzielić pomiędzy wszystkich na licytacji. Taki był. Cały Staszek.
Kiedy rozeszła się wieść o śmierci Stanisława Szozdy, do jego rodziny przyszła delegacja prudnickich pijaczków. Oni też płakali po panu Staszku. Zawsze najpierw na nich pokrzyczał, ale potem dał kilka groszy na fajki albo piwo.
- Był bardzo dobrym człowiekiem - opowiada Radosław Jagielski, który z dumą mówi o sobie, że pana Staszka uważał za swojego przyjaciela i nauczyciela. - Kiedy się ścigałem, przychodziłem do niego przed szkołą omawiać trening. Siadaliśmy na ławeczce koło jego sklepu. Podchodzili do nas obcy ludzie, których w większości nie znał, ale zawsze z uśmiechem się przywitał, porozmawiał.
Mnie, młodemu zawodnikowi, imponowało, że tak znany kolarz, biznesmen z szacunkiem i skromnością podchodzi do innych ludzi. Często mi powtarzał zdanie trenera Łasaka, którego traktował jak drugiego ojca: "Uwierz w siebie, a będziesz wielkim człowiekiem. A jak już będziesz wielkim człowiekiem, pamiętaj, że nie będziesz więcej niż tym, kim jesteś".
Bezinteresownie pomógł wielu ludziom. We Wrocławiu w szpitalu odwiedził go zakonnik, dawny znajomy, ojciec Bonawentura, którego kolarz przed 30 laty przygotowywał do rowerowej pielgrzymki do Asyżu. Mimo startów w światowych zawodach co miesiąc przysyłał braciszkom plan treningów i pisał im: "Pracujcie ciężko, a droga do Asyżu stanie się dla was przyjemnością".
- Ludzie go kochali - wspomina Charucki. - Za świetne wyniki sportowe, ale też za to, że nigdy nie był zarozumiałym bufonem. Był kontrowersyjny, czasem porywczy. Zawsze szczerze mówił, to co myślał. Czasem aż uciekali przed nim z mikrofonem. Ale tak naprawdę miał gołębie serce.
- On fantastycznie, bardzo ciekawie opowiadał. Dreszcze przechodziły, jak się go słuchało - mówi Radosław Jagielski. - Zawsze wtrącał swoje historie z wyścigów. Opowiadał, jak wtedy wyglądało życie kolarskie. Mówił mi, że nie przegrał swojego życia. Że może z czystym sumieniem stanąć przed lustrem, spojrzeć sobie w oczy i się uśmiechnąć do siebie.
KRZYSZTOF STRAUCHMANN, Nowa Trybuna Opolska