"Uciekajcie, bo was wyrizut"

Jacek Małaczyński urodził się w Brzuchowicach pod Lwowem
Jacek Małaczyński urodził się w Brzuchowicach pod Lwowem archiwum prywatne
Dom dziadka był z werandą. Zamek Żółkiewskiego jeszcze wtedy stał. Kościół dominikanów dobrze zapamiętałem - przed oczami Jacka Małaczyńskiego przewijają się obrazy z dzieciństwa

Rozmawiamy przez telefon. Pan Jacek próbuje grymasić. Że nie ma interesujących materiałów. Że niewiele będzie mógł opowiedzieć. Że inni mają znacznie ciekawsze historie.

Nie kupuję takich wymówek, bo dla mnie wspomnienia każdego jednego Kresowiaka są niepowtarzalne, bezcenne. Spotykamy się w redakcji. Gdy pan Jacek zaczyna gawędę, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zamienić się w słuch. Uwielbiam tę rolę.

Przez Stockerau i Lwów

Celem sentymentalnej podróży jest Żółkiew, wyjątkowej urody miasto, które założył pod koniec XVI wieku hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski (zginął w znamiennej bitwie pod Cecorą), a które kilkadziesiąt lat później upodobał sobie Jan III Sobieski. W tejże Żółkwi mieszkała z dziada pradziada familia pana Jacka od strony mamy. Z rodzinnych opowieści można było dowiedzieć się, że najstarsi przodkowie pamiętali powstanie listopadowe.

Emilia Kuczyńska, babcia pana Jacka, miała dwóch braci i dwie siostry. Jedna poślubiła popa i z uwagi na to, że przeszła na prawosławie, rodzina przestała utrzymywać z nią kontakt. Druga wyjechała do Grecji i trafiła do klasztoru na wyspie Santorini, gdzie dokonała żywota. Jeden brat był budowniczym, ale szybko zmarł. Drugi, Ludwik, zrobił godną podziwu karierę. Miał potężną wytwórnię wędlin i sklep we Lwowie, sporo wyrobów sprzedawał do Wiednia. We Lwowie wybudował sześć kamienic.

Antoni Małaczyński, dziadek pana Jacka, był zawodowym żołnierzem w armii austro-węgierskiej. Miał czterech braci. Dwóch, Rosiu i Jasiu, pracowało na kolei we Lwowie, mieli domy tam, mieli też w Żółkwi. Trzeci mieszkał w Żółkwi. Czwarty wyemigrował do Szwecji.

Gdy Emilia i Antoni pobrali się, wyjechali do Stockerau pod Wiedniem. Tam urodziły się im dwie córki: Jadwiga (rocznik 1907) i Władysława (1909), czyli ciocia i mama pana Jacka. Dziewczynki były wychowywane zgodnie z duchem epoki i obowiązującymi w wielkim świecie wzorcami. Uczyły się muzyki, deklamacji, nienagannych manier... Starsza zaczęła chodzić do szkoły, gdy rodzina zdecydowała się na powrót na Kresy. Ale nie do Żółkwi, tylko do Lwowa.

Był rok 1915, zamieszkali przy ulicy Grodeckiej 89, w kamienicy Ludwika, który zdążył już owdowieć i miał czworo dzieci: Tadeusza (późniejszego absolwenta Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie), Janinę, Linkę i Zosię. Emilia pomagała bratu, dopóki ten nie ożenił się powtórnie, a poślubił swoją pracownicę ze sklepu. Jadwiga uczyła się w szkole muzycznej, Władysława w handlowej. Niestety, w marcu 1928 zmarł Ludwik, a siedem miesięcy później Emilia. Po ich śmierci Antoni z córkami przeprowadził się do Żółkwi. Miał tam spory dom, niemały ogród i stały dochód, na który zasłużył w austro-węgierskim wojsku.

Zamek, kościół, kolegiata

Jacek Małaczyński z dziadkiem Antonim, mamą i ciocią Linka
(fot. archiwum prywatne)

Co z rodziną ze strony ojca? Tego wątku nie będzie. Bo ojca pan Jacek (rocznik 1936) tak naprawdę nawet nie zdążył poznać ani zapamiętać. Przed narodzinami jedynaka Władysława spędziła kilka miesięcy w uzdrowisku Brzuchowice pod Lwowem. Tam też na świat przyszedł pan Jacek. Po porodzie matka z synem wróciła do Żółkwi, zamieszkała w domu Jasia, brata Antoniego.

Pan Jacek odtwarza w pamięci obrazy z dzieciństwa. - Dom dziadka był z werandą. Taka była moda. Na tej werandzie zawsze były kwiaty. Dziadek uwielbiał kwiaty. Przed oknami rosły róże.

Na pewno duża kuchnia, na pewno trzy pokoje. W jednym pokoju był fortepian, na którym grała ciotka. Duży piec do pieczenia chleba. Zabudowania gospodarcze. Te komórki, nie powiem panu, ile. Trudno zliczyć. Dziadek zawsze jakiegoś świniaka trzymał. Były dwie kozy. Przed wojną kupił.

- Zamek Żółkiewskiego. Jeszcze w tym czasie stał, bo teraz już pan go nie zobaczy. Był charaj, to znaczy ogród, te całe zabudowania do fosy obronnej. Blisko było boisko piłkarskie. Z tego charaju zjeżdżało się, ciotka sankami mnie wiozła.

- Kościół dominikanów. Dobrze zapamiętałem, bo ciotka grała tam na organach. Tam były słynne arrasy z odsieczy wiedeńskiej. Kościół i kolegiata wybudowana przez Żółkiewską są piękne. I cerkwie. Jedna koło kolegiaty, a druga, drewniana, w kierunku Lwowa. I olejarnia bardzo duża, też w kierunku Lwowa. Szkoła ukraińska...

Kromka chleba to był cud

- Jak wybuchła wojna, zbieraliśmy się w piwnicy. Dziadek miał obraz świętego Antoniego, świeczkę palił, myśmy się modlili, zwłaszcza jak było bombardowanie Lwowa. Zawsze się baliśmy o krewnych we Lwowie, czy ktoś nie zginął - wspomina pan Jacek. Do końca życia nie zapomni jednego widoku. - Ciocia mnie prowadziła do kościoła dominikanów. W fosie tak było trupów - pan Jacek wykonuje sugestywny ruch dłonią. - Trup na trupie, przyprószone śniegiem. Tak leżały... Ja się strasznie bałem.

- Jak wojna wybuchła, nie było co jeść. Dostać kromkę chleba to był cud. Matka lebiodę spod śniegu wygrzebywała... Ja nie widziałem chleba, zupy normalnej. Tylko ta kaszka kukurydziana. Niech ją szlag trafi...

- No i drugi fragment wojny to ja pamiętam powstanie ukraińskie. Z tymi flagami żółto-niebieskimi wyszli. Szli tą ulicą Lwowską i wykrzykiwali "Wilna Ukraina" i różne inne hasła. Myśmy wtedy siedzieli przy drodze. Niedaleko olejarni była trafostacja, takie schodki, tam żeśmy siedzieli. Później dziadek mówił, że Rosjanie musieli wycofać wojska z frontu, żeby stłumić to powstanie.

- A po powstaniu zaczęła się rzeź. W bestialski sposób mordowali Ukraińcy całe wioski. Zabijali okiennice, drzwi i palili ludzi żywcem. Jak się wieczorem stanęło, to było widać, jak te wioski się palą. Polacy w nocy musieli pilnować domów. Mama szła na wartę, ja zostawałem sam. I płakałem, cały czas płakałem.

"Antoni, wy uciekajcie, bo was wyrizut" - Małaczyńskich ostrzegł sąsiad Ukrainiec. Kto załatwił towarowy wagon, żeby rodzina wyjechała na zachód, jak załatwił - tego pan Jacek nie wie. Ale podejrzewa, że to dziadek znów stanął na wysokości zadania. - Niewiele się wzięło: jakąś szafę, trochę garów, maszynę do szycia Singera, duże lustro... No i mama nie zapomniała o nartach - uśmiecha się pan Jacek. I spieszy z wyjaśnieniem, że mama była sportsmenką w Sokole lwowskim, organizacji legendarnej i wiekopomnej. Trenowała gimnastykę, narciarstwo (znała się ze Stanisławem Marusarzem i Hanką Marusarzówną), dobrze jeździła na łyżwach, brała udział w słynnych zawodach jeździeckich w Stryju... - No, nie umiała pływać. Ale sportsmenką to ona była, ooo! - zachwyca się pan Jacek.

Dzięki babce Jadwidze

Była późna jesień albo wczesna zima 1943, gdy rodzina - pan Jacek z mamą, ciocią, dziadkiem oraz jego drugą żoną i synem - wyjechała z Żółkwi, przez Rawę Ruską, Hrebenne... Po dwóch tygodniach pociąg zatrzymał się w Strzyżowie nad Wisłokiem. - Dali nam zakwaterowanie w wiosce Godowa. Tam mieliśmy pokój.

Gospodarze nazywali się Ziobrowie, on pracował na kolei - wylicza pan Jacek. - Ziobrowa piekła chleb, sześć czy osiem bochenków. Ja tak na nią patrzyłem... Ukroiła mi piętkę... Niebo w gębie! Mała rzecz, a taką radość człowiekowi potrafi zrobić.

Po roku przeprowadzili się do Strzyżowa. Mama pana Jacka zachorowała na gruźlicę, w 1946 roku zmarła. Dwa, trzy miesiące przed jej śmiercią ciocia Jadwiga zabrała chłopca do siebie, do Rzeszowa. Ale na dłuższą metę nie była w stanie sobie poradzić. - Przez Czerwony Krzyż znalazła moich dziadków ze strony ojca, których nigdy wcześniej nie widziałem.

Mieszkali w Krakowie. Tam chodziłem do szkoły. Dzięki babce Jadwidze, góralce z Rycerki Górnej, mogłem dalej żyć. A mogłem być największym wyrzutkiem... - nie ukrywa pan Jacek. Do Zielonej Góry przyjechał w 1959 roku, za ciocią Jadwigą.

Szymon Kozica
GAZETA LUBUSKA

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia