Uciekł z Wehrmachtu do polskiego wojska

Fabian Miszkiel
Jedno ostatnich zdjęć w cywilu - Józef Szwab (w środku) podczas pożegnalnego spotkania z kolegami
Jedno ostatnich zdjęć w cywilu - Józef Szwab (w środku) podczas pożegnalnego spotkania z kolegami archiwum prywatne
Józef Szwab w trakcie wojny służył w dwóch armiach i przekroczył granice czterech wojennych mocarstw

Dzisiaj 90-latek - urodzony w 1925 roku, emerytowany nauczyciel i dyrektor nyskiego chóru "Goździk", któremu przewodzi nieprzerwanie od 18 lat. We wrześniu 1939 roku, kiedy hitlerowskie wojska przechodziły przez Śląsk, 14-letni chłopak, świeżo upieczony absolwent szkoły podstawowej w Radlinie, który jeszcze w czerwcu marzył o tym, aby po wakacjach uczyć się w gimnazjum w pobliskim Raciborzu.

Ucieczka przed Niemcami

Początek wojny zastał go w rodzinnym Radlinie. Ta przez Śląsk przetoczyła się błyskawiczne, bo już w pierwszych dniach września region został włączony do Rzeszy. Podobnie szybko rozpoczęła się rejestracja ludności i przymusowa zsyłka na roboty na Zachód. Jesienią 1939 roku najstarszy brat nysanina został wysłany do Rzeszy. Szwagra - górnika - zwolniono z pracy i skierowano do niemieckiej kopalni. - Dostałem skierowanie do pracy na roli, aż przy granicy francuskiej. Spakowałem się do skrzyneczki i miałem jechać. Przyjechałem do niemieckiego urzędu pracy, ale powiedzieli, że dzisiaj nie ma transportu i żeby przyjść jutro - opowiada Józef Szwab.

Pod wpływem impulsu chłopak zdecydował, że na Zachód nie pojedzie i zaczął się ukrywać. Nie trwało to jednak długo. Dwa tygodnie pomieszkiwał u znajomych i kolegów.

- W porę ostrzegła mnie matka kolegi, że idzie niemiecki patrol. Musiałem uciekać. Ojciec kolegi zagadywał policjanta, ja w tym czasie wyskoczyłem z okna na parterze. Udało się zwiać - wspomina.

Józef Szwab pojechał do Gamowa, oddalonego 30 kilometrów od Radlina. Na taki krok namówił go brat, który pracował we wsi. Uciekinier znalazł pracę u miejscowego gospodarza.

- Pojechałem tam w sobotę, a w poniedziałek prawie setka niemieckich policjantów otoczyła nasz rodzinny dom - mówi. Okazało się, że rodzice Śzwabów ukrywali Polaka, którego ścigali Niemcy. Henryk Kruczek schronił się u nich po ucieczce z więzienia, podczas której obrabował sklep, skonfiskowany wcześniej przez Niemców. Miał pecha, bo w budynku w którym mieszkali Szwabowie, u sąsiada kwaterował konfident. Dlatego niemieccy policjanci dokładnie wiedzieli, gdzie szukać Kruczka. Polaka udało się jednak wywlec przed dom dopiero po wrzuceniu do środka granatu z gazem łzawiącym.

- Wyszli z nim przed dom i okrutnie zbili. Z ust broczył krwią. Zmarł następnego dnia albo w nocy - opowiada Józef Szwab. Rodzicie i rodzeństwo nysanina zostali aresztowani.

- Wszystkich bili i przesłuchiwali. Ojciec aż krwią sikał - mówi 90-latek. Józef Szwab był wtedy w Gamowie. W środę gospodarza, u którego pracował, odwiedzili niemieccy policjanci. Pytali o Szwaba. Chłopak w ich towarzystwie po-szedł do karczmy. Przesłuchiwali go. Nauczyciel albo dyrektor z miejscowej szkoły tłumaczył.

- Byłeś tam? - pytali. - No, byłeś?! I dostawałem raz z lewej, raz z prawej strony. Nie przyznałem się. Tak mnie nauczył tam - ten Polak, Henryk Kruczek. "Póki możesz, nie przyznawaj się:. Byłem z nim w tym sklepie, który obrabował - relacjonuje nysanin.

Kruczek jeszcze w sklepie zostawił na pocztówce wiadomość: "Dziękuję za wszystko, niech żyje Polska". Cały czas, mimo bicia, zaprzeczałem, że byłem z nim. Policjanci uwierzyli i mniej zaczęli podejrzewać. Trafiłem do więzienia w Raciborzu. Tam mnie ostrzygli na zero i przewieźli suką do sądu. Była rozprawa. Sąd nie bije i nie straszy, ale tłumacz też mnie namawiał, żebym się przyznał. Powtarzałem jednak ciągle to samo: "Nic nie wiem". Puścili mnie w końcu - opowiada Józef Szwab.

Chłopakowi udało się wrócić do gospodarza z Gamowa. Ten, nie pytając o nic, przyjął go z powrotem do pracy.

Przysięga, której nie było

Na wsi Szwab pracował przez dłuższy czas. Do wiosny 1943 roku. Wtedy niemiecka ar¬mia upomniała się o niego. Dostał wezwanie, jak większość Ślązaków, żeby zasilić szeregi nazistowskiej machiny wojennej.

- Mój brat już był w wojsku niemieckim. Miałem polską kenkartę, ale nic mi to nie pomogło. Nie pytali, czy chcę iść - mówi Szwab. Chłopak nie miał wielkiego wyboru. Odmowa stawienia się do poboru była praktycznie równoznaczna z wyrokiem śmierci, a żandarmeria woj skowa miała wysoką skuteczność w wyłapywaniu uciekinierów. Dezercja dla Józefa Szwaba też była ryzykowna. Rodzina mogła zostać w odwecie wysłana do obozu koncentracyjnego.

Szwab nie był sam, do Wehrmachtu trafiło prawie 400 tys. Polaków, głównie ze Śląska, Wielkopolski i Pomorza. 9 na 10 z nich zostało wcielonych przymusowo. Chłopak został skierowany na krótkie szkolenie do koszar w Katowicach, gdzie powstała pierwsza niemiecka Okręgowa Komisja Wojskowa. Tam miał zajęcia ze strzelania i przysięgę.

- Tej nigdy nie zapomnę. Staliśmy w trójszeregu. Przed nami kapitan niemiecki. Moja mama w więzieniu, siostra też, brata nie puścili zza krat, bo miał przeszkolenie wojskowe i uznali go za niebezpiecznego. Średni brat był już w wojsku. A ja miałem im przysięgać wierność?! Stałem w drugim szeregu i zamiast słów przysięgi powtarzałem pod nosem: "Aby was szlag trafił, aby was szlag trafił:. I trafił ich szlag, ale za dwa lata - wspomina Józef Szwab.

Polskie wojsko czeka

Po przysiędze Józef Szwab został przewieziony pociągiem, w towarowych wagonach, do Francji, razem z innymi poborowymi. Tam przechodzili dalsze szkolenie wojskowe. Po dwóch miesiącach grupa została podzielona i wcielona do jednostek. W Wehrmachcie nie można było tworzyć odrębnych pododdziałów składających się tylko i wyłącznie ze Ślązaków.

Do w pełni niemieckiego plutonu Ślązacy trafiali zazwyczaj pojedynczo. Józef Szwab miał szczęście, bo ze swoją jednostką przydzielony został do służby w okupowanej Francji. Gorszy los spotykał tych, którzy przydział dostawali w Afryce Północnej i na froncie włoskim. Front wschodni był praktycznie równoznaczny w wyrokiem śmieci. Nysanin trafił na Wał Atlantycki. Razem ze swoją jednostką miał na zachodzie Francji chronić port wojenny w Saint- Nazaire. Znajdowała się tam baza U- Bootów, na którą rok wcześniej szaleńczy atak, okupiony znacznymi stratami po obu stronach, przypuścili brytyjscy komandosi.

Szwab służył tam do czerwca 1944 roku. Kiedy alianci rozpoczęli ofensywę na Normandię w ramach operacji Overlord, jednostka nysanina została wysłana do obrony Cherbourga. 0 twierdzę morską i wojenny port ciężkie walki toczyły się do końca czerwca.

- Nam kazali iść z zachodniej Francji na pomoc. Szliśmy tylko nocami, bo dniami niebo było alianckie. W dzień spaliśmy. Maszerowaliśmy 8-10 dni, razem kilkaset kilometrów. Prawie 400. Jak doszliśmy do Cherbourga, to alianci weszli już kilkadziesiąt kilometrów w głąb kraju - opowiada Szwab.

Dowództwo Wehrmachtu nie ufało Ślązakom, mimo że jednostkę nysanina wysłano na front, to on razem z innymi krajanami został cofnięty za linię walk. Trafił do pracy przy kuchni. Wielu Polaków siłą wcielonych do nazistowskiej armii zdążyło już zdezerterować i uciec do aliantów. Józefa Szwaba ośmieliła ulotka, którą zrzucili alianci.

- Po polsku było napisane: "Żołnierze. Polacy w wojsku niemieckim. Jeżeli możecie, przedostawajcie się do nas. Czeka na was polskie wojsko". Tę kartkę znalazł Francuz, który, tak jak ja czułem się Polakiem, czuł się Francuzem. Kapnął się, że to jest po polsku. Wytłumaczyliśmy mu to po niemiecku. Potem kartkę podarliśmy. Od tego czasu czekałem na okazję - mówi Szwab.

Ta natrafiła się, gdy oddział nysanina pod naporem wojsk aliantów wycofywał się na wschód. Pod wieczór żołnierze zatrzymali się, żeby odetchnąć w opuszczonym w pośpiechu przez Francuzów obejściu.

Opowieści pana Józefa słucha się niczym scenariusza filmowego, a w jego albumie nie brakuje zdjęć z frontu

- Znalazłem kawałek słomy i odsunąłem się od mojej drużyny. Oni rozmawiali, byłem zmęczony i zrobiłem to, żeby szybko zasnąć. Odszedłem 10-15 metrów, położyłem się i natychmiast zasnąłem. Obudziłem się, a wokół było cicho i ciemno. Nie zauważyli, że tam śpię i zapomnieli od mnie! Poszli dalej. Nie spodziewałem się, że los sam dał mi rozwiązanie. Za chwilę usłyszałem szelest w ogrodzie i zapytałem po polsku: "Kto tam?". A tam odpowiada rodak, drugi taki, co się schował. Pochodził z Poznańskiego. Czekaliśmy we dwóch, żeby dostać się do Amerykanów - opowiada.

Jak się okazało, za Szwabem i jego towarzyszem szła jeszcze jedna linia wycofującego się niemieckiego wojska. W razie wpadki, za dezercję obu groziło rozstrzelanie bez sądu wojennego. Uratowało ich to, że nysanin znał niemiecki. Wyłgał się tym, że obaj szukają swojej jednostki. Niemcy uwierzyli, a Ślązak i Poznanianin trafili wkrótce na kolumnę amerykańskich czołgów. Szwab wyciągnął białą onucę i poszedł do nich. Alianci nakazali im iść w kierunku, z którego formacja zmierzała. Nysanin został przesłuchany i poprosił, żeby przekazali go do polskiego wojska. Tak też się stało.

Z Normandii Szwab trafił do brytyjskiego Peterborough. Prawie 120 kilometrów na północ od Londynu. Tutaj na ochotnika mógł zgłosić się do polskiej armii.

- Facet w szarym berecie przeglądał ochotników i wybierał. Jak mu się ktoś z "maski" podobał, to palcem przywoływał. Mnie też tak wybrał - mówi nysanin.

Kurs podoficerski trwał 6 miesięcy. Rekruci trafili do Szkocji, do zapasowego ośrodka szkolenia spadochroniarzy. Mimo że wojna miała się ku końcowi, nysanin musiał jeszcze poczekać na powrót do domu.

- Dostałem przydział do frontowej kompanii w 1. Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej. To było już po zimie 1945. Wojna się kończyła. Żonatych facetów puścili do domu. Synów do matek. Nas zatrzymali i wysłali do Niemiec - wspomina Szwab.

Okupacja Niemiec, powrót do Polski

W polskiej strefie okupacyjnej z inicjatywy generała Stanisława Maczka powstało 4-klasowe gimnazjum. Józef Szwab skończył je małą maturą w 1947 roku. W parę miesięcy po tym do Niemiec przyjechali polscy oficerowie łącznikowi, którzy mieli zweryfikować, czy rodzimi oficerowie mogą wrócić do ojczyzny.

- Żołnierze z polskiej armii w Wielkiej Brytanii byli po powrocie do ojczyzny gorzej traktowani niż ochotnicy, którzy poszli służyć do niemieckiego wojska. Ci pierwsi po wojnie byli traktowani jak zdrajcy, drudzy często robili kariery. Egzaminatorzy pytali się: "Coś robił?", "Jaki stopień?". Bardzo chciałem wracać do Polski. Z rodzicami nie widziałem się 7 lat. Miałem 15, jak matkę zamknęli w więzieniu - tłumaczy.

Żeby dotrzeć do domu, musiał przejechać przez całe Niemcy. Droga nie była bezpieczna, bo na terytoriach kontrolowanych przez Sowietów ci grabili całe transporty. Nysaninowi udało się jednak tego uniknąć. Ich eskortowali Anglicy. Dopiero w Szczecinie przekazali żołnierzy Polakom. Tu dostali kieszonkowe, a Józef Szwab udał się w drogę do Katowic.

- Zamiast wieźć coś porządnego i wartościowego, to książki wiozłem. Inni starali się dorobić, pamiętam sierżanta, który narkotyki przemycał, nawet kokainę. W Katowicach przesiadałem się do Rybnika, potem z Rybnika pociągiem do Radlina. Tam wysiadłem na dworcu, miałem 5-6 walizek. Nie wiedziałem, jak się z tym zabrać. Do domu był ponad kilometr, a ja sam. Dziwne zrządzenie losu. Patrzę, a ulicą, drogą od Rybnika, idzie kobieta. Podszedłem bliżej, to moja matka! Zalała się łzami, wycałowała. Bracia pomogli z bagażami na ręcznym wózku. Już byłem w domu - kończy Józef Szwab.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia