Minister, prezes IPN, parlamentarzyści, szef PSL, kilkadziesiąt pocztów sztandarowych. Michniów to symbol cierpienia polskich chłopów w czasie II Wojny Światowej. Powstaje tu ogromne Mauzoleum – upamiętni je na niespotykaną dotąd skalę.
Siostry, które przeżyły
Pod koniec uroczystości postawiony w 1945 roku pomnik z czerwonego piaskowca, na którym wykuto nazwiska 204 mieszkańców Michniowa – 102 mężczyzn, 54 kobiet i 48 dzieci, z których najmłodsze miało tylko dziewięć dni), otoczyły biało – czerwone wieńce z kwiatów. Wśród składających je była nieliczna grupka starszych osób – jako dzieci cudem przeżyły rzeź. Do dziś pamiętają. Do dziś, stojąc nad zbiorową mogiłą - płaczą. Wśród nich były siostry – Lucyna Wielechowicz i Stanisława Grabińska. Obie to dobrze znane w okolicy, emerytowane nauczycielki matematyki. - Pan to chyba do mnie na korepetycje chodził – mówi jedna z nich, kiedy proszę o rozmowę.
Wyskoczyłem przez okno…
W 1943 roku miały odpowiednio 9 i 4 lata. - Mieszkałyśmy w dostatnim domu, było nas siedmioro. 12 lipca rano mama doiła krowy. Przybiegł do niej 16 – letni brat Zdzisław z butelką. - Mamo, nalej mi mleka – powiedział. Wiedział już, że wieś otaczają Niemcy, ale miał kartę pracy. Myślał, że zatrudnionych wypuszczą. I poszedł w kierunku Suchedniowa – wspomina pani Stanisława. Jednak go nie puścili. Zginął w pierwszym dniu pacyfikacji, wraz ze 101 innymi. Za to, że Michniów pomagał partyzantom. - Ojciec go szukał, ale nie mógł znaleźć. W nocy siostrze się przyśnił Zdzisiek. - Tata nas szuka. Wyskoczyłem z okna płonącego domu, nie mogłem wytrzymać z gorąca – powiedział. Opowiedziała, co się jej przyśniło. Ojciec poszedł i pod oknem jednego z domostw znalazł syna… - mówi emerytka. Jedyną pamiątkę po Zdzisławie jest jego szkolna linijka z napisem „Wzorowemu Uczniowi”. Znaleziona w ogrodzie za domem. Dziś to eksponat w michniowskim Mauzoleum.
Ojciec miał szczęście
O swoim ojcu opowiadają jak o bohaterze. Przed wojną pracował we młynie w Suchedniowie, u Żydów, Herlingów – Grudzińskich. - Mało kto wie, ale tata uratował życie pisarzowi, Gustawowi Herlingowi – Grudzińskiego. Był jeszcze dzieckiem. Na sankach wjechał na staw przy młynie, lód się pod nim załamał. - Ojciec zobaczył grupkę Żydów stojących nad stawem i krzyczących. Pobiegł tam z drabiną i uratował tonące dziecko. Od tej pory w pracy miał bardzo dobrze – wspominają córki. W pierwszym dniu pacyfikacji cudem ocalał. - Złapali go na drodze dwaj Niemcy. Kazali się położyć na ziemi. Kiedy jeden gdzieś poszedł, drugi odwrócił się i zapalił papierosa. Wtedy ojciec uciekł. Ten Niemiec mu pozwolił, przecież słyszał. Bo byli dobrzy i źli – podkreśla pani Lucyna.
Dalej nie idźcie
12 lipca, kiedy hitlerowcy zaczęli mordować, uratowały się… znów dzięki Niemcom. Wraz z matką i rodzeństwem chciały uciec do lasu. Zatrzymali ich żandarmi. - Dalej nie idźcie. Tam jest drugi kordon. Zobaczą – zastrzelą. Zostańcie, tu nic wam nie grodzi – powiedzieli. I tak się stało. Bezpiecznie doczekali do końca pacyfikacji. Wieczorem wrócili do domu. Ojciec też. Widok we wsi był przerażający. Wieczorem tato zorientował się, że w okolicy coś się dzieje. Miał rację. Oddział Jana Piwnika „Ponurego”, powiadomiony o tym, co zaszło, ruszył na pomoc. Z Wykusu dotarli na miejsce za późno. Zastali tylko zgliszcza. Żołnierze, z których wielu było związanych z Michniowem, pałali żądzą zemsty. Chcieli odpłacić za krzywdę cywilów. Nieopodal zorganizowali zasadzkę na niemiecki pociąg. - Ojciec zabrał naszą rodzinę, namówił jeszcze jedną i uciekliśmy ze wsi. Dzięki temu żyjemy – mówią siostry.
Winię „Ponurego”!
Stanisława Grabińska mówi wprost – za to, co się stało drugiego dnia, winię „Ponurego”. Wymyślił napad na pociąg! Jeszcze napisali na nim „Odwet za Michniów”. Potem zabrali d… w troki i poszli w las. Nikt nie powiadomił ludzi, żeby uciekać – dodaje. - Młody był, nie przemyślał… - tonuje Lucyna Wielechowicz. „Cichociemny”, syn świętokrzyskiej ziemi, Jan Piwnik, jest bohaterem. Dzielnie walczył, zginął na polu chwały. Tego nikt mu nie odbierze. Ale faktem jest, że część mieszkańców Michniowa to, co postanowił w lipcu 1943 roku ocenia, mówiąc delikatnie, krytycznie. Świadkowie opowiadali, że po pierwszym dniu pacyfikacji uciekających na granicy lasu zatrzymywali partyzanci. Mieli zapewniać, że nic im nie grozi, że obronią ich przed Niemcami. Na pewno źle ludziom, którzy ich żywili, nie życzyli. Może byli zbyt pewni swojej siły?
Pierwszy zaplanowany atak na pociąg nie powiódł się – zawiódł ładunek wybuchowy. Drugi atak, na wagony „Nur fur Deutsche” przyniósł spodziewany efekt. Zabito co najmniej kilkunastu Niemców. Potem Akowcy przygotowali zasadzkę na spodziewaną grupę pościgową. Ta nie nadeszła, więc wrócili do obozu na Wykusie.
Skazane na tułaczkę
Tymczasem rano ponownie przyjechali okupanci. Tym razem mordowali jak leci. Szli od domu do domu. Strzelali i podpalali. Od kul i w płomieniach w ponad 90 procentach ginęły kobiety i dzieci. Rodzina Wikłów uratowała się, ale została skazana na tułaczkę i łaskę obcych ludzi. - Resztę wojny spędziliśmy najpierw na Wierzbce, ale ludzi straszono – kto będzie pomagał michniowiakom, będzie ukarany, więc przenosiliśmy się najpierw do Leśnej, potem do Orzechówki (pobliskie wioski). Do Niemców jako takich nienawiści nie czują. Ale brat, którego żona wiele lat pracowała w polskiej firmie w Niemczech, nigdy nie zgodził się pojechać do tego kraju.
POLECAMY RÓWNIEŻ: