Współczesne dzieje Rosji - Dlaczego na Kremlu rządzi Putin?

Anna Kamińska
Od sylwestra 1999 r., z krótkimi przerwami na sprawowanie urzędu premiera, prezydent Władimir Putin zarządza Rosją niepodzielnie, niczym car swoim Imperium. Władzę utrzymuje dzięki stabilnej sieci powiązanych z nim ludzi służb bezpieczeństwa. Przez lata Putin zdążył podporządkować sobie media i pozbyć się niewygodnych przeciwników.

Kiedy to w sylwestra 1999 r. Borys Jelcyn ogłosił przekazanie władzy byłemu szpiegowi KGB, nikt się nie spodziewał, że ten powściągliwy, nie robiący wrażenia mężczyzna odsunie Rosję od Zachodu a cały system polityczny skieruje z dala od demokratycznych torów. Nowy prezydent wyraźnie odciął się od błędów poprzednika.
Kiedy Putin przejmował władzę, FSRR trawił kryzys gospodarczy. Na domiar złego do niskiego PKB i rosnącej liczby bezrobotnych doszedł konflikt w Czeczenii. Rosjanie w obliczu galopującej inflacji bali się o swoją przyszłość i nie powierzyliby jej byle komu. Jelcyn wiedział, że jest już spalony, a także brakuje mu zdrowia do prowadzenia kampanii wyborczej. Jednocześnie częste roszady na stanowiskach administracji prezydenckiej sprawiły, że Borys był otoczony masą młodych, nie zawsze kompetentnych ludzi. Spośród nich wybijał się Putin. Jego kandydaturę zasugerowali Jelcynowi dwaj zaufani przedsiębiorcy: Andriej Czubajs i Borys Bieriezowski. Przedstawiali go jako lojalnego i sumiennego współpracownika. Już jako premier cieszył się popularnością. Nie ciągnęła się za nim politycznie wątpliwa przeszłość. Każda cecha, która odróżniała go od Jelcyna działała na jego korzyść i była kluczem do wygrania wyborów. Wykształcony, zdyscyplinowany, wysportowany i bez nałogów. Władimir Putin jawił się jako powiew nowej jakości w polityce.

Tylko służby

Rosjanie dobrze przyjęli Putina, bo wydawał się zaprzeczeniem Jelcyna. Społeczeństwo potrzebowało przywódcy, który ustabilizuje gospodarkę, a co za tym idzie zapewni ludziom godne życie. Władimir obiecywał wzrost znaczenia Rosji na arenie międzynarodowej, rozbudowę armii i polepszenie sytuacji finansowej. Konsekwentnie budował pozycję silnego władcy, a jego wizerunek przypominał bardziej cara niż prezydenta. Wiedział, że Rosjanie żyją imperialną przeszłością Rosji – państwa, z którym trzeba się liczyć.
W pierwszych latach skupił się na centralizacji władzy, co miało pomóc w zarządzaniu państwem, a co za tym idzie w modernizacji gospodarki. Trafił na idealny moment, bowiem na światowym rynku ceny surowców poszybowały w górę. Rosja, która swoje finanse opierała w dużej mierze na ropie i kruszcach, zaczęła spłacać zaciągnięte wcześniej długi. Impas został przerwany. Wzrost PKB Rosji o 94 proc. odbił się na świecie szerokim echem. Zmniejszyła się liczba obywateli żyjących na granicy ubóstwa, malało bezrobocie, bogaciła się klasa średnia.
System putinowski nie odbierał początkowo ludziom wolności, wręcz przeciwnie. Dawał możliwości wzbogacenia się. Zauważalne zmiany, takie jak wzrost pensji, możliwość zagranicznych wakacji wywołały poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. Rosjanie zaczęli odczuwać dumę z pochodzenia oracz czuć, że ich ojczyzna jest ważnym graczem na arenie międzynarodowej. Poparcie dla Putina stale rosło, a jego działania zaskakiwały ekspertów. Przewidywali, że nowy prezydent otoczy się oligarchami z kręgu Jelcyna, a także pozwoli im realnie wpływać na gospodarkę państwową. Putin zaskoczył wszystkich wypowiadając wojnę najbogatszym obywatelom FSRR. Odebrał im GAZPROM i Rosnieft, a także prasę i telewizję. Najwięksi wygrani dzikiej prywatyzacji lat 90-tych zostali aresztowani i postawieni przed sądem, część z nich musiała się ratować ucieczką za granicę. Wołodia wyraźnie pokazał, kto rozdaje karty i co grozi potentatom z politycznymi ambicjami. Mogłoby się wydawać, że oligarchowie już nigdy nie zasiądą w państwowych spółkach. Nic bardziej mylnego. Putin otoczył się przedsiębiorcami gotowymi podporządkować się Kremlowi. Obsadził stanowiska tylko zaufanymi ludźmi z kręgów sił bezpieczeństwa. Każdy, kto sprzeciwił się nowemu prezydentowi, musiał liczyć się z represjami.

Łaska Władimira

Kreowaniem wizerunku Putina zajmował się Boris Bieriezowski. Zatrudnił dziennikarzy mających napisać nie tyle biografię prezydenta, co stworzyć swego rodzaju legendę o jego życiu. Fakty nie były najważniejsze. W ten sposób opinia publiczna dostała starannie skonstruowaną laurkę o dziecku wychowanym w powojennym Leningradzie, które narodziło się, aby rządzić największym państwem świata. Bieriezowski zadbał o to, żeby świat odbierał Putina jako wielkiego reformatora, obrońcę demokracji i wolności. To ostatnie przestało być aktualne już w 2000 r., kiedy zatonął rosyjski okręt podwodny Kursk. Światem nie tylko wstrząsnęła sama katastrofa, ale przede wszystkim lekceważący stosunek do niej Kremla i ucieczka od odpowiedzialności.
Przychylne wcześniej Putinowi media odwróciły się od niego. W rosyjskiej telewizji tematem numer jeden była niedana akcja ratunkowa. Kanał Pierwszy szczególnie analizował opieszałość i niefrasobliwość prezydenta wobec tragedii. Sondaże poparcia spadały, a sam Putin szalał ze złości. Pieczołowicie budowany przez niego wizerunek miał się nijak do zaistniałej sytuacji. Dlatego też wezwał Bieriezowskiego, ówczesnego właściciela Kanału Pierwszego do przekazania części udziałów spółki. Oligarcha odmówił. Świadomy wyroku, jaki na siebie w ten sposób podpisał, uciekł do Francji, a następnie do Wielkiej Brytanii. Wkrótce Putin nakazał go aresztować. Ostatecznie były poplecznik Putina zrezygnował ze swoich udziałów w Kanale Pierwszym. W trosce o swoje bezpieczeństwo zmienił nazwisko na Płaton Jeleni.
Niegdysiejsza szara eminencja - Boris Bieriezowski, pozostał na obczyźnie aż do śmierci. W 2013 r. popełnił samobójstwo. Późniejsze badania brytyjskiej policji wykazały, że nie była to sfingowana śmierć, ale pomimo tego powróciły teorie i przypuszczenia na temat zlecanych przez Kreml zabójstw. Przecież parę lat wcześniej Litwinienko wyjawił, że dostał zlecenie "usunięcia" Borisa, ale wówczas odmówił. Niedługo potem sam stał się celem Putina.

Zamach, którego nie było

Po tragedii okrętu Kursk w świadomości Rosjan zagościł obraz nieudolnego rządu z obojętnym na ludzką krzywdę prezydentem. Na Kremlu potrzebowano sukcesu, który przysłoniłby porażkę. W 2002 r. w teatrze na Dubrowce doszło do zamachu terrorystycznego. Rzekomi czeczeńscy bojownicy wtargnęli do wnętrza budynku i uwięzili pod groźbą wysadzenia 750 osób. Ten akt terroryzmu był najlepszym, co wówczas mogło się przydarzyć Putinowi. Wszak obiecał walczyć z czeczeńskimi zamachowcami. W ten sposób mógł usprawiedliwić wojnę z Czeczenią.
Do akcji wkroczyły rosyjskie służby. Podrzucono do budynku gaz usypiający, który unieruchomił zarówno zakładników jak i terrorystów. Rozstrzelano bez procesu Czeczenów, a ofiary wyniesiono przed budynek. Na skutek niefrasobliwości służb część widzów zmarła dusząc się własnymi wymiocinami, część zmarła w drodze do szpitala a nawet zapadła w śpiączkę. Z powodu nieprzemyślanych działań życie straciło 129 osób. Mimo to, rząd triumfował i ogłosił wielkie zwycięstwo. Część Rosjan przerażona całą sytuacją, z ulgą i bezkrytycznie przyjęła sukces rosyjskich sił.

Atrapy ładunków

W wątpliwość całą akcję podawał były pracownik rosyjskiego FSB - Aleksandr Litwinienko. Ukrywał się w Wielkiej Brytanii od czasu, kiedy został uznany za wroga. Pomimo bycia jednym z najlepszych oficerów służby bezpieczeństwa, potrafił dostrzec jej wady i wytknąć nieprawidłowości. To właśnie tworząc raporty o korupcji, nielegalności działań i symulowaniu terroryzmu przez FSB podpisał na siebie wyrok śmierci. W 2002 r., po incydencie w teatrze, Litwinienko znowu dał o sobie dać Putinowi. Podczas badań nad nagraniami z zamachu zauważył, że jeden z terrorystów opuścił budynek bez żadnych konsekwencji. Wnikliwe śledztwo wskazało, że mężczyzna to Chanpasza Terkibajew, były dziennikarz i współpracownik służb specjalnych.
Okazało się, że z pracującym dla Kremla "terrorystą" rozmawiała Anna Politkowska, pracująca dla "Nowoj Gaziety". O kobiecie zrobiło się głośno wcześniej, w trakcie wojny z Czeczenią. W swoich reportażach informowała o brutalności rosyjskich wojsk wobec cywili. Zyskała rozgłos na całym świecie, a tym samym stała się niewygodna dla Putina. Z jej rozmowy z Terkibajewem wynikało, że zamachowcy nie posiadali prawdziwych ładunków wybuchowych, a jedynie atrapy. To rzuciło nowe światło na sprawę. Wszystko wskazywało na sfingowanie akcji w teatrze, która przyczyniła się do śmierci niewinnych ludzi.
Politkowska przekazała cenne informacje Jurijowi Szczekoczichinowi, zastępcy redaktora "Nowoj Gaziety". Jej przełożony był też członkiem komisji badającej sprawę innego sfingowanego zamachu w Rosji. Nieprzychylny rządowi dziennikarz zmarł na skutek otrucia w lipcu 2003 r. Tajemnicza substancja, którą znaleźli w jego ciele toksykolodzy, doprowadziła do wyłysienia, łuszczycy skóry a ostatecznie śpiączki. Dla Litwinienki i Politkowskiej był to jawny dowód na zaangażowanie służb specjalnych.

Herbata z wkładką
W 2004 r. doszło do okupacji szkoły w Biesłanie. Anna Politkowska natychmiast udała się na miejsce. W obawie o życie zabrała ze sobą własny prowiant. Podczas lotu poprosiła obsługę samolotu jedynie o filiżankę herbaty. Jak się później okazało w środku znajdowała się trucizna. Rozległe obrażenia organów wewnętrznych unieruchomiły Politkowską na jakiś czas. Jej miejsce w walce o dociekanie prawdy w Biesłanie zajęła Marina Litwinowicz. Co ciekawe wcześniej to ona zajmowała się doradzaniem Kremlowi w sprawach jego wizerunku, a także była autorką propagandy o wojnie w Czeczenii. Pomogła swojej poprzedniczce w przygotowaniu broszury o Biesłanie. Niedługo potem w październiku 2006 r. Anna Politkowska została zastrzelona w windzie budynku, w którym mieszkała, w samym centrum Moskwy. Kolejna osoba sprzeciwiająca się kremlowskiej propagandzie straciła życie. Putin odniósł się do zabójstwa dopiero po trzech dniach, zmuszony przez protestujących w Dreźnie. Przebywał wówczas na spotkaniu z kanclerz Merkel. Wywołany do tablicy, skwitował osobę Politkowskiej jako przeciwnika o niewielkim znaczeniu. Putin zaznaczył, że zabójstwo dziennikarki, która nie miała ani popularności, ani wpływów na rosyjskiej scenie politycznej jest w zasadzie atakiem na rząd i szkodzi wizerunkowi nie tylko jego, ale i całej Rosji.

Śmierć Litwinienki

Niezależnie od deklaracji niewinności Putina, trzy tygodnie od śmierci Anny, Aleksandr Litwinienko podupadł na zdrowiu. Późniejsze badania brytyjskich służb wykazały, że próbowano go otruć już wcześniej, ale poprzednia próba zakończyła się fiaskiem. Agenci FSB podali mu truciznę pierwszy raz 16 października 2006 r. w Londynie, a następnie w listopadzie. W filiżance zielonej herbaty znajdował się polon - bardzo toksyczna substancja, zakazana na Zachodzie. Trucizna doprowadziła do wyłysienia oraz uszkodzenia nerwów obwodowych Aleksandra.
Litwinienko w pożegnalnym liście do swojego przyjaciela, obarczył Putina winą za swoją rychłą śmierć. Scotland Yard początkowo wskazał Andrieja Ługowoja (deputowany do Dumy państwowej) i Dmitrija Kowtuna jako podejrzanych. Wykryto, że w trakcie akcji napromieniowali samych siebie. W 2016 r. Brytyjczycy wydali raport, w którym wskazali Ługowoja i Kowtuna jako osoby stojące za śmiercią Aleksandra. Moskwa odrzuciła oskarżenia. Stosunki dyplomatyczne z Londynem uległy pogorszeniu, a świat znowu przypomniał sobie o Putinie i jego metodach radzenia sobie z nieprzychylnymi mu ludźmi. Do dzisiaj Kreml nie przyznaje się do otrucia Litwinienki.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia