Facet w dresie pada na chodnik. Ten, który strzelał, pospiesznie przeszukuje kieszenie leżącemu. Kątem oka spostrzega przechodnia. Ucieka. Cała akcja dzieje się jakieś 300 metrów od szpitala wojewódzkiego. Karetka szybko przyjeżdża na miejsce.
Reanimacja nie daje jednak efektu. Gość w czarnej kurtce wykonał zlecenie, prawie bez zarzutu. Tak wyglądała gangsterska egzekucja na ul. Kośnego - jedna z najbardziej zagadkowych zbrodni, do jakich w ostatnich latach doszło w Opolu.
Zagadkowa do tego stopnia, że przez pierwsze tygodnie w ogóle nie było wiadomo, kto jest ofiarą przestępczych porachunków. Przy ofierze policjanci znaleźli dokumenty na nazwisko Jerzy Wolf. Denat okazał się jednak tak samo zagadkową postacią jak słynny Wolf ze "Stawki większej niż życie".
Serialowy Wolf tak naprawdę nie istniał, a jego nazwisko stworzono z inicjałów nazwisk czterech oficerów. Opolski Wolf mieszkał jakieś 100 metrów od miejsca, w którym zginął. Policjanci szybko odnaleźli jego lokum, a w nim kilka sztuk dokumentów wystawionych na różne nazwiska. Wszystkie były fałszywe. Komendant powołał policyjną specgrupę do rozwiązania zagadkowej zbrodni.
Gdy okazało się, że wszystkie dokumenty znalezione w mieszkaniu Jerzego Wolfa są fałszywe, policjanci zaczęli się chwytać wszelkich możliwych sposobów na ustalenie personaliów denata. Dotarli do lekarza, który wynajmował mieszkanie Wolfowi. Nazwisko wpisane na umowie najmu było lewe.
Później policjanci znaleźli wśród rzeczy denata książkę wypożyczoną z biblioteki gdzieś na północy Polski. Był trop, była szansa. Ale nasz bohater, nawet rejestrując się w bibliotece, używał fałszywych personaliów.
Dni mijały, a policjanci dreptali w miejscu. Wpadli jeszcze na jeden pomysł, jak zidentyfikować Wolfa - poprzez jego tatuaże. Obfotografowali nieboszczyka i rozpoczęli objazd zakładów karnych. Sposób wykonania dziar jasno wskazywał na to, że zrobiono je właśnie za kratami. W jednym z więzień na południu Polski policjanci trafili na strażnika, który pamiętał, że jego były pensjonariusz miał właśnie takie tatuaże. Bingo!
Jurek Wolf naprawdę nazywał się Jan P. i był przestępcą gospodarczym dużego kalibru. Listami gończymi poszukiwało go jedenaście prokuratur z całego kraju. Janek pochodził z Dolnego Śląska, gdzie kiedyś był strażnikiem granicznym. Później zaczął robić interesy, lewe. Trafił do kicia. Gdy wyszedł, nie porzucił łatwego zarabiania pieniędzy. Ale postanowił, że będzie bardziej ostrożny - stąd tyle lewych dokumentów. Zerwał też całkowicie kontakt z rodziną.
Dlaczego Wolf musiał zginąć?
Jan P. vel Jerzy Wolf ponoć marzył o zgromadzeniu miliona dolarów, który pozwoliłby mu na wejście w mafię paliwową. Lewe interesy robił m.in. z "Siarą", czyli Januszem W., mieszkańcem Dąbrowy Górniczej. Janusz ma ciekawą kartę życiową. W latach osiemdziesiątych działał w Solidarności, strajkującym robotnikom dostarczał jedzenie. Trafił za to do więzienia, po raz pierwszy.
Gdy zmienił się ustrój, został biznesmenem. Zaczął handlować stalą i złomem, szło mu bardzo dobrze. Po drodze przytrafiały się też interesy niezgodne z prawem. Wszedł w gangsterkę. Był nie tylko handel kradzionymi autami, ale też kradzieże stali prosto z huty. Było korumpowanie policjantów. Swego czasu policjanci aresztowali sześciu swoich kolegów, którzy siedzieli w kieszeni "Siary". A byli to całkiem wysoko postawieni śląscy gliniarze.
W końcu przyszedł czas na zarabianie pieniędzy z Wolfem. W 2003 r. kupowali stal od firmy z Białegostoku. Wartość zamówienia przekroczyła 200 tys. zł. Ale zapłata do sprzedającego nie dotarła. Przed wydaniem towaru sprzedawca chciał potwierdzenia, że klienci dokonał przelewu pieniędzy. Wolf podał mu więc numer telefonu do banku. Przedsiębiorca zadzwonił i kobieta miłym głosem oznajmiła, iż przelew istotnie zrealizowano. Problem w tym, że rzekomą pracownicą banku okazała się... córka "Siary".
Zanim sprzedawca zorientował się, że został oszukany, stal dotarła już do "Siary", a ten zdążył ją częściowo sprzedać. Resztę zabezpieczyli pobcjanci. Wkrótce między "Siarą", a Wolfem miało dojść do nieporozumień, oczywiście na tle rozliczeń finansowych. Wolf twierdził, że "Siara" nie rozliczył się z nim za ostatni interes zrobiony kosztem przedsiębiorcy z Białegostoku. Wisiał mu jakieś 120 tys. zł. Tak przynajmniej ustaliła prokuratura.
"Siara" przedstawił inną wersję - że to Wolf był dłużny jemu pieniądze. Rozpoczęły się podchody, kto kogo przechytrzy, kto okaże się silniejszy. W końcu "Siara" zdecydował się na rozliczenie z Wolfem. Zamiast gotówki postanowił posłać mu dwie kulki.
Później tłumaczył, że bał się o swoje życie. Twierdził, że równie dobrze on mógł być ofiarą. Przekonywał, że nie byłoby rozsądne z jego strony zabijanie dłużnika, bo wówczas nie odzyskałby kasy. Jego wyjaśnienia nie przekonały sądu. Po dwóch procesach został skazany na 25 lat pozbawienia wolności za zlecenie zabójstwa. Tyle samo, czyli w więziennym slangu "ćwiarę", dostał Dariusz P. - ten, który pociągnął za spust na ul. Kośnego.
Skoro mamy dwóch skazanych, zleceniodawcę zabójstwa i kilera, to wydawać by się mogło, że sprawa jest wyjaśniona. Nic bardziej mylnego. Skazani to zaledwie dwie z co najmniej pięciu osób zamieszanych w zabójstwo na ul. Kośnego.
Jak wpadli "Siara" i kiler
Dariusz P. przyznał się do zabicia Wolfa i obciążył "Siarę". Liczył, że dzięki temu dostanie niższy wyrok.
(fot. Krzysztof Świderski)
- To była zbrodnia doskonała - chwalił się swojej kochance "Siara". Blond Agnieszkę wykupił z agencji towarzyskiej. Kupił jej mieszkanie, utrzymywał i jak miał ochotę, to się z nią spotykał.
Gdyby to była zbrodnia doskonała, to dzisiaj "Siara" nie siedziałby w mamrze. To mogła być zbrodnia nie do wykrycia, gdyby nie jeden drobny szczegół.
"Siara" z Dariuszem P., czyli kilerem, przyjechali do Opola dzień przed zbrodnią. "Siara" spotkał się z Wolfem. To była ostatnia próba dogadania się.
W tym czasie Darek miał się włamać do mieszkania Wolfa i wynieść stamtąd laptopa i dokumenty. Nie udało się, bo robotnicy coś kombinowali na klatce schodowej. Gdy wracali na Śląsk, kiler usłyszał od "Siary" kolejne zlecenie: - Wrócimy jutro do Opola, ale już nie będziesz się włamywał, tylko zastrzelisz Wolfa.
Darek P. przystał na propozycję. Miał za- inkasować za robotę 20 tys. zł.
Wrócili następnego dnia. "Siara" wyciągnął Wolfa na rozmowę na opolski Rynek. Nie dogadali się. Stało się jasne, że Wolf do domu już nie dojdzie. Gdy wracał, wyprzedził go mężczyzna w czarnej kurtce i bejsbolówce. Oddał dwa strzały.
Wtedy na ul. Kośnego było jeszcze dwóch tajemniczych mężczyzn, których policji nie udało się ustalić. Stanowili obstawę Dariusza P. Mieli być gwarantem, iż wykona zlecenie. Przed egzekucją sprawdzili broń. Jeden z nich wyczyścił pociski, tak by nie zostały na nich odciski palców, które mogłyby zdradzić zamachowców.
Zbrodnia, którą popełnili, byłaby doskonała, gdyby nie błąd popełniony przez kilera. Dariusz P. po zastrzeleniu Wolfa miał przeszukać jego kieszenie i zabrać mu telefon. Nie zdążył, bo spłoszył go przechodzień.
No i właśnie komórka pozwoliła policji i prokuraturze na odkrycie części prawdy
o egzekucji. By dotrzeć do "Siary" i kilera, Stróże prawa musieli przeanalizować aż 170 tys. połączeń telefonicznych. To nie było proste, bo bohaterowie historii używali telefonów na karty.
Zabójcę obstawiało dwóch mężczyzn, którzy przyjechali na ul. Kośnego białym polonezem. Wiadomo, że jeden z nich był śląskim policjantem. Mimo portretu pamięciowego nie udało się go przyskrzynić. W sprawie pojawia się także tajemniczy lekarz, jeżdżący srebrnym nissanem primerą, który był widziany na miejscu zbrodni. Wiadomo, że nad "Siarą" stała jeszcze jedna osoba - prawdziwy zleceniodawca, boss całego interesu.
Do całej tej ferajny trzeba doliczyć jeszcze tajemnicze postacie, które w czasie gdy Wolf padał na chodnik na ul. Kośnego, czyściły jego mieszkanie. Czyściły je dosłownie. Oprócz tego, że zabrali laptopy i dokumenty, to wytarli wszystkie odciski palców. Zrobili to tak dokładnie, że w mieszkaniu policjanci nie znaleźli nawet odcisków mieszkającego tam Wolfa.
Spowiedź kilera
Dariusz P. to kryminalista z Sosnowca. Opolscy dziennikarze błędnie nadali mu pseudonim "Kiler". Kiler w przypadku Darka to akurat zawód wykonywany, a nie branżowy pseudonim. Jego właściwa ksywka to "Robercik". Wzięła się z tego, że takie właśnie imię figurowało w sfałszowanym prawie jazdy. Posługiwał się nim w czasie, gdy był poszukiwany listem gończym, a to w jego życiu zdarzało się dosyć często.
Dariusz P. to zabójca na zlecenie. To kategoria przestępcy występująca w naszym regionie niezwykle rzadko. Jeśli dobrze liczę, to w ciągu ostatniej dekady pojawiła się dwa razy. To dla dziennikarza kryminalnego nie lada gratka. Postanowiłem więc poznać Darka bliżej.
Chodziłem do sądu na rozprawy, na które kilera policjanci przyprowadzali w czerwonym drelichu, co oznaczało, że ma status więźnia niebezpiecznego. W pewnym momencie zaczęliśmy sobie mówić "Dzień dobry", co jest o tyle niecodzienne, że oskarżeni zazwyczaj witają dziennikarzy słowami, których tutaj lepiej nie cytować. Darek za żurnalistami też nie przepadał.
Wystąpiłem do sądu o zgodę na widzenie z oskarżonym. Za pierwszym razem się nie udało, ale za drugim pełen sukces. Pojechałem do Aresztu Śledczego w Mysłowicach. Przeszedłem przez kilka krat i kontroli. Zabrano mi cały elektroniczny sprzęt. Pozwolono wnieść tylko zeszyt i długopis. Na rozmowę dostaliśmy godzinę. Siedzieliśmy twarzą w twarz, bez żadnej grubej kuloodpornej szyby.
Darek to drobny mężczyzna z czarnym wąsikiem. Nie wygląda na takiego, który przesiedział za kratami grubo ponad dziesięć lat ze swojego 40-letniego życia. Na pewno nie jest typem przywódcy, raczej żołnierza, takiego od czarnej roboty. Opowiedział mi o kryminalnej przeszłości. Pierwszy wyrok dostał za rozbój. Jechał z kolegami kradzionym dużym fiatem. Wzięli autostopowicza, który okazał się... policjantem. Ten, patrząc na wyrwane kable przy stacyjce, szybko zorientował się, co jest grane. Wyciągnął służbową legitymację i zażądał dowodu rejestracyjnego. Powiedzieli, że papiery są w bagażniku.
- Zatrzymaliśmy się, a gliniarz zamiast papierów dostał bęcki - chwalił się Darek. Zabrali mu jeszcze klucze i obrobili mieszkanie.
Darek okradał też hurtownie. Z tego w latach dziewięćdziesiątych można było nieźle żyć. Trafił do więzienia na osiem lat. Tam dokształcił się w kradzieżach samochodów. Poznał teorię, a praktykę szlifował już po wyjściu na wolność. Wszystkich wyroków sam chyba nie pamięta. Z takim życiorysem miał problem ze znalezieniem pracy. Nie przyznawał się więc do przeszłości, ale jak przychodziło zapytanie o karalność, od razu wylatywał. Pomocną rękę wyciągnął do niego "Siara", czyli zleceniodawca zabójstwa. Pomagał mu finansowo, płacił za zakupy. Początkowo "Robercik" kradł dla "Siary" auta. Później dostał robotę na Kośnego, na której zarobił 6 tys. zł, choć obiecano mu więcej.
Psycholog, która badała Darka, uznała, że za pieniądze jest w stanie zrobić wszystko. Znając jego słabą psychikę, nadal mam wątpliwości, czy to właśnie on jest tym zimnokrwistym kilerem z ul. Kośnego. Czy może był tylko kierowcą, który na miejsce zbrodni przywiózł prawdziwych kilerów. On zna całą prawdę o gangsterskiej egzekucji, ale jej nie ujawnił. Boi się o życie. W trakcie widzenia powiedział, że za sprawą stoi naprawdę gruba ryba - taka z pierwszej setki najbogatszych na liście "Wprost".
Pierwsze przesłuchanie kilera
Po siedmiu miesiącach śledztwa opolscy policjanci pojechali do województwa śląskiego, by zatrzymać podejrzanych o zabójstwo Jerzego Wolfa. 16 czerwca 2004 r. o godz. 6.05 antyterroryści odpalili ładunki wybuchowe w drzwiach mieszkania Dariusza P. Zanim opadł kurz, miał już kajdanki na rękach. Gdy wstał, dostał w twarz - tak przynajmniej relacjonował to zdarzenie. Policjant rzucił: - Wreszcie cię dopadłem. Ścigałem cię siedem miesięcy.
O tej samej godzinie inne policyjne ekipy weszły do mieszkania "Siary", jego córki i jego kochanki. Później całe towarzystwo przywieziono do Opola. Kiler mówi, że już w trakcie drogi, na leśnym postoju policjanci mówili do niego: - Możesz uciekać, a my cię zastrzelimy.
Później przyszedł czas na przesłuchanie w pokoju 62 A, którego Darek P. nie zapomni do końca życia. Opowiadając w sądzie o pierwszym przesłuchaniu, P. rozkleił się. Płatny zabójca płakał jak dziecko. Policjanci skuli mu ręce kajdankami z tyłu krzesła, położyli na podłodze i rzucili: - Jedziemy z nim ostro!
Rozpoczęło się bicie, które miało trwać dwie godziny. Kiler tak oberwał, że profos nie chciał go przyjąć do izby zatrzymań. Zrobił to dopiero po zbadaniu przez lekarza.
Darek P. po tym, jak na pierwszym przesłuchaniu oberwał od policjantów, nie złożył jednak wniosku o ściganie. Dlaczego? Tłumaczył, że zawarł z nimi układ. Jeśli się przyzna do zabójstwa i obciąży "Siarę", to dostanie 15 lat więzienia. Jeśli nie, to dożywocie majak w banku. Umowa obowiązywała do momentu wydania pierwszego wyroku - kiedy kiler usłyszał 25 lat więzienia. Odwołał się od wyroku i złożył doniesienie o pobiciu. Śledczym opowiedział wszystko ze szczegółami. Mówił m.in. o tym, jak po pobiciu w łazience musiał ze swojej białej koszulki spierać krew. Stróże prawa oczywiście zaprzeczali, że do czegoś takiego mogło dojść w komendzie wojewódzkiej.
Ważnym dowodem w sprawie miała być kaseta wideo, na której zarejestrowano pierwsze przesłuchanie. Gdy śledczy chcieli obejrzeć kasetę, okazało się, że... zaginęła. Gdy o sprawie zrobiło się głośno, kaseta nagle się odnalazła. Ktoś nadesłał ją do komendy wojewódzkiej, w szarej kopercie. Kaseta była dokładnie wyczyszczona z odcisków palców. W sprawie zaginięcia kasety też wszczęto śledztwo. Niczego nie ustalono.
Co jest zarejestrowane na taśmie? Tylko część przesłuchania, bo nie było ono filmowane od początku. Na twarzy Darka P. nie widać krwiaków ani rozbitej wargi. Nie ma też śladów krwi na jego koszulce. Cały czas kiler jest filmowany z prawego profilu. Jest jednak jeden moment, w którym odwraca twarz i wtedy na jego lewym policzku jest widoczna szrama. Sąd, wydając drugi wyrok w tej sprawie, uznał, że faktycznie policjanci pobili Darka P. i wymusili w ten sposób jego pierwsze wyjaśnienia. Policjanci ze specgrupy ostatecznie żadnych zarzutów nie usłyszeli.
Czy kiedyś tajemnice okrywające zbrodnię na Kośnego zostaną wyjaśnione? Czy poznamy nazwiska pozostałych osób zamieszanych w gangsterski spisek, które do dzisiaj cieszą się wolnością? Raczej na to nie liczę.
Maciej Nowak
NOWA TRYBUNA OPOLSKA