Polska Ludowa. Państwo, którego jednym z fundamentów była bezpieka wykorzystująca sieć tajnych współpracowników, donosicieli, agentów. Wydawałoby się, że w takim państwie nie mogą się wydarzyć - poza naturalnymi kataklizmami - żadne nieprzewidziane wypadki. Akty terroru? Zamachy? Takie rzeczy to przecież tylko na zgniłym Zachodzie mogły wstrząsać rządami, społecznościami, polityką, ale za żelazną kurtyną? A jednak zamachy na dygnitarzy w PRL były. I były też po 1989 r.
Kiedy w 1994 r. generał Wojciech Jaruzelski przyjechał do Wrocławia promować swoją książkę Stan wojenny, dlaczego?, jak zwykle pierwsze kroki skierował do Klubu Śląskiego Okręgu Wojskowego. Tu w spokoju mógł odpocząć, wypić herbatę, porozmawiać i przygotować się na popołudniowe spotkanie w księgarni przy placu Legionów, który do niedawna nazywał się placem PKWN, czyli Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Generał pamiętał to miejsce z trybuny, na której stał w 1969 r. w towarzystwie m.in. Iwana Ignatiewicza Jakubowskiego, Siergieja Sztiemienki, Tadeusza Tuczapskiego i Mieczysława Moczara. Dowódcy sojuszniczych armii odbierali defiladę wojsk Układu Warszawskiego po manewrach „Odra - Nysa ’69”, będących manifestacją siły i jedności po stłumieniu buntu w Czechosłowacji w 1968 r.
25 lat później w księgarni przy placu Legionów doszło do skandalu. We wtorek 11 października 1994 r. było chłodno, pora była dość wczesna jak na spotkanie autorskie, bo zaledwie godzina 16, ale jak zwykle na spotkaniach z generałem w księgarni był tłum ludzi. Najwierniejsi z wiernych mieli okazję porozmawiać z byłym prezydentem Polski w Klubie Oficerskim, za to do księgarni mógł wejść każdy. I wszedł Stanisław Helski, który dwa lata wcześniej w tej samej księgarni już raz spotkał się z generałem Jaruzelskim.
Stanisław Helski podszedł do stołu. "A gdzie książka?" - zapytał uśmiechnięty Generał. "Nie stać mnie na książki, od kiedy mnie pan zrujnował" - padła mało dyplomatyczna odpowiedź. Generał potraktował ją jako żart: "Ach, nie szkodzi, oto prezent dla pana", i ręka zamachnęła się do podpisu. "Pański podpis nie jest mi dzisiaj potrzebny. Potrzebowałem go w roku 1982. Dzisiaj ja panu przyniosłem coś z moim podpisem". I wręczył zdumionemu Generałowi petycję do Sejmu, datowaną w roku 1986, domagającą się postawienia Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu
- tak opisał pierwsze spotkanie Jaruzelskiego z Helskim nieżyjący już prof. Jerzy Przystawa, opozycjonista internowany w stanie wojennym i wielki orędownik jednomandatowych okręgów wyborczych.
Helski był rolnikiem spod Ząbkowic Śląskich. W 1980 r. zakładał Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Chłopów Województwa Wałbrzyskiego, ale prawdziwą opozycją stał się, gdy wraz ze Stanisławem Janiszem, Michałem Bartoszcze, Romanem Bartoszcze zorganizował ogólnopolski Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Rolników Indywidualnych „Solidarność Chłopska”. Członek Krajowego Komitetu Koordynacyjnego Chłopskich Związków Zawodowych w lutym 1981 r. organizował też ogólnopolski protest głodowy chłopów w świdnickim kościele pod wezwaniem św. Józefa. I za swoje zaangażowanie zapłacił ogromną cenę - po wprowadzeniu stanu wojennego 13 grudnia 1981 r. działał w podziemiu - wiosną 1982 r. rozpoczęły się wobec niego szykany, które ostatecznie doprowadziły go do skazania na sześć lat więzienia. Lokalna władza obsiała bowiem jego kilkanaście hektarów jęczmieniem - pod osłoną wojska, a gdy chłop owo zboże ściął, obciążono go kosztami i ziarna, i pracy siewców, i tym, co tylko jeszcze zdołano dopisać do rachunków...
Helski, rolnik indywidualny, jak to się kiedyś mówiło, po wyjściu na wolność był bankrutem. Komornik zlicytował wszystko, co tylko w gospodarstwie Helskiego do zlicytowania było. A uparty chłop postanowił walczyć z PRL o sprawiedliwość.
Bezskutecznie. Ani Sąd Najwyższy, ani Naczelny Sąd Administracyjny nie oddaliły zarzutów. Sprawy sądowe ostatecznie zakończyła amnestia, którą ogłoszono w 1984 r. - po zniesieniu stanu wojennego. Tylko że Helski nie chciał amnestii, ale uniewinnienia - to bowiem pozwoliłoby mu walczyć o odszkodowanie za bezprawne działania urzędników, doznane krzywdy i utracone zdrowie.
Rolnik spod Ząbkowic nie miał jednak szans w zderzeniu z machiną - po 1989 r. jego skargi zarówno do organów władzy państwowej, jak i do rzecznika praw obywatelskich pozostawały bez odpowiedzi. Nie on jeden zresztą na darmo stukał do drzwi sprawiedliwości - w czasie gdy premierem była Hanna Suchocka odrzucono też wniosek o kasację wyroku Józefa Piniora skazanego w 1988 r. za próbę organizowania strajku. Kasacja nastąpiła dopiero po tym, jak sprawę opisał tygodnik „Nie” Jerzego Urbana, wykorzystując ją w swoim stylu do rozprawy z solidarnościowymi elitami.
Trudno się więc dziwić, że Helski był rozgoryczony. On, szykanowany przez SB i peerelowski wymiar sprawiedliwości, nie mógł liczyć na zadośćuczynienie, podczas gdy człowiek, który wprowadził stan wojenny w Polsce, przyjmowany był z honorami jako były prezydent i jeden z twórców Okrągłego Stołu i nowego ładu politycznego.
We wtorek 11 października 1994 r. około godziny 16 65-letni rolnik rencista rzucił w generała kamień zawinięty w gazetę.
Profesor Przystawa następnego dnia tak opisał to zdarzenie w tekście dla „Gazety Polskiej”, tekście, którego zresztą redakcja nie puściła do druku: „Działo się to, gdy gen. Jaruzelski promował swoją najnowszą książkę i rozdawał autografy. Środki masowego przekazu doniosły, że Helski uderzył Jaruzelskiego cegłą, ale nie była to żadna cegła, tylko symboliczny kamień z jego pola, który przywiózł specjalnie, ukryty w »pederastce«. Naturalnie oficerowie BOR ochraniający Generała błyskawicznie obezwładnili rencistę, który nie próbował ani się bronić, ani uciekać, obdzielając go przy okazji kolorowymi wyzwiskami typu »gnoju, świnio, bydlaku, zdechniesz na śmietniku« itp. Poszkodowanego Generała bezzwłocznie odwieziono do szpitala, jak się wydaje, obrażenia nie są zbyt poważne. Natychmiast też, jak prawdziwy gołąbek pokoju i przykładny katolik, Generał wielkodusznie wybaczył ten okropny czyn swojemu napastnikowi, który »nie wiedział, co czyni«. Napastnik, niestety, nie wykazał podobnie chrześcijańskiego ducha - ani miłosierdzia, ani skruchy - i wręcz oświadczył, że przebaczać nie ma zamiaru. Noc spędził w areszcie, oczekuje go proces karny na podstawie art. 156 kk, zagrożony karą od 6 miesięcy do 5 lat więzienia. Wielkoduszność Generała nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Odpowiada, że w moralności chrześcijańskiej (jeśli Generał Jaruzelski chce pozować na chrześcijanina) istnieje wymóg zadośćuczynienia. Gdyby Generał zamiast »przebaczania« był gotów zadośćuczynić za wyrządzone zło, wówczas byłby gotów rozważyć zmianę swego stanowiska”.
Po tym „zamachu” przez ówczesne media przetoczyła się fala tekstów jednoznacznie potępiających Stanisława Helskiego. Już 28 października na wniosek posła Andrzeja Micewskiego sejmowa Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej potępiła atak na generała. Napastnik był już wtedy w szpitalu psychiatrycznym, gdzie miał czekać na proces i wyrok. Ostatecznie skazano go na dwa lata więzienia w zawieszeniu i 200 zł grzywny, ale pikanterii tej sprawie dodaje to, że właściwie nikt nie poświęcił uwagi ani historii życia Stanisława Helskiego, ani okoliczności, które pchnęły go do „zamachu” na Wojciecha Jaruzelskiego. Pięć lat po częściowo wolnych wyborach nie było najwyraźniej klimatu do pokazania Helskiego jako człowieka może i trudnego, ale jednak niezłomnego - w końcu jako 15-latek uciekł z transportu do obozu w Majdanku i dołączył do partyzantów walczących z okupantem...
Stanisław Helski zmarł w 2004 r., nie doczekawszy sprawiedliwości. Czy jego „zamach” był jedynym atakiem na nietykalność Wojciecha Jaruzelskiego? Wszystko wskazuje na to, że nie - w 1985 r. I sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej odwiedził ówczesną Szkołę Główną Planowania i Statystyki, dzisiaj Szkołę Główną Handlową. Pirotechnicy Biura Ochrony Rządu sprawdzający trasę, którą miał na uczelni pokonać generał, znaleźli przygotowany do detonacji granat moździerzowy ukryty w koszu na śmieci. Kto go tam zostawił?
Jaruzelskiego próbowano też zabić w lesie w okolicy Wesołej pod Warszawą. Generał był wielkim amatorem jazdy konnej i kiedy tylko mógł, z chęcią oddawał się tej pasji. Ale najwyraźniej wiedziało o niej więcej osób, w tym i takie, które uznały, że okolice ośrodka jeździeckiego w Wesołej będą idealne na zorganizowanie zamachu na życie Jaruzelskiego.
Nie wiadomo, kiedy dokładnie sytuacja, o której Jarosław Bubiło pisał w artykule „Terroryzm po polsku” opublikowanym w 2010 r. na łamach „Rocznika Wydziału Nauk Prawnych i Ekonomicznych KUL”, miała miejsce. Mówił też o niej płk Artur Gotówko w spisanych przez Henryka Piecucha wspomnieniach „Byłem gorylem Jaruzelskiego”, ale sam generał o tych opowieściach wypowiadał się lekceważąco, podważając ich wiarygodność.
O dwóch próbach zamachu na generała mówił płk Artur Gotówko, były szef ochrony dyktatora. Według niego kolumna z Jaruzelskim miała zostać ostrzelana w pobliżu willi generała. Ktoś miał też rozciągnąć stalową linkę na trasie jego konnych przejażdżek
Zamach w Wesołej przygotowano starannie, choć organizator nie wiedział, że ochrona Jaruzelskiego, zgodnie z procedurami, sprawdza trasę, którą generał pokonywał konno. I to w trakcie owego sprawdzania odkryto cienką metalową linkę przeciągniętą między drzewami - na wysokości szyi jeźdźca. Przy dużej prędkości konia owa linka zadziałałaby jak gilotyna - obcięłaby generałowi głowę...
Poza linką nie znaleziono żadnych śladów, które mogłyby naprowadzić służby na organizatora zamachu na życie I sekretarza KC PZPR. Podobnie jak nie znaleziono ich po próbie zamachu, do której doszło na ulicy Idzikowskiego, gdzie Jaruzelski kupił sobie dom (o historii tego zakupu na antenie radiowej Jedynki wieloletni pracownik Radia Wolna Europa Zdzisław Najder opowiadał w 2007 r. tak: „
Nadaliśmy cały cykl informacji o wynikach działania tzw. komisji Grabskiego, która badała korupcję w sferach partyjnych, i tam była informacja o tym, w jakich warunkach, za jakie pieniądze kupił generał Jaruzelski willę na ulicy Idzikowskiego. Ja te mikrofilmy z NIK-u dostałem z Warszawy od przyjaciela i to potem "Kultura Paryska" wydała, myśmy to nadawali. Tę wiadomość o generale Jaruzelskim nadaliśmy raz. W ciągu niecałej godziny była interwencja z Waszyngtonu, że mamy to zdjąć. Także Departament Stanu czuwał, mieli swoją koncepcję stosunków międzynarodowych i generał Jaruzelski był pod ochroną.
Pułkownik Gotówko, będący świadkiem zamachu niedaleko domu generała, wspominał, że tym razem Jaruzelskiego próbowano zastrzelić - strzały oddano w kierunku kolumny samochodów, w której przemieszczał się I sekretarz KC. Strzelano z broni długiej z rejonu działek na Dolnym Ubowie - ale niecelnie. Oczywiście natychmiast podjęto akcję - na teren ogródków wysłano dwie kompanie WSW. Nie znaleziono jednak ani strzelającego, ani nawet pocisku, który odbił się od transportera opancerzonego stojącego przy trasie przejazdu generała.
Jaruzelski i jego ochrona mieli szczęście. Era generała, mimo dramatycznych wydarzeń stanu wojennego, w gruncie rzeczy była czasem wyjątkowo bezpiecznym dla I sekretarza. Poza Stanisławem Helskim nikt właściwie nie zaatakował go bezpośrednio, wbrew pozorom nie żył też w tak pełnych napięcia czasach jak Bolesław Bierut, na którego ponoć było najwięcej zamachów.
Pierwszy miał miejsce już w 1947 r. w Krakowie - do Hotelu Francuskiego wszedł niezidentyfikowany nigdy mężczyzna, do którego w dodatku nie przyznała się żadna z podziemnych grup i organizacji niepodległościowych. Napastnik był ubrany w mundur oficera NKWD i pewnie dlatego szedł niezatrzymywany przez nikogo. Sęk w tym, że albo nie wiedział, jak wygląda Bierut, albo wpadł w panikę - zastrzelił bowiem oficera ochrony, a nie prezydenta Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
Z tą historią, co ciekawe, wiążą się jednak różne teorie spiskowe - zamachowiec zginął podczas ucieczki, nikt się do niego nie przyznał, Armia Krajowa się od niego odcięła, nigdy nie ustalono jego tożsamości... Tak zaczęła się kariera teorii maskirowki - podstawienia przez Sowietów w miejsce prawdziwego Bolesława Bieruta sobowtóra bezwolnie wykonującego polecenia Rosjan, a jak wiadomo, zgodnie z zasadami teorii spiskowych, do przeprowadzenia takiej operacji potrzebne są odpowiednie okoliczności. Jedną z nich może być oczywiście zamach...
Bieruta zresztą próbowano zabić kilka razy, co w erze szalejącego stalinizmu zakrawało albo na brawurę, albo na głupotę.
W 1950 r. na taką operację porwali się konspiratorzy z niepodległościowej organizacji Polska Armia Powstańcza, którzy zamierzali też zabić Konstantego Rokossowskiego. „Akcja K-B” miała się odbyć w Lublinie 10 września - podczas obchodów dożynek. Zamachu mieli dokonać Edward Dziewa i Eugeniusz Chudowolski - mieli oddać kilka strzałów do stojących na trybunie honorowej Bieruta i Rokossowskiego z okna domu przy placu Bychawskim, odległego o mniej więcej 800 m. Tylko że kilka dni przed dożynkami obaj konspiratorzy zostali zatrzymani przez UB. Po pokazowym procesie zostali rozstrzelani, nie można jednak wykluczyć, że cała „Akcja K-B” była w gruncie rzeczy prowokacją miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa.
Pokazowy proces w niczym nie zmieniał tego, że zamachy na władzę były objęte największą tajemnicą albo ulegały zmitologizowaniu - tak jak to miało miejsce w przypadku śmierci generała Karola Świerczewskiego w Baligrodzie. Szokiem więc musiały być słowa, które poszły w eter po ucieczce na Zachód prominentnego dygnitarza aparatu bezpieczeństwa Józefa Światły, który na falach Radia Wolna Europa przypomniał nie tylko towarzyszowi „Tomaszowi” - taki był konspiracyjny pseudonim Bieruta - ale przede wszystkim zdradził zwykłym Polakom, że władza wcale nie może się czuć bezpieczna: „Czy pamiętacie, towarzyszu Tomaszu, jak w 1953 r. wdarł się na dziedziniec Belwederu robotnik, jak porąbał siekierą zastępującego mu drogę oficera ochrony i biegł do drzwi wejściowych, by was zamordować? Nie wiedział, że brama do waszego pałacu otwiera się tylko elektrycznie. I padł zastrzelony przez waszą ochronę. Nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów i nie zidentyfikowano go. Czy pamiętacie, jak na rok przedtem przedarł się z pistoletem w ręku młody człowiek, który po drodze postrzelił porucznika Doskoczyńskiego i padł od kul tych, którzy mają czuwać nad waszym życiem? Czy pamiętacie, towarzyszu Tomaszu, jak w 1951 r. strzelił do was żołnierz Korpusu Bezpieczeństwa, pełniący służbę na posterunku w Belwederze, kiedy przechadzaliście się po parku? Nie trafił i palnął sobie w łeb z tego samego pistoletu, z którego do was strzelał. A pamiętacie, towarzyszu Tomaszu, wybuch pieca do ogrzewania w gmachu Rady Państwa w Warszawie, kiedy przybyliście na uroczyste otwarcie? To nie był normalny przypadek. To był zamach na wasze życie”.
Wracając do generała Wojciecha Jaruzelskiego i „zamachu” na jego nietykalność, którego dopuścił się Stanisław Helski, warto oddać na zakończenie głos prof. Jerzemu Przystawie: „Nie ma potrzeby przedstawiać ofiary tego incydentu, gen. Jaruzelskiego, aczkolwiek gdy rozjeżdża on po Polsce rządową limuzyną pod ochroną BOR, zbiera honoraria za swoje książki i rozdaje autografy, uśmiechając się kordialnie zza ciemnych okularów do ludzi o krótkiej pamięci - warto przypomnieć, że to ten sam człowiek, który 24 lata wcześniej kazał strzelać do bezbronnych robotników udających się do pracy w Gdańsku, a 11 lat później wysłał czołgi na ulice przeciwko swojemu narodowi. »Są w Ojczyźnie rachunki krzywd«, które w żaden sposób nie zostały wyrównane. Nie ulega wątpliwości, że wielkoduszny Generał już dawno przebaczył matkom, których synowie zostali zabici w wyniku jego rozkazów, a także wybaczył Polsce za wiele cierpień, których jej przysporzył podczas swego długiego panowania. Ale Polska? Czy też już przebaczyła? Czy zgodziła się już przekazać wszystko »historii« lub puścić w niepamięć? Gdy wciąż żyje jeszcze mnóstwo ludzi, którzy bezpośrednio doświadczyli »dobrotliwości« i miłosierdzia Generała?”...
Jerzy Przystawa, który jako jeden z nielicznych po zdarzeniu z października 1994 r. stanął po stronie byłego działa Solidarności Rolników Indywidualnych, zmarł w 2012 r. Wojciech Jaruzelski Stanisława Helskiego przeżył o 10 lat - zmarł w 2014 r.