Gdyby polski Bill Gates żył dziś, a nie w czasach PRL, być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Kto wie, czy to nie nad Wisłą zostałby wymyślony iPad. Może to on wraz ze Steve'em Wozniakiem pracowałby w garażu zamiast Jobsa. A może skonstruowałby coś tak innowacyjnego, że to amerykański wizjoner chciałby porównywać się właśnie do niego. Nie jest chyba przesadą powiedzieć, że Jacek Karpiński posiadał takich rozmiarów twórczy potencjał. Swój najważniejszy wynalazek - projekt minikomputera, który mieścił się w walizce - ukończył w 1969 r.
Natychmiast zaczął szukać sposobu na to, aby nie tylko wyprodukować urządzenie, ale także upowszechnić je na masową skalę. Pomysł był na tyle niezwykły, że w celu zaopiniowania go zebrała się specjalna komisja. Eksperci orzekli, że budowa czegoś podobnego jest niemożliwa. Inaczej z pewnością Amerykanie skonstruowaliby ją już dawno - argumentowali zdumieni członkowie zespołu. Ponieważ tak brzmiało ich oficjalne stanowisko, zawiedziony inżynier postanowił poszukać wsparcia za granicą.
Starał się o wyjazd do Londynu, gdzie miał rodzinę. Rzeczywiście, w Anglii udało się znaleźć zainteresowaną firmę, której eksperci byli zachwyceni i gotowi sfinansować projekt. Zgodnie orzekli, że nigdy wcześniej nie widzieli czegoś podobnego, i od ręki zaproponowali polskiemu wynalazcy posadę w City. Karpiński odmówił, tłumacząc, że jest patriotą i bardziej potrzebuje go Polska. Anglicy zaakceptowali decyzję ze zrozumieniem, choć nie bez zdumienia.
W końcu stanęło na tym, że produkcja finansowana za pieniądze brytyjskiej firmy miała się przenieść nad Wisłę. Miała zatem ruszyć w Polsce, wykorzystując części pochodzące z Anglii. Prototypowa maszyna została skonstruowana jeszcze tego samego roku. Była o wiele bardziej wydajna niż jej większe odpowiedniki. Dzięki łączeniom elementów za pomocą kabli zewnętrznych obsługiwała osiem megabajtów pamięci. Luksus.
Na targach komputerowych wynalazek zauważył Edward Gierek. Podszedł i spytał: Dacie radę? Jacek Karpiński odparł: A pomożecie?
Na targach komputerowych wynalazek przykuł uwagę Edwarda Gierka, który zadeklarował pomoc. - W pewnej chwili Gierek pyta mnie, czy będziemy w stanie go produkować na masową skalę? Ja mu na to, że tak. A dacie radę? Ja mu na to: A pomożecie? Wyczuł żart, ale odparł: Pomożemy. Pamiętam, że obok było stoisko Elwro, które produkowało Odrę, ale tam pierwszy sekretarz nawet nie zajrzał. To był dla nich straszliwy policzek - wspominał pięć lat temu Karpiński na łamach "Pulsu Biznesu".
Produkcja ruszyła, komputer trafił do użycia. Jednak entuzjastyczne przyjęcie peceta, a przede wszystkim coraz lepsze perspektywy na przyszłość zaczęły niepokoić władze Polski Ludowej i konkurentów. Do tego stopnia, że projekt upadł. Mieli dopilnować tego producenci komputera Odra 1204 i władze. W paszporcie Karpińskiego pojawił się zapis, by nie wypuszczać go za granicę. Powód: dywersja gospodarcza. Niedługo później stracił pracę i dostał zakaz budowy komputerów.
Z czasem zajął się rolnictwem. Po latach wspominał: "Bycie inteligentnym bardziej szkodziło, niż pomagało. Owszem, pozwalano tworzyć maszyny, ale gdy powstawały, zaczynały się kłopoty. Wpierw był szum, potem maszyna zamiast do ludzi trafiała do piwnicy pod klucz, i cisza. A już nie daj Boże, żeby gazety napisały.
Cenzura zabraniała. Bo jak naukowcy, to tylko radzieccy. I jak naukowe osiągnięcia, to tylko radzieckich naukowców. Polacy to kopanie węgla i ziemniaków. Prasa, owszem, pisała, że mamy pierwsze miejsce na świecie, ale w uprawie ziemniaka. O technicznych osiągnięciach cisza". Rozgoryczony w 1978 r. przeniósł się na mazurską wieś. Hodował drób i zajmował się rolnictwem. Niedługo potem na mazurskiej wsi odnaleźli go dziennikarze. Spytali, co właściwie tam robi, dlaczego już nie projektuje? - Bo wolę mieć do czynienia z prawdziwymi świniami - odparł bez zastanowienia inżynier. Cała Polska zobaczyła to w telewizji, a władze znów zyskały pretekst, by go sabotować.
W końcu się udało i na trzy dni przed wprowadzeniem stanu wojennego Jacek Karpiński wyjechał do Szwajcarii. Tam założył firmę Computer Systems. Dziś podobna informacja nie robi na nikim większego wrażenia, jednak był rok 1981 i takie przedsięwzięcia nie zdarzały się często. Informatyk miał 54 lata. Konstruował robota sterowanego głosem. Nigdy nie zdołał go jednak wyprodukować, bo zbankrutował. Później wymyślił jeszcze Pen-Readera, skaner do wczytywania tekstu.
I ten pomysł okazał się jednak porażką, znów z braku środków finansowych. Choć w przypadku tego wynalazku wyprodukował go już kilkaset sztuk, już w Polsce. Kolejnym niewypałem okazały się małych rozmiarów kasy fiskalne o wymiarach 20/16 cm. Zupełna innowacja, choć znów chybiona. Tym razem produkcja ruszyła i wtedy okazało się, że urządzenie szwankuje. Wynalazca zachodził w głowę dlaczego. Okazało się, że firma odpowiedzialna za produkcję części współpracowała również z konkurencją. Karpiński całe życie borykał się z kłopotami zdrowotnymi.
Była do pamiątka z powstania warszawskiego. Kiedy w 1941 r. został przyjęty do Szarych Szeregów i zaczął zajmować się małym sabotażem, nie mógł wiedzieć, że jego naukowa kariera ma szansę nabrać takiego rozpędu. Przede wszystkim nie był pewien, czy przeżyje, kiedy pierwszego dnia powstania warszawskiego w jego kręgosłupie utkwiła kula. Los widocznie mu sprzyjał, bo z czasem odzyskał władzę w nogach i mógł samodzielnie się poruszać. A kula do końca pozostała w jego ciele. W batalionie "Zośka" kolegą młodego Jacka był Krzysztof Kamil Baczyński. Wspólnie dla zabicia czasu podczas akcji układali wierszyki. Maturę zdał w czerwcu 1945 r. Trafił na Politechnikę Warszawską.
Dziesięć lat później pracował w PAN. Współtworzył pierwsze aparaty do USG. Stworzył także maszynę, która służyła do tworzenia długoterminowych prognoz pogody. Dwa lata później skonstruował pierwszy na świecie analizator równań różniczkowych. Liczne osiągnięcia sprawiły, że został wytypowany jako kandydat do światowego konkursu UNESCO dla młodych naukowców. Wygrał go, zdobywając stypendium (było ich sześć).
W nagrodę spędził rok na Harvardzie, gdzie zresztą natychmiast został zauważony. Padła propozycja kontynuacji kariery akademickiej w prestiżowej amerykańskiej placówce. Karpiński nie skorzystał. Tłumaczył później, że chciał po prostu pracować dla ojczyzny. Był głęboko przekonany, że skoro walczył o Polskę, jego obowiązkiem było służyć jej dalej, także po skończonej wojnie. Że to rodzaj swoistego hołdu dla kolegów, którzy zginęli. Wrócił więc i zajmował się konstruowaniem perceptronów, maszyn, które za pomocą sieci neutronowych rozpoznawały otoczenie za pomocą kamery.
Był też skaner do analizy zderzeń cząstek elementarnych, konkurencyjny cenowo dla podobnego urządzenia produkowanego za granicą. W latach 90. został doradcą do spraw informatyki ministra Leszka Balcerowicza i Andrzeja Olechowskiego. Na trzy czwarte etatu, żeby móc zajmować się własnymi projektami, a nie tylko papierkologią. W międzyczasie wziął kredyt w BRE Banku. Jego zabezpieczeniem był dom w podwarszawskim Aninie. Kiedy chciał wziąć drugą transzę, okazało się, że jego dom stanowił zabezpieczenie tylko dla pierwszej. Nie mógł więc dalej inwestować w wynalazki, a mimo to musiał spłacać kredyt.
Po tych problemach nigdy nie odkuł się finansowo. Gdy stracił dom pod Warszawą, wynajął skromną kawalerkę we Wrocławiu. W dodatku zaczęła doskwierać kula w kręgosłupie z czasów powstania i ledwo się poruszał. W ostatnich latach swojego życia pracował nad technologiami, które umożliwiłyby rozpoznawanie i komputerowy zapis mowy ludzkiej. Do ukończenia projektu zabrakło mu dwóch lat.