1923: rok, w którym fala terroru zalała II Rzeczpospolitą

Michał Wróblewski
Jeden z gmachów warszawskiej Cytadeli - niemy świadek historii
Jeden z gmachów warszawskiej Cytadeli - niemy świadek historii Fot. Adam Jankowski / Polskapresse
1923 r. był jednym z najbardziej burzliwych w międzywojniu. Niektórzy nazywają go bombowym rokiem - ze względu na ilość przelanej krwi wskutek dokonanych wówczas zamachów.

Po pięciu latach od odzyskania niepodległości Polską zaczęły wstrząsać eksplozje. Po bomby i broń sięgano z przyczyn stricte politycznych. Kraj spłynął krwią. Przyjrzyjmy się zatem trzem najbardziej spektakularnym aktom terroru dokonanym w tamtym czasie.

Zamach na metropolitę

Wydarzenie to - choć chronologicznie nie było wcale najwcześniejsze w „bombowym” roku 1923 - zasługuje na wymienienie go jako pierwsze. Bez precedensu sytuacją było bowiem to, że morderstwa na jednym z najwyższych rangą kapłanie - metropolicie i arcybiskupie - dokonał inny kapłan.

Mordu na kapłanie Jerzym dokonał archimandryta Smaragd Łatyszenka. Był to jego „protest” przeciwko dążeniom metropolity Jerzego do autokefalii, czyli uniezależnienia Kościoła prawosławnego w Polsce. Jerzy, a właściwie Jurij Jaroszewskij, z pochodzenia był Ukraińcem. Okres jego dojrzewania był czasem determinującym jego dalsze życie: młody Jurek zdecydował się wieść żywot kapłana i oddać się Bogu. Szturmem parł przez kolejne szczeble kariery - ledwo przekroczył trzydziestkę, a już został rektorem seminarium duchownego. Trzy lata później otrzymał święcenia na biskupa kaszyrskiego. Następnie został rektorem Akademii Duchownej w Petersburgu, obronił doktorat. Od dramatów Wielkiej Wojny skutecznie się ochronił: został mianowany biskupem mińskim i turowskim.

Liczba przeciwników poczynań Jerzego wzrastała. Jednym z nich jest archimandryta Smaragd, a właściwie - Paweł Łatyszenkow. Postanowił pójść z Jerzym na regularną wojnę, choć tego, że stanie się jego przyszłym mordercą, nikt się nie spodziewał. Smaragd miał także powody osobiste, przez które Jerzego organicznie wręcz nie znosił.

Smaragd zaczął pielgrzymować pod dom metropolity Jerzego. W końcu duchowny zaprosił go środka. Zapoznał Smaragda ze swoimi sekretarzami, a następnie kazał mu wejść do swojego gabinetu. Ciekawscy sekretarze postanowili podsłuchać rozmowę obu kapłanów. Spotkanie trwało długo, gdy dom Jerzego postanowił odwiedzić metropolita wołyńsko-krzemieniecki abp Dionizy - został odprawiony z kwitkiem. Nagle zza drzwi gabinetu dobiegł odgłos strzału. Dokładnie: trzech strzałów. Z pomieszczenia wybiegł Smaragd oznajmiając: „Zabiłem metropolitę”. Jego szaty są całe we krwi. Jerzy nie dawał znaków życia. Smaragd postrzelił go w głowę, w skroń. Natychmiast zostali wezwani funkcjonariusze policji. W kieszeni Smaragda znaleźli pistolet Steyr-Hahn. To znaczyło, że Smaragd musiał starannie zaplanować całą akcję.

Jak tłumaczył się podczas swojego procesu Smaragd? „Zostałem skrzywdzony”. I dodawał, iż Jerzy zawiesił go na podstawie fałszywych donosów. Tłumaczył się względami osobistymi, rodzinnymi. O konflikcie formalnym i faktycznym przedmiocie sporu między nim a Jerzym nie było ani słowa.

Wybuchy na Cytadeli

Wydarzenie to wstrząsnęło stolicą. Największy zamach w Warszawie w okresie międzywojnia. Okazało się, że polskie władze w II RP wobec aktów terroru były bezradne. W wyniku zamachu na terenie Cytadeli śmierć ponieśli w większości cywile. Liczba zabitych: 28, rannych: co najmniej 90. Robotnicy i żołnierze oraz zwykli przechodnie. Zniszczonych kilkanaście budynków. Eksplozja była tak wielka, że jej skutki odczuli nie tylko mieszkańcy stolicy. Jej zasięg objął także Piaseczno, Mińsk Mazowiecki, Otwock.

Wszystko zdarzyło się w chłodny, sobotni poranek 13 października 1923 r. W ciągu kilku sekund budynek stołecznej Cytadeli - po upadku powstania listopadowego pełniący funkcję ośrodka polskiego ruchu niepodległościowego, później przekształcony w więzienie śledcze i miejsce straceń rewolucjonistów - został dosłownie zmieciony z powierzchni ziemi. Ok. godz. 9 na jego terenie w powietrze wyleciała prochownia z kilkudziesięcioma wagonami włoskiego prochu do pocisków ciężkiej artylerii. Wybuch wyrąbał krater o głębokości ponad 10 m. Niebo nad Warszawą pokryło się czarną, gęstą chmurą gryzącego dymu. Huk był tak potężny, że z okien budynków położonych w promieniu kilkunastu kilometrów od miejsca zdarzenia powypadały okna. Tym usytuowanym bliżej podmuch powstały w wyniku eksplozji powyrywał dachy.

Miasto ogarnęła panika. Poszukiwania sprawców eksplozji od samego początku przebiegały mozolnie, choć śledztwo w tej sprawie wszczęto natychmiast. Pierwsze podejrzenia padły na komunistów, ale także na nacjonalistów ukraińskich. Tuż po tragedii rząd Wincentego Witosa wydał oświadczenie, w którym stwierdzono: „Po próbach terroru przez rzucanie bomb w różnych miastach Polski i zamachach (...), wybuch dzisiejszy jest nowym jaskrawym wyrazem bezwzględnej walki z państwowością polską (...)”.

Porucznik komunista

Władze centralne niespecjalnie ukrywały, że pomimo trwającego śledztwa ich podejrzenia kierowane są w stronę komunistów uznawanych wprost za bolszewicką agenturę. Dochodzenie w sprawie zamachu przejęły równocześnie prokuratura wojskowa i policja. Nocą z 14 na 15 października przeprowadzono masowe aresztowania. Celem były osoby powiązane z partią komunistyczną, podejrzewane już wcześniej o budowanie siatki szpiegowsko-dywersyjnej (o jej istnieniu zapewniał na jednym z sierpniowych posiedzeń Sejmu w tym samym roku minister spraw wewnętrznych Władysław Kiernik).

Pierwsze efekty śledztwa można ująć krótko: mizeria. Ustalono, że w pobliżu prochowni ktoś ponoć widział robotnika z papierosem. Później jednak powiązano eksplozję z komunistą - por. Walerym Bagińskim, który pracował w magazynach amunicji w Cytadeli. Świadkiem oskarżenia był skruszony członek siatki terrorystycznej Józef Cechnowski, który podjął współpracę z policją. Bagińskiego skazano na karę śmierci. Do wykonania wyroku jednak nie doszło. Specjalna komisja sejmowa uznała zeznania świadka koronnego za niewiarygodne.

Prezydent Wojciechowski zamienił wyrok Bagińskiemu na dożywotnie więzienie. Powodem było uczestnictwo tego drugiego w innych, mniejszych zamachach bombowych w stolicy. Żywot Bagińskiego zakończył się jeszcze szybciej: zginął od kuli działającego w afekcie polskiego konwojenta. Równie tragicznie potoczyły się losy Cechnowskiego. Brzemię policyjnego konfidenta sprowadziło na niego śmierć ze strony dawnych komunistycznych towarzyszy, którzy dopadli go, gdy ten wyszedł na wolność. Morderców ujęto. Zostali straceni kilka miesięcy później na stokach Cytadeli. Sprawców największego zamachu w stolicy w II RP nigdy nie ujęto.

Bomba na uniwersytecie

Kiedy rząd Polski wydawał oświadczenie po terrorystycznym akcie dokonanym na Cytadeli, w którym pisał, iż w różnych miastach Polski mamy do czynienia z zamachami przeprowadzanymi na nieznaną dotąd skalę, miał na myśli także wydarzenia, które miały miejsce kilka miesięcy wcześniej na Uniwersytecie Warszawskim. O tym wybuchu na uczelni mówili wszyscy. Sami przedstawiciele rządu zresztą zastanawiali się, czy skala tragedii nie powinna skłonić ich do wprowadzenia stanu wyjątkowego.

Ładunek podłożony w budynku uniwersytetu wybuchnął tuż po godz. 21. Eksplozję było słychać w całej Warszawie, wybuch był tak potężny. Sprawcy terroru bombę podłożyli w klatce schodowej gmachu prorektorskiego. Znajdował się on nieopodal Biblioteki Uniwersyteckiej. Choć eksplozja porażała skalą, to jedyną ofiarą śmiertelną był jeden ze specjalistów w dziedzinie statystyki, prof. Roman Orzęcki. W budynku gmachu prorektorskiego miał mieszkanie. Zginął tylko on, ponieważ ani naukowców, ani studentów na terenie uniwersytetu nie było.

Budynek groził zawaleniem. Straż pożarna, która na terenie uniwersytetu zjawiła się natychmiast, ewakuowała błyskawicznie wszystkich mieszkających w pobliżu gmachu. Pomagali warszawiacy: szybko zgromadzili się wokół budynku i wspólnie przeszukiwali gruzy, by sprawdzić, czy nie ma kolejnych ofiar. Na miejsce zdarzenia przybywali kolejno - policja, władze uczelni, detektywi. Przyjechał sam wiceminister sprawiedliwości. Zdał raport z tragedii premierowi Władysławowi Sikorskiemu. Rząd za wskazanie sprawców wyznaczył wysoką nagrodę: 20 mln marek. Wybuch na uniwersytecie wpłynął także na politykę rządu dotyczącą bezpieczeństwa: Rada Ministrów zebrała się, by zdecydować o tym, jak można w najbardziej skuteczny sposób zabezpieczyć budynki instytucji publicznych przed podobnymi - o większej lub mniejszej skali - atakami.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najważniejsze wiadomości z kraju i ze świata

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia