Zostałam zaprzysiężona w październiku 1942. Taka przysięga złożona na krzyż zobowiązuje aż do śmierci - mówiła w 2011r. w wywiadzie pt. "Jabłka po akowsku" przeprowadzonym przez Elżbietę Klimzę, Tomasza Czarnego i Wiktora Kulę.
Przydzielono ją do placówki "7" (Łańcut - wieś), której komendantem był Józef Albigowski, ps. Oleś (później: "Olimp"). Pracowała też w Wojskowej Służbie Kobiet, której komenda znajdowała się w biurach ordynacji Potockich. "Emilka" wykonywała różne zadania. Najczęściej woziła pocztę do Rzeszowa, Przeworska i Jarosławia.
- Mój pierwszy wyjazd do Przeworska mógł się skończyć tragicznie. Była to jesień 1943 r. W drodze do punktu kontaktowego zauważyłam wielkie poruszenie, nie wiedziałam, co to znaczy. Po oddaniu poczty, skierowano mnie na drogę do Grzęski, gdzie wsiadłam do pociągu do Łańcuta. Okazało się, że zastrzelono na ulicy konfidenta, a żandarmeria zrobiła obławę na mieście oraz na stacji Przeworsk - pisała "Emilka" w swoich wspomnieniach
Radiostacja przykryta jabłkami
W Rzeszowie miała trzy skrzynki kontaktowe: przy ul. Krakowskiej, Lwowskiej i w kamienicy przy rzeszowskiej farze.
- Poza tym była jeszcze jedna taka luźna, tzn. że jak przyjeżdżałam do Rzeszowa, to najpierw szłam do bernardynów. Tam siedziała pewna pani. Gdy kiwała głową, to znaczyło, że nie ma żadnej wpadki i można dalej iść bezpiecznie. Gdy była wpadka, to dawała znać, bym nie szła do lokalu kontaktowego - wspominała dalej w wywiadzie.
Pewnego dnia miała przewieźć pochodzącą ze zrzutu radiostację. Włożyła ją do torby, a na wierzch wsypała 2 kilogramy jabłek. Przyszła na stację w Łańcucie, a tam okazało się, że niemiecka żandarmeria przeprowadza rewizję.
- Nagle słyszę: "Co wiezie? Arbeitskarte!" Podeszli od tyłu, a ja odpowiedziałam, że wiozę jabłka. Miałam prawdziwą Arbeitskarte (kartę pracy, którą w czasie okupacji niemieckiej musiał mieć każdy - przyp. MO) i pokazałam. On nawet kopnął torbę, 2 jabłka wyleciały, zobaczył i poszedł dalej.
Żandarmi bardziej zainteresowali się kobietą, która wiozła spirytus. "Emilka" bardzo się bała, ale nie dała tego po sobie poznać. Kiedy po niemal 70 latach opowiadała o tym traumatycznym zdarzeniu, przyznała: Do dziś mam ten strach w sobie.
Innym razem coś ją tknęło i wybrała inną trasę - zamiast na stację iść przez ul. Grunwaldzką, poszła Dominikańską. Dzięki temu uniknęła rewizji, a miała przy sobie paczkę do przekazania i osiem lewych kenkart (dowodów osobistych wydawanych przez okupanta - przyp. MO).
Podrabianiem kenkart trudnił się w Łańcucie pewien pan Wacław, który miał wyjątkowy dar podrabiania podpisów.
- Gdy do niego przychodziłam, to pytał: "A ile na dzisiaj?" i wszystkie podpisy podrabiał. Gdy go spotkałam już po wyzwoleniu, to mówił: "Panienko, ale nam się udało! Pani wie, skórę by ze mnie darli!" Za co?" - zapytałam. "Pani wie, ile razy ja podrabiałem podpis gubernatora Franka?" - wspominała łączniczka.
Zdjęcia do kenkart robił Eugeniusz Nagietowicz, pseudonim Orion. Druki natomiast przekazywał "Emilce" pewien pracownik magistratu. Kiedyś po wojnie pani Stanisława zapytała go, jak się z tego rozliczał, bo przecież kenkarty były drukami ścisłego zarachowania. Przyznał, że gdy miał już duże braki, to niby przez przypadek rozlał flaszkę atramentu na półkę z czystymi kenkartami. Na szczęście, ten numer przeszedł.
Rozkaz wykonał i zginął
Bolesnym przeżyciem była zawsze śmierć kolegów z organizacji. "Emilka" wspominała dramat Bogusława Pawłowskiego.
- Mówię mu: "Jest rozkaz od "Szpaka", masz jechać". A jego matka do mnie: "On dopiero przyjechał!". Mówię: "Proszę pani, ja tylko przekazuję rozkaz".
Pawłowski rozkaz wykonał i zginął wtedy razem z dowódcą w Kuryłówce. "Emilce" było niezmiernie przykro, gdy później spotykała jego matkę…
Zdarzały się i mniej ponure sytuacje. Kombatantka ze śmiechem wspominała swoją pierwszą akcję. Aby wyciągnąć pewną kobietę z aresztu, wpłacono łapówkę. Oprócz pieniędzy przygotowano dla Josefa Kokotta (żandarm - psychopata, morderca wielu Polaków i Żydów - przyp. MO) pewien prezent.
- Zorganizowano paczkę - wielkie pudło mieszanki wedlowskiej i wodę kolońską zabrano z pałacu. Przecież hrabia "Fredziu" (Alfred Potocki) nie robił remanentu swoich kosmetyków! Kokott dostał więc porządną wodę francuską - wspominała łączniczka. Jej zadaniem było dostarczenie tej paczki kochance Kokotta.
Pani Stanisława była osobą głęboko religijną - Przed każdym wyjazdem wstępowałam do kościoła i prosiłam: "Matko Boska, pamiętaj. Muszę wrócić szczęśliwie" - opowiadała. Miała też dobre zdanie o łańcuckim środowisku akowców.
- U nas nie było zdrady. Wszyscy, co byli zaprzysiężeni, byli tak zgrani, jeden drugiemu chciał pomóc. Pewnego razu idę do miasta, i taki starszy pan mi mówi: "Wróć się, Emilka!" Ja patrzę: skąd on wie, że ja Emilka? To poszłam bocznymi drogami - mówiła w wywiadzie.
A jak ją zapamiętali inni? We wspomnieniach innej łączniczki, Elżbiety Kudły (z domu Kolek), ps. Błękitna czytamy: "Wyróżniała się odwagą i dlatego powierzano jej najtrudniejsze zadania. Wspomnę tylko przewożenie broni, ważnych konspiracyjnych dokumentów, a nawet przewóz koleją radiowych aparatów nadawczo-odbiorczych. Dzięki brawurze wychodziła cało z różnych komplikacji, przez co zasłużyła sobie na miano "Bojowa Emilka, jak ją nazywano".
Słowa te potwierdza Elżbieta Klimza, córka komendanta "Olimpa":
- Tato opowiadał, że była bardzo dzielna, wszystkim imponowała. Ale gdy po wojnie zdawała maturę, to zachowała się jak typowy maturzysta. Profesorowie się dziwili, że tak się zestresowała, choć jako łączniczka dokonywała niesamowitych rzeczy - opowiada pani Elżbieta, która przez lata była sąsiadką "Emilki" i wspomina ją bardzo ciepło. Szczególnie rzucała się w oczy jej pogoda ducha.
- Umiała nawiązać kontakt z osobami młodszymi od siebie. Chętnie opowiadała nie tylko o sobie, ale i o innych. Udzieliła mi cennych informacji, np. o księdzu Józefie Tęczy - mówi historyk Andrzej Borcz, który spotkał się z "Emilką" podczas przygotowywania monografii Obwodu AK Łańcut.
- Miała takie poczucie humoru, jakby była nasza rówieśniczką. Czasem takie hasełka rzucała, że aż łapałyśmy się za głowę. Zresztą powtarzała, że my dla niej nie jak wnuczki, tylko raczej jak siostry albo koleżanki - wspomina Anna Władyka-Babiarz, wnuczka pani Stanisławy.
Wybudować swojemu pokoleniu "pomnik"
Sam spotkałem się z nią tylko raz. - Myśmy dużo przeklinali. Ale jak tu było nie przeklinać, kiedy te Szwaby ,skurwysyny! - powiedziała pani Stanisława, wzbudzając wesołość swoich gości.
- Mama zawsze umiała się zachować, była kulturalna, ale jak trzeba było przekląć, to przeklęła - potwierdza Maria Nowak-Władyka, córka weteranki. I dodaje, że jej mama do końca lubiła czytać.
- Uwielbiała Żeromskiego, Sienkiewicza - wylicza pani Maria. - Interesowała się historią, wiele wiedziała o okresie zaborów. A przez ostatnie 20 lat wciąż wracała do okresu okupacji. Tak, jakby chciała wybudować swojemu pokoleniu "pomnik" w pamięci swojego potomstwa.
Michał Okrzeszowski
NOWINY