To jest jedna z tych historii, które tworzą współczesny Wrocław - w mieście, które stało się twierdzą Solidarności uratowano pieniądze związku, co pozwoliło na organizację podziemia opozycyjnego, dawało możliwość pomocy działaczom wyrzucanym z pracy, rodzinom skazanych i internowanych. Ba, milion złotych przekazano na pomoc represjonowanym działaczom „S” w Świdniku, gdzie z fabryki jednego dnia wyrzucono kilkaset osób za protesty przeciwko stanowi wojennemu.
Ta historia była głośna w pierwszych tygodniach stanu wojennego - kiedy napisała o niej prasa i poinformował Dziennik Telewizyjny, w którym sugerowano, że dolnośląski rzecznik finansowy zdelegalizowanej Solidarności uciekł do Wiednia i tam szasta związkowymi pieniędzmi. W kasynie. Potem tę historię znało podziemie i oczywiście Służba Bezpieczeństwa, szukająca Piotra Bednarza i Józefa Piniora podpisanych na czeku złożonym w banku.
Bednarz został aresztowany w listopadzie 1982 roku, zaledwie miesiąc po wpadce Władysława Frasyniuka i Barbary Labudy.
Piniora złapano w kwietniu 1983 roku, a informację o jego zatrzymaniu w Dzienniku Telewizyjnym wzmocniono przekazem - ukrywający się przywódca nielegalnego, antypaństwowego podziemia pławi się w luksusach z Pewexu, oczywiście za ukryte przed państwem związkowe miliony.
Co ciekawe jednak, tak jak prasa obszernie relacjonowała procesy i Frasyniuka, i Bednarza, tak w przypadku Piniora zapadła decyzja o całkowitej blokadzie informacyjnej. W gazetach z czerwca 1984 roku nie opublikowano nawet krótkiej notatki o wyroku, jaki wydał sąd, który - o czym warto wiedzieć - nie skazał wtedy Piniora za ukrycie 80 milionów „S”, ale za niezaprzestanie nielegalnej działalności związkowej w podziemiu.
Co wiadomo o wydarzeniach z grudnia 1981 roku? Tę historię opisało kilku wrocławskich dziennikarzy, m.in. Marian Maciejewski, który w Urzędzie Ochrony Państwa usiłował uzyskać wgląd do akt procesu Józefa Piniora i śledztwa dotyczącego 80 milionów. Otrzymał pismo, że takich dokumentów UOP nie posiada. Posiadał. Kilka lat później trafiły do Instytutu Pamięci Narodowej, który nie udawał, że ich nie ma i udostępnia je historykom i dziennikarzom.
Tak tę historię opisałam w książce „80 milionów. Historia prawdziwa”.
„Rzecznik finansowy Zarządu Regionu Dolny Śląsk Józef Pinior spotkał się 2 grudnia 1981 roku z Jerzym Aulichem, dyrektorem V Oddziału Narodowego Banku Polskiego przy ul. Ofiar Oświęcimskich we Wrocławiu, gdzie »S« miała swoje konto. Przed wojną w znajdującym się pięć minut spacerkiem od Rynku gmachu, który zaprojektował Alwin Weideman, również mieścił się bank.
Aulich i Pinior znali się, bo ten drugi tuż po ukończeniu studiów prawniczych na Uniwersytecie im. Bolesława Bieruta we Wrocławiu rozpoczął pracę w nowo utworzonym wydziale operacji zagranicznych NBP z siedzibą przy Rynku. Spotkanie - już po godzinach urzędowania - umawiał Jerzy Kwapiński, bankowy informatyk.
Było po godz. 15.00, kiedy Pinior wszedł do secesyjnego gmachu. Nieniepokojony przez nikogo poszedł prosto na piętro do gabinetu Aulicha. Sekretarki już nie było.
Panie dyrektorze, chciałbym, żeby bank przygotował na jutro rano 80 milionów złotych do wypłaty.
Aulich lekko zbladł. Patrzył nieobecnym wzrokiem w przestrzeń przed siebie. Pinior nie ponaglał. Nie wiedział, czy w gabinecie dyrektora nie ma podsłuchu. Czekał.
Panie dyrektorze. Ochronę do transportu zapewniamy sami.
Aulich dalej milczał. Przepisy bankowe zobowiązywały do powiadomienia o przewozie znacznych kwot pieniędzy milicji, by zapewniła ochronę konwoju.
Wolałbym, żeby nikogo w tej kwestii niepotrzebnie nie kłopotać.
Aulich w końcu skinął lekko głową.
- Proszę przyjechać rano. Wszystko będzie załatwione - dyrektor sięgnął po słuchawkę telefonu. - Pani Mario, jutro rano przyjdzie do pani pan Józef Pinior. Tak, z Solidarności. Proszę go załatwić.
Nie powiedział naczelnik Marii Leszczyńskiej, że w czwartek nie będzie go w pracy.
Pinior wyszedł z gabinetu i prosto z banku pojechał na Mazowiecką do siedziby zarządu regionu. Tam złapał Piotra Bednarza, członka Prezydium ZR.
- Słuchaj, jutro rano jedziemy na Ofiar po pieniądze. Bądź przed ósmą.
Kolejny był Tomasz Surowiec, który do pierwszych wyborów władz związku był skarbnikiem, a od czerwca etatowym pracownikiem zarządu regionu.
- Jezu, ale dlaczego moim fiatem? Nie może być wóz z regionu?
Pinior się uparł, że nie może, więc Tomek w końcu machnął ręką. Po pieniądze do banku jeździł wiele razy, niech będzie i ten kolejny.
Ostatni na liście był Stanisław Huskowski, szczęśliwy posiadacz czerwonego »malucha«. Nie zadawał zbędnych pytań. Razem z Piniorem ustalili, że 3 grudnia rano będzie czekał na nich na ulicy Osobowickiej. Staszek pojechał dla pewności na północ miasta, rozejrzeć się po okolicy największej wrocławskiej nekropolii, gdzie mieli się spotkać następnego dnia. Jakby w razie czego trzeba było uciekać…
Pinior poszedł jeszcze do kasjerki Bożeny Moyseowicz po czek potrzebny rano. Kasjerka oponowała, ale Pinior był jej przełożonym. Dała mu w końcu czek i podbiła pieczątką Zarządu Regionu. Wieczorem wrócił do mieszkania Marii, do którego właśnie się przeprowadził z kawalerki wynajmowanej w centrum Wrocławia, tuż przy kinie Warszawa, i czytał »W hołdzie Katalonii« George’a Orwella.
Rano Maria nie pytała, dlaczego Józef jest tak wcześnie na nogach, choć było to dziwne - zwykle pracował długo w nocy i w dzień spóźniał się na wszystkie poranne zebrania w Zarządzie Regionu. Zjedli szybkie śniadanie. Kawa, chleb z masłem i żółtym serem. Ona wyszła do pracy do banku przy ul. Oławskiej, tuż przy Rynku. On wsiadł w tramwaj linii »0« stający prawie że pod domem.
Miał tylko trzy przystanki na Mazowiecką. Surwiec i Bednarz już czekali. Pinior wszedł do jednego z pokojów księgowości i wziął niedużą, czarną walizkę. W trójkę ruszyli do banku.
Był chłodny, trochę pochmurny czwartek. Śnieg miał spaść za kilka dni.
Do banku weszli we trójkę.
4 stycznia 1982 roku podporucznik Władysława Manowska o godz. 13.20 rozpoczęła przesłuchanie Tomasza Surowca.
Kolejne, 7 stycznia, prowadził kapitan Hajduk.
»Minęliśmy pierwszy hol, weszliśmy za kratę do drugiego holu i ja z Bednarzem usiedliśmy na krzesłach, a Pinior wszedł za barierkę i udał się do Leszczyńskiej. Jej biurko stało w rogu sali bankowej. Załatwił sprawę, trwało to około kilka minut. Wrócił jednak po chwili, bo okazało się, że miał źle ostemplowany czek złą pieczątką. Czek ten, gdy dał mi do ręki, to zauważyłem, że jest wypełniony na 80 milionów złotych. Kazał mi czek wymienić u kasjerki Moyseowicz. Pojechałem do regionu, oni zostali w banku. Moyseowicz zastałem w kasie, powiedziałem, o co chodzi. Wręczyłem przywieziony czek. Ona wypełniła drugi wypisując kwotę i wyszła z pokoju po pieczątkę. Gdy wróciła, dała mi ten czek a nadto wręczyła książeczkę czekową na wszelki wypadek, gdyby i ten drugi czek też był wadliwy. Wróciłem do banku - całość zajęła mi ok. 30 minut. Piniora i Bednarza zastałem siedzących w drugim holu, gdzie są okienka«.
Po około 15-20 minutach całą trójkę poproszono do pokoju. Okna wychodziły na ulicę Ofiar Oświęcimskich, pod ścianą stał stół. Kilkadziesiąt minut później jakiś mężczyzna z kobietą przynieśli jeden worek banknotów. Mężczyzna wyszedł i po pewnym czasie przyniósł drugi worek. Zaczęło się liczenie pieniędzy wykładanych na stół. Liczyło siedem osób, Pinior i Bednarz notowali na kartce.
»Na pieniądze Pinior z pomieszczenia kasy z regionu zabrał ze sobą czarną walizkę. Nie była to typowa walizka, lecz wyglądem zbliżona do aktówki, otwierała się z góry, zapinana na dwa metalowe zamki. Obramowana obejmą metalopodobną. Aktówka była twarda, prawdopodobnie z dykty. Aktówkę zapakowaliśmy pieniędzmi całą i jeszcze dużo pieniędzy zostało. Jedna z pracownic banku, zanim naszą aktówkę zapakowaliśmy pieniędzmi, przyniosła z innego pomieszczenia dwie walizki jednakowej wielkości. Były to walizki tekturowe, starego typu, jakie kiedyś były w handlu. Jedna z walizek w rogach miała dziury. Te dwie walizki po załadowaniu pieniędzmi zostały przepasane paskami. Pracownica zastrzegła Piniorowi, że przed zamknięciem banku walizki pożyczone ma zwrócić. Około 10-10.30 każdy z nas wziął jedną walizkę i wyszliśmy«.
Wsiedli do auta Surowca. Z przodu Pinior, Bednarz z tyłu, z jedną walizką obok na siedzeniu. Dopiero wtedy Pinior powiedział: - Jedziemy na Osobowice.
»Przypominam sobie, że gdy zjechaliśmy z mostu Osobowickiego w lewo, zobaczyłem po prawej stronie samochód 126p, w którym za kierownicą siedział Chuskowski (pisownia oryginalna - przyp. autorki) imienia nie pamiętam, ale chyba ma na imię Krzysztof. Wiem, że pełnił on w tym czasie funkcję rzecznika prasowego zarządu. Gdyśmy przejeżdżali obok jego samochodu, Józef Pinior dał mu znać, żeby jechał za nami. Gdy dojechaliśmy do zatoczki zatrzymałem się zgodnie z poleceniem Józefa Piniora. Tuż za nami zatrzymał się Chuskowski swoim samochodem. Wówczas Bednarz wysiadł z walizką i włożył ją do bagażnika samochodu Chuskowskiego a następne dwie wyjął Józef Pinior i też włożył do tego samochodu. Ponieważ bagażnik samochodu Chuskowskiego był zapełniony, Chuskowski wyjął swoje koło zapasowe i oddał mnie prosząc, żebym je zostawił w drukarni na Mazowieckiej. Wtedy po opróżnieniu bagażnika dwie walizki z pieniędzmi włożono do tego bagażnika a trzecią na tylne siedzenie samochodu Chuskowskiego. Po przełożeniu tych walizek, w których łącznie znajdowało się 80 milionów złotych, zawróciłem swoim samochodem a Chuskowski, Józef Pinior i Bednarz pojechali dalej w kierunku Osobowic, ale dokąd tego nie wiem. Nadmieniam, że w drodze z banku na Osobowice pytałem się zarówno Józefa Piniora i Bednarza, na co zostanie wydatkowana tak olbrzymia suma. Józef Pinior odpowiedział mi, że na pogotowie strajkowe. Powiedział mniej więcej w ten sposób: wzięliśmy te pieniądze, bo mogą być strajki, mogą nam te pieniądze zdeponować, prostuję, że mogą nam te pieniądze zablokować w banku toteż trzeba je gdzieś w bezpiecznym miejscu ulokować. Bliżej nie mówiliśmy, gdzie te pieniądze zamierzają ukryć. Dodaję, że byłem zaskoczony tym, że tak ogromną sumę Józef Pinior i Piotr Bednarz pobierają z NBP. Wszyscy byliśmy zdenerwowani, że będziemy te pieniądze przewozić bez żadnej ochrony. Ja szczególnie denerwowałem się, gdyż jechałem swoim prywatnym autem. Podczas gdy jechaliśmy z tymi pieniędzmi, Józef Pinior powiedział mi, że na Osobowicach będzie czekał na nas swoim samochodem Chuskowski. Wynika z tego, że nie chcieli mnie bliżej wtajemniczyć, gdzie te pieniądze chcą ulokować. Ja byłem z tego zadowolony, bo pozbyłem się balastu. Tego samego dnia, gdy pobieraliśmy z banku pieniądze w późniejszych godzinach widziałem się jeszcze z Józefem Piniorem, ale już na temat tych 80 milionów nie rozmawialiśmy. Nie wiem dlaczego poproszono mnie o to, żebym jechał po te pieniądze do banku, jeśli pozostały one przeniesione do samochodu Chuskowskiego«.
Około południa czerwony maluch przejechał przez otwartą, kutą bramę prowadzącą do rezydencji metropolity wrocławskiego. Stanął przed samymi drzwiami. Arcybiskup Henryk Gulbinowicz był na piętrze, gdzie zakonnice nie miały praktycznie wstępu.
Kiedy odezwał się dzwonek telefonu, w słuchawce usłyszał przełożoną:
- Dwóch panów prosi, żeby ksiądz arcybiskup zszedł na dół.
- A którzy to są panowie?
- Nie wiem, my ich nie znamy.
Chcąc nie chcąc, metropolita zszedł do holu. Zobaczył dwóch młodych mężczyzn - jeden z szopą kręconych włosów, drugi jakby go przed chwilą wyciągnęli z jakiejś biblioteki. Obu znał z widzenia i wiedział, że są związani z Solidarnością. Gulbinowicz wyczuł, że to niecodzienna wizyta i poprosił gości do saloniku, żeby żadna z sióstr nie usłyszała przypadkiem rozmowy prowadzonej w holu. Nikt by go nie przekonał, że kobiety, nawet te w habitach, nie mają długich języków.
- Czego wy chcecie? - zapytał z charakterystyczną dla niego kresową bezpośredniością.
- Przywieźliśmy pieniądze.
- Jakie? Ukradliście?
- Nie.
- Własne?
- Własne.
- A skąd?
Arcybiskupowi nawet powieka nie drgnęła, kiedy usłyszał, że w rezydencji, w trzech walizkach, jest 80 milionów podjętych rano w banku.
- Złotych? - upewnił się.
- Złotych.
- Prawdziwych?
- Prawdziwych.
- I co ja mam z tym zrobić? - arcybiskup teatralnie rozłożył ręce.
- Trzeba przechować.
- A ktoś za wami jechał?
Rąk by sobie obciąć nie dali, ale przecież właśnie dlatego akcja została zorganizowana jak w kryminalnym filmie: dwa samochody, oba prywatne, za tymi z regionu esbecy pewnie jeździli. Jeśli dotarli na Ostrów Tumski i nikt ich nie zatrzymał, to znaczy, że nikt ich nie śledził.
No to szybko, zostawcie to i zwiewajcie, żeby oni nie wywąchali.
Kiedy Huskowski i Pinior wstali do wyjścia, arcybiskup machnął nagle ręką:
Moment, moment, jeszcze pokwitowanie trzeba napisać.
Pinior zesztywniał. Tylko nie pokwitowanie. Jedno już leżało w kasie pancernej w regionie. Niewielka karteczka podpisana przez Tomka Surowca, ówczesnego skarbnika »S«, Zbigniewa Mikosia i Czesława Stawickiego ze strony związku i arcybiskupa Gulbinowicza. Po prowokacji bydgoskiej Stawicki dwa razy - 29 marca i 9 kwietnia 1981 roku - pobrał z konta związku po 5 milionów złotych. Wszyscy czekali na strajk generalny, czasowo władze związku przeniosły się nawet z Mazowieckiej do Pafawagu. A ta trójka 9 kwietnia z 10 milionami w garści pojechała do metropolity, by ukryć w depozycie pieniądze. Na wszelki wypadek.
- Ale my nie chcemy pokwitowania - grzecznie, acz stanowczo powiedział Pinior, który gorączkowo zastanawiał się, jak wytłumaczyć metropolicie, że taki papierek może być wyjątkowo niebezpieczny przede wszystkim dla niego.
- A jak ja umrę? To co wtedy? - arcybiskup nie dawał za wygraną. W końcu stanęło na tym, że napisze pokwitowanie na tę fortunę, ale schowa je u siebie w sekretarzyku. Na wypadek nagłej i niespodziewanej śmierci.
Kiedy drzwi za dwoma młodymi mężczyznami się zamknęły, arcybiskup poszedł do kaplicy.
»Panie Jezu, poradź cokolwiek, co z tym zrobić« - modlił się. I wymodlił - razem z kapelanem pochowali 80 milionów złotych w różnych pokojach rezydencji w takich miejscach, do których dostęp miało tylko kilka wtajemniczonych osób”.
Sukces ma wielu ojców. Porażka zwykle jest sierotą. Ze słynną akcją uratowania 80 milionów Solidarności w przededniu stanu wojennego w grudniu 1981 roku jest podobnie.
Kiedy w 2010 roku okazało się, że Waldemar Krzystek będzie kręcił o tej historii film, okazało się, że wcale nie jest tak łatwo, jakby się mogło wydawać. Józef Pinior, pomysłodawca i organizator akcji, początkowo nie chciał dać zgody reżyserowi na wykorzystanie jego prawdziwego nazwiska. Tu i tam można było usłyszeć, że przyczyną są kolejne wersje scenariusza dość mocno odbiegające od prawdziwych faktów. W jednym z artykułów prasowych opisujących ów spór, Stanisław Huskowski, uczestnik akcji, mówił do dawnego kolegi: - Józek, wyluzj!
Ostatecznie Pinior zgodę dał pod warunkiem, że powstanie film dokumentalny i książka, opisująca fakty. Ale to wcale nie oznaczało, że wszystko zaczęło układać się idealnie. Tu i tam można było usłyszeć, że SB od początku wiedziała o tej akcji, ale nic z tym nie zrobiła, bo w początkach grudnia 1981 roku nie miała głowy do takich rzeczy, zajęta szykowaniem stanu wojennego. Kiedy w 2011 roku zapytałam o to Czesława Kiszczaka, byłego ministra spraw wewnętrznych i prawą rękę generała Wojciecha Jaruzelskiego, który stan wojenny wprowadził, były szef bezpieki zaczął się śmiać, uznając najwyraźniej moje pytanie za dobry żart.
Jak to nie mieliśmy głowy?! Przecież kiedy się okazało, że tych pieniędzy na koncie nie ma, to od razu było dla mnie jasne, że zostaną one wykorzystane do działalności przeciwko państwu ludowemu. Gdybyśmy o tym wiedzieli wcześniej, to byśmy tego tak nie zostawili
- powiedział generał, przyznając, że jego służby od początku wiedziały, że w sprawę zaangażowany jest w jakiś sposób wrocławski Kościół.
Ale nie było zgody na przeszukania po parafiach...
Z materiałów zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej wynika jasno, że tajna policja o tym, że pieniędzy Solidarności nie ma na koncie związku w V Oddziale Narodowego Banku Polskiego przy ul. Ofiar Oświęcimskich we Wrocławiu, dowiedziała się pod koniec grudnia. Dokładniej, na 30 grudnia 1981 roku datowana jest notatka podpisana przez prokuratora Wiesława Śliwę, w której informował on, że dzień wcześniej uzyskał informację o systematycznym pobieraniu pieniędzy z konta „S” i dlatego zaprosił do siebie na rozmowę dyrektora wrocławskiej delegatury Najwyższej Izby Kontroli, tow. A. Wróblewskiego, któremu polecił pilne zbadanie sprawy.
Kolejnym punktem spornym w tej historii jest jej... autorstwo. Bo jak wiadomo, ojców sukces ma zawsze wielu. Na wystawie w Centrum Zajezdnia można przeczytać:
„Akcja odbyła się z upoważnienia Zarządu Regionu, który postanowił zabezpieczyć związkowe oszczędności na wypadek wprowadzenia stanu wojennego”.
W początkach stycznia 1982 roku we Wrocławiu pojawiły się ulotki sygnowane przez Regionalny Komitet Strajkowy. Prasa już poinformowała o zniknięciu pieniędzy z konta „S” i o tym, że na czeku podpisani są Józef Pinior, rzecznik finansowy związku i Piotr Bednarz, jego wiceprzewodniczący. Z ulotek można było się dowiedzieć, że do podjęcia tych pieniędzy Piniora i Bednarza zobowiązała specjalna uchwała Zarządu Regionu - zgodnie z ówczesnym prawem te pieniądze rzeczywiście można było legalnie wyjąć z banku na tzw. ważne cele statutowe. W ten sposób ścigani listami gończymi zabezpieczali się przed ewentualnymi zarzutami, ale co ciekawe - kiedy w 1984 roku rozpoczął się proces Józefa Piniora aresztowanego w kwietniu 1983 roku, co najmniej połowa Zarządu Regionu nie miała zielonego pojęcia o tej uchwale. Głosowanie pamiętał Stanisław Huskowski, ale nic o nim nie wiedział już Marek Petrusewicz... Po latach Józef Pinior opowiadał dziennikarzom, jak wychodził z budynku przy ul. Mazowieckiej, gdzie do wybuchu stanu wojennego „S” miała swoją siedzibę, a to z Karolem Modzelewskim, a to z Piotrem Bednarzem. Na krótki spacerek. I na tych spacerkach podjęli ową uchwałę. Kiedy jednak kilka lat temu zapytałam o nią kolejnego członka ówczesnego Zarządu Regionu (zarazem członka Komisji Krajowej) Eugeniusza Szumiejkę, ten wybuchnął serdecznym śmiechem i powiedział wprost:
Jaka uchwała?! Nie było żadnej uchwały, bo jakby była, to przecież za nic nie dałoby się tej akcji utrzymać w tajemnicy przez 10 dni, od jej przeprowadzenia 3 grudnia do wprowadzenia stanu wojennego czyli do 13.
Cóż, można powiedzieć, że Pinior jest sam sobie winien, bo po co opowiadał o uchwale, której nie było, tym bardziej, że już w 2001 roku, w 20. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, Barbara Labuda w wywiadzie udzielonym Magazynowi „Gazety Wyborczej” powiedziała, że na jej wyczucie Pinior tę akcję wymyślił sam, nic nikomu nie mówiąc, a wtajemniczając w sprawę niezbędne minimum: Piotra Bednarza (który był jedną z czterech osób upoważnionych do podpisywania czeków, obok Szumiejki, Piniora i Władysława Frasyniuka, stojącego na czele regionu) oraz dwóch kierowców, posiadających własne auta: Tomasza Surowca i Stanisława Huskowskiego.
Pytany o sprawę uchwały dzisiaj Pinior bić się w piersi nie zamierza, ale tłumaczy:
- Po pierwsze, w 1985 roku OPZZ, który przejął majątek zdelegalizowanej Solidarności, dostał zielone światło i wytoczył mi proces o zwrot 80 milionów. I wygrał. Komornika miałem do 1992 roku. A po drugie, kiedy po wprowadzeniu stanu wojennego rozpoczęło się śledztwo w sprawie tych pieniędzy, to początkowo chciano mi postawić zarzut zaboru mienia społecznego znacznej wartości, gdzie sankcja sięgała kary śmierci. Z tego paragrafu skazano dyrektora zakładów mięsnych w głośnej aferze mięsnej za Gomułki. Ostatecznie zrezygnowano, bo opinie prawne były jednoznaczne - nawet w PRL - pieniądze mogły zostać pobrane, bo była uchwała. Można powiedzieć, że gdybym wtedy, w styczniu 1982 roku nie wymyślił tej wersji, a potem jej nie podtrzymywał, to pewnie miałbym dodatkowy wyrok za zabór mienia, ale za to nikt nie miałby wątpliwości, że Zarząd Regionu ani razu nie debatował o tym, czy i jak uratować pieniądze „S”, a ja nie dostałem żadnego polecenia do wykonania.
Losy czterech członków Solidarności uczestniczących w akcji potoczyły się różnie. Bednarz, aresztowany, skazany na cztery lata więzienia i trzy lata pozbawienia praw publicznych, w połowie 1984 roku usiłował popełnić samobójstwo. Kiedy w lipcu ogłoszono amnestię, był w trakcie leczenia. Rok później władza uznała, że nie należy wytaczać mu procesu cywilnego o zwrot pieniędzy „S”, bo jest robotnikiem. Pinior odsiedział ponad rok w areszcie, skazano go na cztery lata więzienia, wyszedł na mocy amnestii krótko po ogłoszeniu wyroku. Stanisław Huskowski wpadł w marcu 1982 roku we Wrocławiu - trafił do Grodkowa, do ośrodka internowania, skąd wyszedł ze względu na stan zdrowia po trzech miesiącach. Nie zszedł do podziemia, bo jak mówił mi w 2011 roku, nie chciał narażać kolegów. Tomasz Surowiec nie zszedł do podziemia. Wiadomo było, że podpisał zobowiązanie do współpracy z SB, ale dopiero niedawno okazało się, że zrobił to w 1988 roku, a nie, jak przypuszczano do tej pory, w początkach stanu wojennego. Jerzy Kwapiński, który umówił Piniora na spotkanie z Jerzym Aulichem, dyrektorem banku, nie podjął współpracy z podziemną Solidarnością - kiedy głośnym echem odbił się apel Jacka Kuronia, by zostawać w kraju, gdyż inaczej komuniści będą mogli zrobić z Polską co tylko będą chcieli, wyemigrował na Zachód. Pinior natychmiast po wyjściu z więzienia skontaktował się też z Michałem Korolem, który w 1981 roku był dyrektorem I Oddziału NBP na rogu Rynku i pl. Solnego, gdzie były rzecznik finansowy „S” pracował w Wydziale Operacji Zagranicznych.
- Proponowałem pomoc, także finansową, dla Jerzego Aulicha. Korol powiedział mi wtedy, że Aulich jest pod opieką, pomoc podziemia nie jest potrzebna, a po wybuchu sprawy jego koledzy zrobili wszystko, by nic złego mu się nie stało. Aulich nie został zwolniony, ale jedynie przesunięty na inne stanowisko niż dyrektorskie. Na moją intuicję, Korol mówił prawdę - twierdzi Pinior i od razu wyjaśnia: - Rozmowa, takie były zastrzeżenia Korola, odbyła się w bardzo konspiracyjnych warunkach. Miałem wtedy wrażenie, że mimo sympatii do nas, traktuje sprawę „S” jako ostatecznie przegraną, że mówiąc wprost, mogą więcej stracić na kontaktach ze mną niż zyskać. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że byli po prostu dość mocni w ówczesnym w układzie politycznym. Przecież dyrektorem banku nawet w PRL nie zostawała przypadkowa osoba, która nie miała zaufania aparatu władzy. Pamiętam zresztą, jakim zaskoczeniem był dla mnie wywiad chyba w styczniu 1982 roku, jakiego udzielił jednej z gazet dyrektor Oddziału Wojewódzkiego NBP Henryk Błaszak - mówił wprost, że te 80 milionów podjąłem z konta legalnie, ale chyba nie chodziło tu ochronę mnie, ale Jerzego Aulicha.
Jerzy Aulich za to, że nie zawiadomił organów milicji o koniecznej ochronie operacji finansowej, został zdjęty ze stanowiska dyrektora i przesunięty na stanowisko referenta. Tę degradację przypłacił zdrowiem.
Józef Pinior pytany, ile jeszcze ma w zanadrzu tajemnic, o których do tej pory nikomu nie mówił, uśmiecha się.
- No dobrze, zdradzę jedną. Umówiłem się z Tomkiem Surowcem, że jeśli będzie strajk generalny, spotykamy się koło mostu Grunwaldzkiego. On będzie swoim ukochanym oliwkowym, dużym fiatem. I 13 grudnia w niedzielę rano był tam. Pojechaliśmy na Mazowiecką, gdzie zobaczyliśmy zniszczone maszyny drukarskie, jakie przyszły do nas transportem ze Szwajcarii. A potem pojechaliśmy do zajezdni na Grabiszyńską. Zostawił mnie tam i wrócił do żony i córki. Bardzo się o nie bał i nie chciał, by w tych dramatycznych pierwszych godzinach stanu wojennego, kiedy nikt nie wiedział, co się stanie, były same. Pani mówię to pierwszej, bo nikomu o tym spotkaniu z Tomkiem do tej pory nie opowiadałem.