„Dziecko” Romaszewskich - Początki podziemnego radia "Solidarność"

Grzegorz Majchrzak
Nadawano na małych aparatach domowej produkcji, po duże nadajniki własnej konstrukcji lub sprowadzone z Zachodu o mocy 200, 400, 600 watów
Nadawano na małych aparatach domowej produkcji, po duże nadajniki własnej konstrukcji lub sprowadzone z Zachodu o mocy 200, 400, 600 watów Fot. Archiwum IPN
12 kwietnia minęła 40. rocznica pierwszej audycji podziemnego Radia „Solidarność”. To „dziecko” Zofii i Zbigniewa Romaszewskich szybko stało się przykładem dla działających w ukryciu związkowców. Mimo aresztowania jego twórców – do 1989 r. „zagrało” w kilkudziesięciu ośrodkach w Polsce

Korzenie radia sięgały legalnej działalności NSZZ Solidarność. W lipcu-sierpniu 1981 r. postanowiono – na wypadek kryzysu, np. blokady połączeń telefonicznych, teleksowych itp. – zbudować sieć niezależnej łączności między zakładami pracy. Skonstruowania nadajników podjął się były pracownik Instytutu Tele- i Radiotechnicznego Ryszard Kołyszko. W stanie wojennym jego sprzęt wykorzystano jako środek masowego przekazu, a nie łączności. Pierwsze próbne audycje, zawierające jedynie program muzyczny, wyemitowali na początku 1982 r. na warszawskiej Pradze dwaj kilkunastoletni synowie R. Kołyszki – Dariusz i Krzysztof. Okazało się wówczas, że „Komar” – pierwszy nadajnik warszawskiego Radia „Solidarność” – jest dobrze słyszalny w rejonie 500–1000 metrów.

„Wyszliśmy na dach…”

Pierwszą „regularną” audycję wyemitowano 12 kwietnia 1982 r. wieczorem, w drugi dzień świąt wielkanocnych. Zakończyła się ona – wbrew obawom samych radiowców – sukcesem. „Staliśmy na dachu wieżowca […] Punktualnie o wyznaczonej porze (chyba była to godzina 21) pełni emocji włączamy nadajnik i magnetofon z nagraniem audycji […] I wielka ulga: nadajnik «zagrał». Słyszymy «fifulki» [melodię okupacyjnej piosenki Siekiera, motyka...] – sygnał rozpoznawczy i pierwsze zdania audycji. Bo tego najbardziej w głębi duszy obawialiśmy się, choć nikt tego głośno nie wypowiadał: żeby nieprzewidziana awaria techniczna nie zniweczyła naszych żmudnych, wielotygodniowych prób i przygotowań i nie sprawiła gorzkiego zawodu tysiącom naszych słuchaczy. W połowie programu pauza, przed którą prosiliśmy słuchaczy, aby potwierdzili słyszalność audycji mruganiem świateł. I oto przed naszymi oczami rozmigotała się cała Warszawa, aż po najdalsze krańce. W pobliskich domach otwierały się okna, ludzie wybiegali na balkony, wydawali tryumfalne okrzyki. Niełatwo ulegam wzruszeniom, ale w tym momencie miałem gardło ściśnięte i łzy w oczach. To była najpiękniejsza chwila w moim życiu” – relacjonował później Janusz Klekowski, który nadał ją wraz z Markiem Rasińskim. Emitowali z dachu budynku na rogu ulic Niemcewicza i Grójeckiej na warszawskiej Ochocie. Sprzęt potrzebny do wyemitowania audycji – oprócz nadajnika był to również popularny wówczas magnetofon marki Kapral – przynieśli w neseserze. Klucze od strychu, a także od windziarki udostępnił radiowcom mieszkający w tym domu Wojciech Kochlewski. On też pomógł w rozwiązaniu problemu zasilania, co odbyło się w nader zresztą prozaiczny, choć nie do końca bezpieczny sposób. Jak wspominał po latach Rasiński: „Nie pamiętam numeru, ale ludzie jednego z mieszkań na górnym piętrze wyciągnęli nam przedłużacz na dach do nadajnika”. Potem już było „prosto”. Jak relacjonował dalej: „Wyszliśmy na dach, otworzyliśmy neseser z nadajnikiem i magnetofonem, przez chwilę podłączaliśmy zasilanie i antenę, którą – aby zwiększyć zasięg – trzymałem podczas audycji”. Oprócz wspomnianych wcześniej osób w skład zespołu warszawskiego radia, kierowanego przez Romaszewskich wchodzili również: Danuta Jadczak (odpowiedzialna za wyszukiwanie lokali do nadawania), Irena Rasińska, Elżbieta i Andrzej Gomulińscy, którzy na potrzeby nagrań udostępniali swoje mieszkanie. Nad techniczną stroną funkcjonowania radia czuwał Mariusz Chudzicki, w którego gestii pozostawało również zaopatrywanie „studia” w kasety. Wspomniana pierwsza audycja trwała niespełna 8 minut. Zawierała informacje o represjach (m.in. o katowaniu podczas przesłuchań studenta Stanisława Matejczuka, zatrzymanego w związku z przypadkowym śmiertelnym postrzeleniem st. sierż. MO Zdzisława Karosa) oraz wezwanie do demonstrowania solidarności z represjonowanymi oraz protestu (poprzez wygaszenie świateł) przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego w jego kolejną miesięcznicę – 13 kwietnia. Tak na marginesie, była słyszalna nie tylko w Warszawie, ale też w Nowym Dworze Mazowieckim czy Falenicy, a podobno nawet – co wynika ze specyfiki fal ultrakrótkich – na których ją wyemitowano – w Tarnobrzegu. Funkcję spikerów pełnili Romaszewska oraz Klekowski. Ta pierwsza była również pomysłodawczynią, a ten drugi wykonawcą (granej na flecie) melodii wywoławczej radia.

MSW się szkoli

Oczywiście, na pojawienie się nowego zagrożenia w postaci podziemnego radia nie mogły nie zareagować komunistyczne władze. Po emisji pierwszej audycji prokuratura wojskowa (na wniosek Wydziału Śledczego Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej) wszczęła postępowanie przygotowawcze. Jednocześnie Służba Bezpieczeństwa założyła sprawę operacyjnego rozpracowania pod kryptonimem „Audycja”. Ponadto 21 kwietnia 1982 r. została powołana (na szczeblu KS MO) specjalna Grupa Operacyjno- Śledcza. Do jej zadań należało: 1) wykrycie osób zaangażowanych w działalność radia i ustalenie ich wzajemnych powiązań, 2) lokalizacja radiostacji w czasie emisji lub ustalenie miejsc ich ukrycia, 3) likwidacja Radia „Solidarność”, 5) udokumentowanie procesowe nielegalnej działalności. Niezależnie od Grupy Operacyjno-Śledczej powołano – na szczeblu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – Grupę Operacyjną, która miała koordynować działalność różnych pionów organizacyjnych MSW – Departamentów: II (kontrwywiadu), III, IV i V w celu wykrycia osób zaangażowanych w Radio „Solidarność”. Mało tego – według samych radiowców: „rezultatem tego sukcesu był bardzo tajny, dwutygodniowy obóz szkoleniowy dla pracowników MSW odpowiedzialnych za kontrolę radiową, z udziałem najlepszych fachowców z NRD i Kraju Rad. Uczestnikom szkolenia nie wolno było w tym czasie porozumiewać się nawet z rodzinami. W różnych punktach Warszawy na dachach wieżowców pojawiły się wielkie ruchome anteny pelengacyjne, które miały wytropić nasz wątły nadajniczek”.

„Taśma się zerwała”

Działania te nie przeszkodziły w nadaniu kolejnych audycji. Drugą wyemitowano 30 kwietnia, niestety, udało się tylko częściowo. Niezwykle interesujące – dobrze oddające zamierzenia twórców radia, czyli pluralizm przekazywanych treści – są zresztą kulisy tej audycji. Otóż miały w niej zostać wyemitowane dwa różne, diametralnie odmienne apele warszawskiego podziemia dotyczące zachowania się w związku ze zbliżającymi się obchodami 1 Maja. Było to efektem rozbieżności w gronie działaczy warszawskiej Solidarności. Lider Regionalnego Komitetu Wykonawczego „Mazowsze” Zbigniew Bujak wzywał, aby członkowie Solidarności wzięli udział (wraz z innymi pracownikami swoich zakładów pracy) w oficjalnym pochodzie pierwszomajowym i dopiero przed trybuną honorową zamanifestowali przynależność do związku – zwinęli czerwone sztandary i przypięli znaczki związku. Natomiast Międzyzakładowy Robotniczy Komitet „Solidarności”, którego członkowie zaangażowani byli w działalność, a de facto współtworzyli warszawskie Radio „Solidarność”, opowiadali się za zorganizowaniem własnego pochodu, a dokładniej kontrpochodu. Jak wspominał w marcu 1986 r. jeden z jego przedstawicieli: „Zwyciężyła idea absurdalnego kompromisu – na antenę poszedł najpierw apel MRKS-u o wzięcie udziału w kontrpochodzie Solidarności, który rozpocznie się na placu Zamkowym, gdzie człowiek jest w masie takich jak on, anonimowy dla konfidentów, a potem apel Bujaka. Bez komentarza. Liczyliśmy, że wygra rozsądek i ludzie wybiorą naszą propozycję. Okazało się, że cuda istnieją. Audycje radia S[olidarność] wówczas były powszechnie słuchane i wiążące. Poszedł apel MRKS-u i kiedy zaczął mówić Bujak – audycja się urwała. [...] niektórzy posądzali nas o złą wolę, o sabotaż decyzji Bujaka, a prawda jest prozaiczna: taśma się zerwała. Po prostu taśmę z apelem Bujaka dostarczono za późno, nie było czasu na przegranie, były sklejki i właśnie sklejka puściła”. To nie był zresztą jedyny fragment audycji, który nie został wyemitowany, z powodu wspomnianych problemów technicznych. Jak po wielu latach twierdził Romaszewski: „A na końcu była stara pieśń PPS-owska Krew naszą długo leją katy”. I dodawał: „Że to nie poszło, nie mogę odżałować do dziś”…

„Pękli” w śledztwie
Trzecią audycję wyemitowano 3 maja 1982 r., a czwartą sześć dni później. Od czwartej do momentu wpadki obsługi wraz z nadajnikiem – 8 czerwca 1982 r. – nadawano już co tydzień. Później emitowano rzadziej, w nieregularnych odstępach czasu. Przypomnę, że zakończona wpadką audycja była „pozaplanowa” - miała odciągnąć uwagę służb pelengacyjnych od Krakowa, gdzie działalność rozpoczynało małopolskie Radio „Solidarność”, wspierane zresztą (m.in. sprzętem) przez stołecznych radiowców. Niestety, w efekcie funkcjonariusze SB zatrzymali obsługę i nadajnik, z którego emitowano audycję przy ulicy 1 Sierpnia – Jacka Bąka i Dariusza Rutkowskiego. Nie był to zresztą efekt nadzwyczajnej sprawności SB, ale nieostrożności zatrzymanych. Otóż od drugiej audycji przyjęto – zresztą słusznie – zasadę, że sprzęt radiowcy umieszczali na miejscu emisji, uruchamiali z wykorzystaniem mechanizmu opóźniającego i zostawiali go. Zabierali go – o ile oczywiście nie został zlokalizowany przez SB lub MO – dopiero kilka dni później, po upewnieniu się, że nie został on wcześniej namierzony. Niestety, Bąk i Rutkowski tę zasadę złamali i postanowili wrócić po cenny sprzęt. Pech chciał, że funkcjonariusz Komendy Stołecznej MO Władysław Cera – wraz z dwoma innymi – po uzyskaniu informacji o rejonie nadawania (Aleja Krakowska / ulica 1 Sierpnia) nieznanej radiostacji „podjął decyzję spenetrowania piwnic i strychów w zespole domów znajdujących się w tym rejonie”. Na klatce schodowej bloku przy ulicy 1 Sierpnia 10A milicjanci „zatrzymali celem wylegitymowania dwóch młodych mężczyzn, z których jeden miał teczkę typu neseser, a drugi złożone wędzisko”. Był to jednak dopiero początek kłopotów radia. Niestety, obaj emiterzy „pękli” w śledztwie. W efekcie podczas kolejnych przesłuchań funkcjonariuszom SB udało się od nich uzyskać informacje na temat dotychczasowych miejsc emisji, lokalizacji punktów szkoleniowych, miejsc, gdzie przekazywano odbiorniki, danych personalnych osób zaangażowanych w działalność radia.

Procesy nie zakończyły działalności

Z czasem większość ekipy Zofii i Zbigniewa Romaszewskich znalazła się w więzieniu – ten ostatni został aresztowany 29 sierpnia 1982 r., co było z kolei efektem działalności znanego i głośnego – oczywiście później – tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa w MRKS Sławomira Miastowskiego. Ich proces – rozpoczęty 24 stycznia 1983 r. przed Sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego - był jednym z najgłośniejszych w stanie wojennym i całych latach 80., pod zarzutem „rozpowszechniania drogą radiową wiadomości fałszywych, mogących wywołać niepokój publiczny i rozruchy, a także nawoływania do przestępstwa w postaci oporu wobec ustaw i prawnych rozporządzeń władz państwowych”. Wyrok zapadł 17 lutego. Romaszewskiego skazano na 4 lata i 6 miesięcy pozbawienia wolności, jego żonę – Zofię na 3 lata, Rasińskiego na 2,5 roku, Rutkowskiego na 2 lata, Jadczak i Bąka na 1,5 roku, Owczarską na 7 miesięcy, Pietrzaka i Rasińską na 1,5 roku w zawieszeniu. W osobnym procesie sądzono – przed tym samym sądem – Ryszarda Kołyszkę, skazując 23 maja 1983 r. na 1,5 roku więzienia. Aresztowanie ekipy Romaszewskich nie zakończyło działalności warszawskiego Radia „Solidarność”. Kierownictwo nad nim objął Jerzy Jastrzębowski („Leszek”), który zbudował praktycznie od podstaw nowy zespół. On, niestety, też został szybko (14 kwietnia 1983 r.) aresztowany. Mimo tego radio funkcjonowało do 1989 r., najdłużej pod kierownictwem Wojciecha Stawiszyńskiego „Romana Górnego”, szefa „Armenii” (głęboko zakonspirowanego zaplecza techniczno-organizacyjnego RKW Mazowsze). Z czasem zaczęły powstawać też tzw. Program II oraz Program III, a warszawscy radiowcy „występowali gościnnie” w innych regionach, wspierali sprzętem kolegów z innych miast. Szkolili nawet węgierskich opozycjonistów, a litewskim kolegom udostępnili jeden z nadajników. I to mimo tropienia przez SB, Ludowe Wojsko Polskie i „bratnie” służby.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kadra bez kapitana

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia