15 grudnia. Wtorek. Dzień jest ponury, mglisty. Temperatura nie przekracza zera. Trójmiejska SKM kursuje normalnie, ale w wagonach panuje cisza. Podróżni mają spięte twarze. Jakby jechali na wojnę.
Wojna władzy z narodem
Plac przed dworcem PKP i Wały Jagiellońskie wypełnia morze głów. Nad nimi kłęby dymu, które wiatr przynosi znad płonącego Komitetu Wojewódzkiego rządzącej partii. Przy szpitalu kolejowym dopalają się wraki dwóch samochodów. Z budynku ewakuowani są pacjenci. Karetki odwożą ich na sygnale w stronę Wrzeszcza. Od Huciska niesie się krzyk rozwścieczonych ludzi.
– Ges-ta-po! Ges-ta-po!
Ulicą 3 Maja nadchodzi oddział ZOMO. W hełmach, z pałkami i tarczami w rękach. Strzelają petardami z gazem w kierunku tłumu. Ludzie próbują schronić się w wagonach SKM, która od pewnego czasu już nie kursuje. Milicjanci zbiegają ze skarpy. Kierują się w stronę peronów.
Mój Ojciec wpycha mnie do przepełnionego wagonu. Ktoś krzyczy, żeby zamykać drzwi, bo bandyci będą nas wyciągnąć z pociągu.
Zomowcy wchodzą na peron. Oddziela mnie od nich tylko zaparowana szyba. Jakieś kobiety piszczą ze strachu. Milicjanci coś krzyczą. Po kilku minutach odchodzą. Zabierają ze sobą kilku młodych chłopaków. Jeden z nich ma zakrwawiona twarz.
Kilkanaście minut później idziemy w kierunku Błędnika. Od strony Wrzeszcza narasta głuchy, dudniący łoskot. Na moście pojawiają się pierwsze czołgi. Na wysokości wejścia do Dworca Głównego PKP jeden z nich wpada na wrak płonącego samochodu. Miażdży go i sam staje w ogniu. Na pierwszy czołg najeżdża drugi i również się zapala.
Żołnierze wyskakują z wnętrza pojazdów i rozbiegają się na wszystkie strony. Jeden przebiega tuż obok mnie. Jest bardzo młody. Gubi czapkę, ale karabin trzyma w dłoni.
Goni go kilku wyrostków. Rzucają za nim kamieniami. Grupa starszych robotników otacza chłopaka i osłania przed napastnikami.
– Zostawcie go – krzyczą. - Wojsko jest z nami.
Godzinę później plac przed dworcem PKP wciąż wypełnia tłum. Płoną dwa kioski - jeden przy szpitalu, drugi na Elżbietańskiej. Za KW PZPR stoczniowcy biją się z milicją. Z jednej strony lecą kamienie, z drugiej petardy z gazem łzawiącym. Budynek komitetu nadal płonie. Tylko dach już runął do wnętrza. Od Targu Drzewnego i Rajskiej dochodzą suche trzaski wystrzałów z broni palnej. Ojciec zarządza powrót do domu.
Chwilę później - o 15.40 - stoczniowcy opanowują dwa wojskowe transportery. Podczas próby ich uruchomienia pod koła wpada jeden z demonstrantów. Zwłoki trafiają do głównej hali dworca. Wokół zgromadzi się tłum. Ktoś krzyczy, aby ciało nakryć kwiatami. Wkrótce pojawią się wieńce pochodzące z rozbitej kwiaciarni. W ogniu stanie kiosk „Ruchu” i przechowalnia bagażu.
Między legendą a prawdą
O szczegółach wydarzeń, które przeszły do historii jako Grudzień ‘70 dowiadywałem się później z różnych, nierzadko sprzecznych źródeł - od uczestników walk, od „naocznych” świadków, z dokumentów, z książek i z artykułów prasowych.
O ile w Sierpniu ‘80 niemal każde wypowiedziane przez uczestników słowo zostało zarejestrowane i skomentowane, o tyle wiedza o grudniowych niepokojach jest do dziś zatrważająco nikła. Poza spisanym na gorąco przez partyjnych dziennikarzy, a więc z natury rzeczy stronniczym obrazem wypadków, najobszerniejszą publikacją na ten temat była przez lata książka „Grudzień 1970”. To, blisko sześciusetstronicowe dzieło wydała w roku 1996 paryska oficyna emigracyjna „Editions Spotkania”. Opublikowane materiały opierały się na danych zgromadzonych przez sekcję historyczną NSZZ „Solidarność” w roku 1981. Niestety mnóstwo tu luk i przypadkowych lub świadomych przekłamań – próżno na przykład szukać wzmianki o roli, jaką w grudniowym strajku odegrał tajny współpracownik SB o pseudonimie „Bolek”.
Mnie w miarę szczegółowy obraz Grudnia ’70 w Stoczni Gdańskiej przekazał - również w roku 1996 - jeden z przywódców tamtego antykomunistycznego buntu, Kazimierz Szołoch.
Z jego relacji wynika, że przez dwa pierwsze dni w stoczni panował kompletny chaos. Najbardziej zdeterminowani stoczniowcy walczyli z milicją na ulicach, a w tym czasie dyrekcja usiłowała przejąć kontrolę nad zakładem i postawić na czele strajku lojalnych sobie ludzi.
Według Szołocha, sytuacja uspokoiła się dopiero, gdy robotnicy wrócili z miasta i rozpoczął się strajk okupacyjny. Dla tysięcy młodych mężczyzn, było to pierwsze w życiu tego rodzaju doświadczenie. W stoczni brakowało sprawnych przywódców, zaufania i żywności… Zmęczeni ulicznymi starciami robotnicy byli podatni na rozsiewaną przez agenturę psychozę strachu. Zwłaszcza po śmierci zastrzelonych przez milicję kolegów.
Szołoch, jako jeden z nielicznych nie ulegał panice. Był synem legionisty Piłsudskiego, jego starsi bracia walczyli podczas II wojny światowej w AK… Gdy tłum zgromadził się przed budynkiem dyrekcji stoczni Szołoch wygłosił swoją mowę życia. Wezwał w niej robotników do kontynuowania walki o słuszne prawa. Do żołnierzy zaapelował, aby nie wierzyli dowódcom, bo nikt ze stoczniowców nie chce obalać socjalizmu ani oddawać Gdańska Niemcom.
Pod dyktando Szołocha w stoczni zorganizowano milicję robotniczą. Obsadzono mury zakładu, zaczęto wyłapywać agentów SB. Palącą sprawą stało się nakarmienie wielkiej rzeszy ludzi. I tu Szołoch znalazł rozwiązanie – pod jego naciskiem dyrektor Zaczek zezwolił na otwarcie magazynów z żywnością. Uruchomiono stołówkę. Pomoc nadeszła też z zewnątrz - jakiś bezimienny kierowca ciężarówki przebił się przez milicyjną blokadę od strony ulicy Wałowej, wwożąc do stoczni znaczną ilość świeżego chleba.
Strajk w Gdańskiej Stoczni im. Lenina upadł w nocy z 16 na 17 grudnia. Pomiędzy godziną drugą a trzecią agenci SB, przebrani w stoczniowe kombinezony, opanowali radiowęzeł i ogłosili zakończenie strajku. Następnie przecięli kable, uniemożliwiając odwołanie apelu o opuszczenie zakładu. Ciemności potęgowały zamieszanie. Jedni krzyczeli: „zdrada!” inni kierowali się do bram.
Kilka godzin później doszło do masakry w Gdyni. Wojsko otworzyło ogień do robotników idących do pracy na wezwanie wicepremiera Stanisława Kociołka. Walki uliczne trwały do wieczora. Stoczniowcy byli ostrzeliwani z ziemi i z powietrza. Tamtego dnia w Gdyni zginęło 18 osób.
Zdaniem Szołocha, gdyby nie zdrada w Gdańsku, nigdy nie doszłoby do tragedii w Gdyni.
Zbrodnia bez kary
We czwartek 17 grudnia obudził mnie jakiś hałas. Ojciec powiedział mi później, że to armatnia salwa. I ze jego też obudziła. Po 51 latach wspomina, że miał wtedy przeczucie, iż stało się coś strasznego.
Po kilku godzinach zaczęły napływać wiadomości z Gdyni. Niesprawdzone. Często sprzeczne. Opowiadano, że wojsko szturmem zdobyło stocznię im. Komuny Paryskiej, że jest wielu zabitych. Oskarżano Mieczysława Moczara o prowokację, próbę skompromitowania Gomułki i chęć przejęcia władzy. W lasach odgradzających Trójmiasto od Wyżyny Kaszubskiej miały się rzekomo koncentrować wojska radzieckie.
Trudno relacjonować dramat, w którym się nie uczestniczyło. Dziś wiadomo, że Gdynia była tamtego dnia miastem odciętym od reszty świata. Nie kursowały autobusy, stała SKM. Ojciec próbował dostać się taksówką do Gdyni, ale żaden kierowca, nawet za podwójną stawkę, nie odważył się na taki kurs.
Nie mogąc dotrzeć na wojnę, Ojciec wybrał się na pobojowisko. Mnie tym razem nie zabrał.
Na trasie pomiędzy Oliwą a Huciskiem naliczył 40 czołgów. Stały przed pocztą we Wrzeszczu, przed budynkami Radia Gdańsk, na wysokości Akademii Medycznej. Zajmowały całą długość ulic Elżbietańskiej i Garncarskiej. W powietrzu unosił się kwaśny zapach gazu łzawiącego.
Ludzi było niewiele. Na twarzach wyraz przygnębienia. Ekipy budowlane usuwały zgliszcza spalonych kiosków, w sklepach wstawiano szyby. Na jednym z dźwigów Stoczni Gdańskiej powiewała biało-czerwona, spowita kirem flaga. Całkowitemu zniszczeniu uległ gmach KW PZPR. Częściowo spłonął gmach Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu-Leninizmu przy ul. Świerczewskiego (obecnie Nowe Ogrody), oraz hala Dworca Głównego PKP.
Następne dni mijały w żałobie. Trójmiasto milczało, sparaliżowane stalową obręczą setek czołgów. W sobotę, 19 grudnia o 19:30 spikerka dziennika telewizyjnego odczytała komunikat o posiedzeniu plenarnym KC PZPR i zmianach jakie zaszły we władzach partii. Ze stanowiska I sekretarza PZPR ustąpił Władysław Gomułka. Z biura politycznego odeszli Kliszko, Jaszczuk, Strzelecki i Spychalski. Na czele partii stanął Edward Gierek. Nadchodził czas, w którym wedle słów nowego przywódcy PZPR Polska miała „rosnąć w siłę, a ludziom miało się żyć dostatniej”.
Pacyfikacja robotniczego buntu kosztowała życie 45 osób. Kolejnych 1165 odniosło rany, a około 3000 podczas aresztowania zostało bestialsko pobitych. Pełnej, imiennej listy zabitych nie doczekaliśmy się do dziś. Winni tamtej tragedii nigdy nie zostali ukarani.