- W księgarniach pojawiła się państwa książka "Ludzkie gadanie", często można spotkać was razem, więc trudno się dziwić, że ludzie postrzegają Marię Szabłowską i Krzysztofa Szewczyka nie tylko jako parę telewizyjną...
Maria Szabłowska: O tak. To było w zeszłe Boże Narodzenie. Kupowaliśmy z mężem choinkę...
Krzysztof Szewczyk: - Żeby było jasne: mąż się nazywa Marek Lipiński.
M.S.: Szaro, zimno, oboje byliśmy w czapkach. Jeden ze sprzedawców mówi: "Pani jest podobna do tej, co prowadzi »Wideotekę«". Ja na to: "No bo to ja jestem". A on do swojego kolegi: "Od razu myślałem, że to ona, tylko ten pan jest taki zupełnie niepodobny". Ja: "Bo to jest mój mąż". A on: "No właśnie. A w telewizji zupełnie inaczej wygląda".
W telewizji - pstryk - i jesteście oboje. A w książce... Trzeba się bardzo długo naczytać, żeby indywidualne opowieści skleiły się w jedną.
M.S.: - To prawda, ale zanim stworzyliśmy duet, spotykaliśmy się znacznie wcześniej. Właściwie znaliśmy się od początku pracy w radiu, tyle że każdy robił swoje...
K.S.: - Nawet w tym samym pokoju.
Czytałam, że kiedy pojawiła się propozycja programu "Dozwolone od lat czterdziestu", od razu pomyślał pan o znajomej długonogiej blondynce.
K.S.: - Pomyślałem, że skoro mam go robić z dziewczyną, byłoby dobrze, gdyby była to dziennikarka muzyczna, nadająca na podobnych falach. I wtedy pojawiła się Maria.
M.S.: - Strasznie zmęczona wychodziłam z "Kawy czy herbaty".
Państwa romans z radiem rozpoczął się...
M.S.: - ... na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Krzysztof był absolwentem ekonomiki transportu morskiego, ja - arabistyki. Nie miałam szansy wyjechać do któregokolwiek z krajów arabskich, bo nie chcieli tam kobiet i nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić, toteż kiedy zaprosiła mnie do swojej audycji Sylwia Sokorska, a Tadeusz Sznuk stwierdził, że nadawałabym się do radia, postanowiłam: zostanę. Równolegle robiłam audycje i studiowałam dziennikarkę.
Nieraz namawiano państwa do podjęcia "poważniejszej" pracy.
K.S.: - Bo w tamtych latach zajęcia w redakcji muzycznej nie traktowano poważnie. Mieliśmy takiego guru, Romana Waschkę. Jego ojciec, Stanisław Waschko, na mojej uczelni wykładał handel zagraniczny i opowiadał, że ma dwóch synów - jeden jest poważnym inżynierem, a drugi to płyty puszcza.
To "niepoważne" po latach doświadczeń nabrało powagi?
K.S.: - To zależy, z jakiego punktu widzenia. Dla jednych poważna stała się muzyka, dla innych - polityka.
M.S.: - Mnie w czasach PRL-u wszystko, co miało związek z polityką, bardzo się nie podobało. Nie wyobrażałam sobie nawet czytania dzienników. Muzyka, szczególnie bigbeatowa, była odskocznią i ucieczką, a nawet wyrazem jakiegoś protestu - tak to przynajmniej rozumiałam. Miałam jednak kolegę, który mi wyrzucał: "Zwariowałaś? Jak możesz pracować w tym reżimowym radiu?". "Ale ja tam tylko nadaję muzykę" - broniłam się, nie do końca zdając sobie sprawę, że w politykę też wdepnęłam.
Uświadomiła to pani choćby cenzura.
M.S.: - Podlegało jej wszystko, co się znalazło na antenie. I Niemen, i Czerwone Gitary musiały mieć parafkę cenzora. A że tamtej władzy wszystko ze wszystkim się kojarzyło, zupełnie niewinna piosenka mogła wywołać trzęsienie ziemi.
K.S.: - Nie wspominając o wyglądzie. Podczas festiwalu w Opolu artyści musieli sobie spinać włosy, bo długie kojarzyły się z Zachodem, a Zachód to było wszystko, co złe. Kazik Staszewski, który chodził na Mysią, miał taką metodę, że najpierw rzucał cenzorowi mięso. Tekst zaczynał się np. słowami "Kurwa, dupa, naród", cenzor się na to rzucał i wściekły skreślał, a potem reszta wydawała mu się już spokojna.
M.S.: - Weteranem walki z cenzurą był Wojtek Młynarski. W swojej książce opisujemy historię piosenki z okresu, kiedy wszyscy się zastanawiali, czy Rosjanie wejdą do Polski. Nazywała się "Jak zaczynać cyrkowe przedstawienie". Cenzor zaczął czytać i do Wojtka: "To pan sugeruje, że wejdą?". A Wojtek: "Ale kto? Gdzie?". "Niech pan nie struga wariata, rozmawiamy o wojskach radzieckich. Z tekstu wynika, że rzecz się dzieje na arenie i tam wisi plakat »ZPR«. Pan naprawdę myśli, że nie wiem, że wcale nie chodzi o Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe? Że nie umiem sobie dodać jednej literki?".
Podobno z powodu innych literek miała kłopoty Sipińska.
M.S.: - Nie pozwalano jej występować, a ona w ogóle nie wiedziała, w czym rzecz. Skończyło się wizytą u wszechmocnego Macieja Szczepańskiego, który jej powiedział, że chodzi o wyhaftowane "US", czyli Urszula Sipińska. Odczytywano je jako US, United States.
Mieli państwo do czynienia z wieloma gwiazdami. Począwszy od Violetty Villas.
M.S.: - Kiedyś wieźliśmy ją do Sopotu na nagranie "Wideoteki". Pamiętasz, jak wcześniej podjechaliśmy twoim samochodem pod jej dom i tam zobaczyliśmy sterty gazet i kartonów z mlekiem?
K.S.: - "A po co ci to?" - spytałem. "Dobrzy ludzie przynoszą mi zwroty, a ja wykładam je na podłodze i kiedy zwierzęta już się załatwią, zwijam i palę".
M.S.: - Wyobraziłam sobie, jak to musi śmierdzieć, i spytałam o sąsiadów. A ona: "Chcieli mieszkać koło Violetty Villas, to mają".
K.S.: - Uchyliłem drzwi samochodu i mówię Marii: "Nie dojadę do tego Sopotu", ale do Violi coś chyba dotarło, bo co chwilę wyjmowała z torebki jakieś tanie perfumy i je rozpylała.
Potem też nie było łatwo...
M.S.: - Mieszkaliśmy w starym Grandzie, jej przydzielono apartament, w którym spał de Gaulle. Jesień, piękna pogoda - ustawiliśmy plan na dworze, a Violetta nie przychodzi i nie przychodzi. W końcu ktoś do niej poszedł i co się okazało? Nie wystąpi na dworze, bo jej się włosy skręcą. Musieliśmy wszystko przestawić. Villas uważała, że jako wielka gwiazda powinna mieć kaprysy. Za każdym razem, a nakręciliśmy z nią trzy programy, to było wielkie wyzwanie i mobilizacja. Nie było wiadomo, w jakim będzie humorze i czym to się skończy. Szkoda, że nie znalazł się nikt, kto ochroniłby ją przed nią samą.
K.S.: - To nie było możliwe.
M.S.: - Z drugiej strony - pamiętasz, jak kiedyś zapytałam Władysława Szpilmana, kto z polskich piosenkarzy jest jego zdaniem najzdolniejszy? Bez wahania wskazał na Villas. On zresztą wymyślił dla niej pseudonim, bo naprawdę nazywała się Czesława Gospodarek.
Nasuwa się Niemen, którego pseudonim połączył estradę i politykę.
M.S.: - Postanowiono nawet odmieniać - "Niemena", żeby nie kojarzył się z rzeką Niemen, rodzinnymi stronami Czesława. Nawiasem mówiąc, na imię miał Juliusz.
K.S.: - Zawsze mówił, że gdyby nie zajął się muzyką, zostałby stolarzem. Kiedyś przyjeżdżam na Żoliborz, a Czesiek siedzi w oknie swojego domku i struga przy futrynie. Z profesjonalnym sprzętem, w chustce na głowie. Był inny nawet z wyglądu. Gdy szliśmy Świętokrzyską, na tle innych przechodniów wyglądał jak kosmita. Podchodzi do niego facet i mówi: "Hej, małpa, daj fajkę". A Czesław, spokojnie: "Bardzo pana przepraszam, ale ja nie palę".
M.S.: - Wiele osób denerwował, wręcz wzbudzał agresję, a to był przecież tak niesamowicie dobry, łagodny człowiek.
K.S.: - Przypominam sobie kolejną podróż do Sopotu. Pociąg pusty, siedzimy przy oknie i wtedy pojawił się facet, który sprawiał wrażenie, jakby się już pogubił i nie wiedział, dokąd jedzie. Doczepił się do mnie, że bardzo dziękuje, że "takie ładne rzeczy pan opowiada w radiu". "Ja też dziękuję panu, ale przepraszam, jesteśmy trochę zajęci", próbuję go zbyć. Zrozumiał, ale wychodząc, spojrzał jeszcze na Marię: "A pana, panie Czesławie, też lubię".
W tymże Sopocie spotkała się pani ze Stanem Borysem.
M.S.: - Stan to przeciwieństwo Violetty. Ma wszystko pod kontrolą. Pisze książki, nagrywa, teraz zajmuje się poezją, a przy tym gra w tenisa, jeździ na koniu, uprawia sztuki walki, gimnastykuje się.
Agnieszka Osiecka podobno bardzo dobrze pływała...
M.S.: - Mój tata także, stąd znajomość. Kiedy wyszła za Passenta i urodziła się Agata, zamieszkała w Falenicy, gdzie tata również kupił dom. Był jedynym posiadaczem telefonu w okolicy, bo grał w tenisa z panem najważniejszym od tych rzeczy, a Daniel Passent, wówczas bardzo znany dziennikarz "Polityki", z niego korzystał. Tata nie miał dzwonka, więc stawał pod drzwiami i krzyczał: "Panie Wacławie, to ja, Danek, przyszedłem zatelefonować". Passentowie mieszkali w szeregu domków z ogródkiem, na końcu. Pojechałam do nich, gdy robiłam audycję "Małgośka", dzięki której dostałam etat w radiu.
W "Ludzkim gadaniu" wywołuje pani jeszcze jedno nazwisko, opisując smutną - tak to przynajmniej odebrałam - podróż z Grechutami. Także na plan "Wideoteki".
- Marek był już chory i czuł się niedoceniony. Skarżył się, że ludzie jakby o nim zapomnieli.
K.S.: - Pamiętasz? Nigdy się nie uśmiechał.
M.S.: - W kontraście z Markiem sprzed lat. To był jeden z najbardziej spektakularnych opolskich debiutów, na tle big-beatu nagle pojawił się cherubinek z pięknymi dźwiękami, w którym kochały się dziewczyny. Krysia Janda do dziś opowiada, że był jej wielką miłością.
K.S.: - Inne zespoły reklamowały się, że są najgłośniejsze w Polsce, a on spokojny, kulturalny. Takie krakowskie brzmienie - wiolonczela, skrzypce. Śpiewając, wprowadzał tyle emocji, tyle napięcia, że któraś dama nagle nie wytrzymywała, bezwiednie wstawała i zaczynała tańczyć, a on ją uspokajał: "Nie dokazuj, miła, nie dokazuj, nie od razu, miła, nie od razu".
Gdzieś pomiędzy opowieści o piosenkarzach do książki wkrada się Opole. Z festiwalem i zlotem aktywistów partyjnych.
M.S.: - W 76 roku. Widziałam to niesamowite zderzenie polityki z piosenką. Kiedy się tu przyjeżdża, zawsze jest radosne święto, a wtedy to było jak obuchem w łeb. Było widać, że ludzie zostali spędzeni dla politycznych celów.
Państwa narracja sumuje się m.in. w opowieść o sytuacji w kraju.
M.S.: - Smutna rozmowa z Markiem Grechutą jest ilustracją przemian, bo właśnie pojawił się kapitalizm i wydawało się, że wszyscy artyści, którzy występowali w PRL-u, są do zakopania. W show-biznes wchodziła polityka.
Nie zaprzeczą państwo jednak, że ludzie estrady mieli łatwiej bez względu na ustrój.
K.S.: - Nie do końca. Na koncertach nie zarabiało się dużo. Oczywiście nieraz grało się ich kilka dziennie, ale to było cholernie męczące i kosztowne. Płaciło się krocie za instrumenty, panie wydawały na kreacje...
M.S.: - Niedawno Wojtek Gąsowski opowiadał mi, jak w teatrze w Olsztynie zagrali jednego dnia pięć koncertów. Pierwszy zaczynał się o dziesiątej. Gwiazdy socjalistyczne także nie miały za dobrze. Do Związku Radzieckiego w trasę jeździło się nie na tydzień czy dwa, tylko na dwa miesiące, a potem się okazywało, że "zostajecie jeszcze miesiąc". Anegdoty zawarte w naszej książce są może śmieszne, ale latanie tamtejszymi samolotami, noclegi w nieogrzewanych hotelach to było coś strasznego.
K.S.: - W połowie lat siedemdziesiątych jeździłem jako konferansjer i z Cześkiem Niemenem, i z Trubadurami. Kiedyś pierwszy koncert zaczynaliśmy o siódmej rano w zajezdni autobusowej.
Niemniej gwiazdy stać było na szampan na śniadanie w najdroższych hotelach. Np. w hotelu "Opole"
M.S.: - To nie był, jak wiadomo, prawdziwy szampan, tylko radzieckie "Szampanskoje", i nie śniadanie, tylko kolacja, która przeciągnęła się do godzin rannych. Rozmawiamy w miejscu historycznym. Tu, w kącie, stało pianino. Strasznie mi go żal, bo często grał na nim młody Korcz, Rysiek Rynkowski, Wojtek Młynarski. Uważał się za niespełnionego pianistę.
Co państwu zostało z tych lat?
M.S.: - Znajomości, przyjaźnie. Przekonanie, że dobrze, że zostałam w "niepoważnym" radiu.
K.S.: - Wspomnienia.
M.S.: - One są jedyną rzeczą, której nikt nam nie odbierze. Może na tym polega siła naszej "Wideoteki", że się odwołujemy do wspomnień. Tym bardziej że, jak śpiewają Skaldowie, wspomnienia są zawsze bez wad.
K.S.: - Co nie znaczy, że żyjemy wyłącznie przeszłością, że jesteśmy zgredami, którzy na siłę próbują coś przypomnieć.
Wczoraj pewno spytałabym, czy budując na nostalgii, nie ograniczają sobie państwo pola oddziaływania. Bo słuchają was i oglądają ludzie w starszym wieku. Po opolskim spotkaniu w miejskiej bibliotece, na które trudno było się przedostać, już tego pytania nie zadam.
M.S.: - "Wideoteka" jest dla wielu pokoleń. Nostalgiczna dla nas, a dla innych edukacyjna. Młodzi ludzie, spotykając się z piosenkami Marka Grechuty, potrafią się nimi zauroczyć, jak my, gdy słuchaliśmy ich pierwszy raz. Przypomniałam sobie, jak młoda żona Krzysztofa Materny, dyrektora kolejnych festiwali opolskich, lata temu przychodzi do domu zachwycona i mówi: "Krzysiek, ty wciąż narzekasz, że jest tak źle. Popatrz, przyniosłam ci kasetę". On bierze ją, czyta, a na okładce: "Marek Grechuta".
DANUTA NOWICKA, Nowa Trybuna Opolska