- Łączniczka Powstania Warszawskiego... Czy zawsze czuła się pani bohaterką?
- Chyba nigdy. Mój mąż był przedwojennym oficerem i już z tym było ciężko funkcjonować w peerelowskiej rzeczywistości. A jeszcze żona z powstańczą przeszłością. I tak musieliśmy z Poznania uciekać na Mazury. Nawet moja córka dowiedziała się o tym u progu lat 80., gdy szłam już na emeryturę. Przesilenie następowało powoli. Przecież wcześniej wstyd było się przyznać nawet do inteligenckiego pochodzenia. Fotografie miałam schowane głęboko.
- Nie była pani dumna?
- A z czego? Dla mnie, córki powstańca wielkopolskiego, to było coś od początku do końca naturalnego. Nie myślałam, że można było postąpić inaczej.
- Pierwszy dzień, godzina "W"...
- To nie było niespodziewane. W naszym domu mieszkało, a raczej ukrywało się dwóch chłopaków z Bydgoszczy, którzy działali w podziemiu. Wówczas mój ojciec był w obozie jenieckim w Woldenbergu, brat właśnie wyszedł z Pawiaka. Gdy się zaczęło, mieszkałam przy Ogrodowej, natychmiast pobiegłam do pobliskiego budynku sądu, gdzie zbierali się powstańcy i zgłosiłam się do służby. To był oddział "Leśnika".
- Opaska, broń...
- Nic z tych rzeczy. Zajmowałam się... montowaniem granatów. Ugniatałam plastyczny materiał wybuchowy, robiłam z niego wałeczki i wkładałam do takich puszeczek, w jakich przed wojną były odżywki dla dzieci. Później w to się wkręcało zapalniki. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, jak ważna była ta moja praca. Dopiero później, gdy widziałam, jak chłopcy wrzucają te puszeczki do niemieckiego czołgu, zdałam sobie sprawę jak niebezpieczna to była broń. Może nawet to był mój granat?
- Była pani żołnierzem powstania.
- Wtedy chyba jeszcze nie. Raczej sympatyzującym z żołnierzami cywilem. Szybko przekonałam się, że miało to jakieś plusy. Gdy tę ulicę zajęli Niemcy, dziwnym trafem uciekłam z kolumny zatrzymanych wówczas warszawiaków, sąsiadów, i trafiłam do innego oddziału. To już była wojna. 8 września złożyłam przysięgę i założyłam mundur. Tak naprawdę charakterystyczny, szary kombinezon. Stałam się łączniczką i sanitariuszką "Mimi" w oddziale "Jura".
- "Łączniczka"... To słowo jest jednym z symboli powstania.
- W rzeczywistości robiłyśmy wszystko. Oczywiście noszenie meldunków, wiadomości, dyżury przy rozmaitych sztabach, i kilometry, dziesiątki kilometrów pokonywane praktycznie pod ziemią. 0 czym młodsze pokolenia wiedzą z filmów, wędrowałyśmy piwnicami, które z sobą połączono przez przebicie ścian i fundamentów. I tak naprawdę powstało podziemne miasto, labirynt przejść i korytarzy.
- Była pani w centrum powstańczych wydarzeń.
- Słynne "Telefony", magazyny Baty, ulica Grzybowska, Twarda... Tak, te nazwy można znaleźć w podręcznikach historii. Jednak ja pamiętam przede wszystkim codzienność, życie w powstaniu. Wyprawy po aprowizację do pobliskiego browaru z zapasami jęczmienia. I później mielenie go w młynkach do kawy. Gdy ustawiliśmy na grube, był krupnik, gdy na drobne mieliśmy mąkę na kluseczki.
Albo zrzuty. Ponieważ pewnie poruszałam się po terenie, byłam w grupie, która zbierała zrzuty. Pamiętam dzień, gdy wypatrzyliśmy zrzut z wyjątkowo długim ładunkiem. Radziecki, bo oni kukuruźni- kami latali niżej. I wówczas wybuchł spór dwóch oddziałów, każdy chciał mieć ten "towar". Ponieważ był w naszym sektorze, był nasz. Ale ludzie z sąsiedniego oddziału uważali, że im się należy. Okazało się, że była tam ciężka broń praktycznie nieprzydatna w walce ulicznej. Ot, taka sztuka dla sztuki.
- Najstraszniejsze przeżycie?
- Nie, tutaj nie opowiem ani o heroicznej walce ani o dumie, gdy widziałam, jak robione przeze mnie granaty są wrzucane przez powstańców do niemieckiego czołgu. Dla mnie prawdziwy obraz powstania to wędrówka tym labiryntem piwnic. Tłum głodujących ludzi, rodzące kobiety, umierające dzieci, zaduch, okrwawione bandaże, płacz, śmierć... Koszmar, zły sen. To właśnie ci ludzie, powstańczy cywile, warszawiacy, byli prawdziwymi bohaterami i prawdziwymi ofiarami powstania.
My czuliśmy się jak wojsko, byliśmy wojskiem, dbaliśmy o aprowizację, dbaliśmy o siebie. Czy byliśmy solidarni, bohaterscy? Różnie bywało. Przecież byliśmy tylko ludźmi, a wielu, tak jak ja, było tak naprawdę dzieciakami. Miałam osiemnaście lat. Co to jest? Tak, jak wcześniej mówiłam, tutaj wiele polegało na odruchach. Na zwyczajnych, ludzkich odruchach.
- Kiedy dowiedziała się pani. że to koniec, że powstanie się skończyło, że przegraliście tę walkę? To musiał być szok?
- Przegraliśmy? To, że pan ze mną dziś rozmawia to najlepszy dowód na to, że nie przegraliśmy. I nawet nie chodzi o to, że przeszliśmy do historii. Postępowaliśmy zgodnie z własnym sumieniem.
- Dobrze, zatem kiedy pani się dowiedziała, że powstanie się skończyło
- Miałam służbę w "Telefonach" w oddziale "Ruma". Siedziałam skulona w kucki w jakimś piwnicznym korytarzu. Przyszedł rozkaz i informacja, że mamy w zwartych oddziałach opuścić pozycje, że będziemy traktowani jak jeńcy wojenni. Ale "Rum" powiedział mi i mojej koleżance, że dla nas będzie lepiej, gdy wmieszamy się w tłum cywilów, tam będziemy bezpieczniejsze. I chyba miał rację. Udało nam się przez to przejść w miarę bezpiecznie, chociaż i tak trafiłam do obozu pracy, ale to przecież już całkiem inna historia.
- Gdy wnuki pytają o powstanie, o to czy było naprawdę warto...
- Dla mnie to odruch i obowiązek. Musieliśmy to zrobić, nie mieliśmy innego wyjścia.
- Za Wisłą stała armia radziecka, trzeba było ją wyprzedzić... Jak twierdzą historycy, to był pani udział w wielkiej polityce, tak przed Poczdamem.
- O czym pan mówi? Mimo że byłam nieźle zorientowana w polityce, nawet wiedziałam o tym, że powstał rząd w Lublinie i co dzieje się na froncie wschodnim i zachodnim, ale mnie to wszystko kompletnie nie interesowało. Dla mnie, dla nas, to było zupełnie normalne zachowanie i wierzę, mam nadzieję, że dzisiejsza polska młodzież zrobiłaby to samo. Przecież my nie byliśmy żadnymi bohaterami....
Dariusz Chajewski
GAZETA LUBUSKA