Historia jest doskonałą dziedziną do manipulacji. Przekonujemy się o tym w obecnych czasach. Gdy badacze dziejów spłacają „długi” wobec swoich mocodawców politycznych. I rzecz nie w tym, by wdawać się w kolejną dyskusję z serii „kto ma rację”. Bo jak mawiał Winston Churchill, „Historia jest pisana przez zwycięzców”. Tak było, jest i będzie. I nie ma co się silić na kolejne prostowanie różnych interpretacji, mniej lub bardziej karykaturalnych, różnych wydarzeń sprzed lat. Wybielania czy oczerniania kolejnych postaci. Każdy z nas swój rozum ma i wie, co pamięta, co widział lub co mu opowiadali rodzice czy dziadkowie. Są jednak takie dokumenty, które trudniej poddają się manipulacji i na ich podstawie czasami łatwiej wyciągnąć obiektywne wnioski. Mowa o fotografii. Choć i dzieje tej sztuki pokazują setki fałszerstw.
Na przykład w 1971 roku kanclerz RFN Willy Brandt spotkał się z Leonidem Breżniewem. Panowie lubili wypić i zapalić, co jasno widać było na zdjęciu. Politycy ewidentnie, delikatnie mówiąc, byli na rauszu. Niemiecka prasa opublikowała oryginalne zdjęcie z butelkami po piwie leżącymi na stole, ale w prasie radzieckiej to już nie przeszło. Niektórzy już tego nie pamiętają. Stalinowi czy Hitlerowi często zdarzało się usuwać ze zdjęć postacie, które wypadły z ich łask.
Ale większość zdjęć to często unikatowe świadectwa pamięci. Doświadczamy tego zwłaszcza my, Dolnoślązacy, którzy dopiero od niedawna możemy bez przeszkód poznawać historię swojej ziemi. Ja pierwszy raz poważnie zainteresowałem się tym, co działo się w dawnym Wrocławiu dzięki fotografiom pana Stefana Arczyńskiego. Często słyszałem od taty, jak jeździł autobusem z Pilczyc ulicą Legnicką, wzdłuż której leżały wały gruzów. I jakoś nic sobie z tego nie robiłem. Aż do momentu, gdy to zobaczyłem. Te resztki kamienic wyglądające jakby dopiero co przeszedł front. A potem na początku z trudem odnajdywane zdjęcia przedwojennego Wrocławia, czyli Breslau. To zamiast Fredry stał pomnik cesarza niemieckiego? - pierwsze zdziwienia. Kościół na placu Grunwaldzkim czy placu Strzegomskim? I tak fotografia za fotografią odkrywałem kolejne karty z historii tego miasta i regionu, w którym przyszło mi żyć. Takie doświadczenia towarzyszyły nie tylko mnie - młodszym pokoleniom też. Pamiętam, jak w 2012 roku na Rynku pokazano zdjęcia słynnego fotoreportera Chrisa Niedenthala, który zatrzymał w kadrze Wrocław z początku lat 80. Miny młodych ludzi podziwiających swoje miasto sprzed 30 lat były bezcenne.
Inny bohater mojego dzieciństwa to Ryszard Szurkowski. Tak a propos: polecam zdjęcia dokumentujące historię polskiego kolarstwa. Bezcenne. Ale tym razem wspominam o genialnym sportowcu, by pokazać, jak mistrzowie budują lokalny patriotyzm. W Polsce bywało z tym różnie, bo sportowcy w zamierzchłych czasach mieli niewiele do powiedzenia na temat tego, w jakim klubie trenują. Był dobry, to szedł np. do Legii Warszawa, bo inaczej mógł trafić do zwykłej jednostki wojskowej, co w czasach PRL-u rzadko było marzeniem jakiegokolwiek chłopaka. Teraz znowu decydują wielkie pieniądze. Ale są bohaterowie, którzy stawali się symbolami swoich małych ojczyzn. Naszej to m.in. legendarny koszykarz i trener Mieczysław Łopatka, piłkarz Janusz Sybis, szczypiornista Jerzy Klempel, zapaśnik Józef Tracz czy mistrzyni w strzelectwie Renata Mauer-Różańska. Historia sportu pokazuje, że dzięki i tej dziedzinie nawet niewielkie miejscowości mogą na trwałe zapisać się w dziejach świata. Czy ktoś kiedykolwiek usłyszałby o niewielkim miasteczku Maraton, gdyby nie słynny posłaniec-sportowiec Filippides, który z wieścią o zwycięstwie nad Persami pod tą właśnie miejscowością pokonał trasę do Aten wynoszącą 42 kilometry i 195 metrów?
Arkadiusz Franas, redaktor naczelny "Gazety Wrocławskiej"
Twitter: @Arkadiusz Franas