Pierwszym dolnośląskim medalistą olimpijskim był szermierz Marian Kuszewski (to wuj aktora Kacpra Kuszewskiego, znanego m.in. z serialu „M jak miłość” - przyp. JG). Urodził się co prawda w Kielcach, ale trenował w Kolejarzu Wrocław - klubie, który do dziś szlifuje szermiercze talenty. Przywiózł srebrne medale zdobyte w drużynie najpierw w 1956 roku z Melbourne, a potem cztery lata później z Rzymu.
Zanim jednak w Australii na jego szyi zawisło srebro, cztery lata wcześniej na igrzyskach olimpijskich w Helsinkach swoją szansę miał wioślarz Zbigniew Żarnowiecki, rocznik 1927. Urodził się w Przemyślu, ale do liceum poszedł w Trzebnicy - tam tuż po wojnie odnalazł się jego ojciec. I właśnie w Trzebnicy spotkał braci Edwarda i Zbigniewa Schwarzerów. Dołączył do nich jeszcze Henryk Jagodziński i tak (sami!) stworzyli osadę.
Byli jednak we wrocławskim AZS-ie żółtodziobami.
Na tle reszty Polski sprawdzili się w 1948 roku przy okazji Wystawy Ziem Odzyskanych. Z tej okazji zorganizowano we Wrocławiu regaty, na które zjechały ekipy z Torunia, Krakowa, Warszawy, Bydgoszczy. Wygrał Żarnowiecki z kolegami - i to zdecydowanie. Pod swoje skrzydła wziął ich krakowski trener Jan Bujwid - syn Odona Bujwida, prekursora polskiej bakteriologii, który dziś ma swoją ulicę przy akademikach Kredka i Ołówek we Wrocławiu.
Bujwid obiecał, że jeśli mu się podporządkują, to zdobędą mistrzostwo Europy. Z czasem jednak szkoleniowcowi przestało być po drodze z władzą, bo nie krył, co o niej myśli. Dlatego nie pojechał ze swoimi podopiecznymi na igrzyska do Helsinek.
- To, że w Helsinkach nie było z nami trenera, bardzo zaważyło na naszych wynikach - mówił potem Żarnowiecki. - Poza tym podczas transportu kolejowego przez ZSRR, Wilno, Leningrad zniszczeniu uległa nasza łódź. Ktoś po niej chodził, ktoś ukradł brezent, była cała popękana. Zajęliśmy się najpierw jej reperowaniem, ale wstyd było startować. Nieco wcześniej ktoś niby zamówił dla nas nową łódkę i ona do Helsinek dotarła, choć przeznaczona była chyba dla innej, lżejszej załogi. No i na tej nieobjeżdżonej łodzi zajęliśmy w przedbiegach trzecie miejsce, tracąc 0,2 sekundy do drugiej osady. A tylko dwie dostawały się do półfinału. Trafiliśmy więc do repasaży, które trzeba już było wygrywać. Pierwszy wygraliśmy ładnie, w drugim też byliśmy najlepsi, ale po nim fizycznie już wyczerpani. Dr Sidorowicz przebadał nas i powiedział: „Chłopcy, ja już wam nic nie pomogę. Przetrenowaliście się”. Taki był efekt braku trenerskiej opieki.
Ostatecznie zajęli piąte, ostatnie miejsce w finale.
Po powrocie z igrzysk poszedł do pracy, bo z czegoś trzeba było żyć. A wioślarstwo? Z tego nie było żadnych pieniędzy.
Dostawaliśmy tylko tak zwane „dożywianie”, czyli dwie bułki z serem i półlitrowy kubek mleka
- wyjaśnia.
Na bokserski medal Polska czeka od 1992 roku
Różnie było z kwalifikacjami olimpijskimi. Na przykład oleśniczanin, Wojciech Bartnik (Gwardia Wrocław) - ostatni polski medalista igrzysk olimpijskich w boksie - do Barcelony w 1992 roku miał w ogóle nie jechać. Wywalczył co prawda upragnioną przepustkę w wadze półciężkiej, ale w jego kategorii wagowej nie było żadnego Hiszpana, więc jednego dokooptowali. Kosztem Bartnika. Hiszpan jednak doznał kontuzji nosa, o którą przyprawił go… Polak, Cezary Banasiak. Na kilkanaście dni przed ceremonią otwarcia okazało się nagle, że pięściarz z Dolnego Śląska nie jest już rezerwowym i do Barcelony poleci!
To były jednak czasy bez telefonów komórkowych, smartfonów, mejli, więc nie było łatwo znaleźć człowieka, jeśli akurat wyjechał z domu. Wojciech Bartnik postanowił się wyluzować, wyjechać na wakacje, a dzień wcześniej wyszedł z kolegami do miasta.
Na drugi dzień koło południa jeszcze spałem. Budzi mnie mama. Mówi: „Wojtek, policja do ciebie”. Pomyślałem: „Co ja narobiłem?”. Policjant przekazał tylko, że jestem bardzo potrzebny i mam się zgłosić do pana Leszka Strasburgera. Okazało się, że ciężko mnie było zlokalizować - opowiadał później Bartnik.
Z Barcelony ostatecznie przywiózł brąz, chociaż niewiele brakowało, by walczył o złoto. Walka półfinałowa miała zostać odwołana, bo kontuzjowany był rywal, Torsten May. Niemiec jednak przeszedł badania, a w ringu okazał się lepszy o dwa punkty - wygrał 8:6.
Co ciekawe, rok później Bartnik zrewanżował mu się podczas mistrzostw świata.
Na medal bokserski na igrzyskach czekamy właśnie od czasu Bartnika, od Barcelony. W 2004 roku w Atenach blisko był inny pięściarz Gwardii Wrocław, Andrzej Rżany. Zabrakło tylko… podpowiedzi z narożnika.
Dla Rżanego były to już trzecie igrzyska i zarazem ostatnia szansa na krążek. Był w Barcelonie, potem w Sydney, gdzie poległ w ćwierćfinale. No i w Grecji też skończyło się na tym poziomie, ale cała historia mogła się zakończyć szczęśliwie. Przed ostatnią rundą prowadził punktem. Rywal szybko zdobył jednak przewagę, o czym - niestety - Rżany nie wiedział. Był przekonany, że wciąż jest lepszy, więc unikał walki. Po ostatnim gongu ucieszył się, że jest półfinał, że będzie medal, po czym okazało się, że wygrał rywal - Azer Faud Aslanov 24:23. Co się zatem stało?
- Z przebiegu walki byłem pewien, że wygrywam. Po trzeciej rundzie (walczyło się cztery - przyp. JG) pytam w narożniku o wynik. Słyszę: „Wygrywasz”. Pytam, iloma punktami. Słyszę: „Około sześcioma”. A nie było wtedy opcji, by przy moim stylu boksowania ktokolwiek mógł taką stratę odrobić - wyjaśnia.
Jak mówi, wyglądało na to, że wszyscy znali punktację, tylko nie on i jego ekipa.
- Wszyscy siedzieli z telefonami przy uszach, tylko my nie. Na sali był redaktor i miał pokazywać aktualny stan, tylko że przed ostatnią rundą schował się za monitor - wylicza Rżany i dodaje, że szefem komisji sędziowskiej był Azer, a czterech z pięciu arbitrów punktowych było rosyjskojęzycznych.
Jeszcze w 2005 roku urodzony w Mielcu bokser zdobył mistrzostwo Polski, a potem zakończył karierę.
Z Gwardią Wrocław związany był do końca.
W Atlancie strzelcom kibicował prezydent
Tak to jest jakoś ułożone, że na igrzyskach na pierwszy rzut idą zawsze strzelcy. W Londynie cztery lata temu pierwszy medal zdobyła dla Polski przecież Sylwia Bogacka, a podobnie było z Renatą Mauer-Różańską (Śląsk Wrocław) w Atlancie. „Złota Renia”, bo taki przylgnął do niej przydomek, była na czterech igrzyskach olimpijskich: w Barcelonie (1992), w Atlancie (1996), w Sydney (2000) i w Atenach (2004). Tymczasem ceremonię otwarcia zobaczyła tylko… w Seulu, w 1988 roku, gdy olimpijką nie była.
Byliśmy na obozie młodzieżowym dla dobrze rokujących sportowców. Dostaliśmy bilety na różne zawody i mieszkaliśmy w Seulu aż do końca igrzysk. Z tej naszej dziewiątki ja i Ryszard Sobczak - szermierz - zdobyliśmy potem olimpijskie medale
- opowiada.
Mauer-Różańska fragment ceremonii otwarcia obejrzała jeszcze w Barcelonie, bo z wioski olimpijskiej blisko było na stadion (ale też na plażę - wioska do niej przylegała, część plaży wydzielona było tylko dla sportowców - przyp. JG).
- Widziałam część artystyczną, na pochodzie narodowych reprezentacji już nie zostałam - wyjaśnia nasza mistrzyni, która - tak się złożyło - brała udział w igrzyskach olimpijskich na trzech różnych kontynentach. Co ciekawe, tyle samo kontynentów zwiedził koszykarz Mieczysław Łopatka (Śląsk Wrocław) - był na IO w Rzymie (1960), Tokio (1964), Meksyku (1968) i w Monachium (1972).
Dolnośląskiej strzelczyni najbardziej podobało jej się w Sydney.
Tam nie było żadnych problemów z dojazdem. Jedyny kłopot mieliśmy taki, że w nocy temperatura spadała poniżej zera i w naszych mieszkaniach w wiosce olimpijskiej robiło się zimno. Musieliśmy się dogrzewać piecykami elektrycznymi, które wysuszały powietrze. Nie najlepiej się przy tym śpi
- wyjaśnia.
W Australii nie wszyscy pomieścili się w wiosce olimpijskiej. Część trenerów i ich sztabu musiała spać w specjalnych kontenerach z łazienkami. Nie było to, delikatnie mówiąc, ekskluzywne zakwaterowanie.
Mauer-Różańska dobrze wspomina Atlantę - nic dziwnego, bo zza oceanu przywiozła dwa medale: złoty (karabin pneumatyczny 10 m) i brązowy (karabin sportowy trzy postawy). To mistrzostwo wywalczyła już w pierwszej konkurencji IO, a medal zawiesił jej na szyi sam Juan Antonio Samaranch, ówczesny prezes MKOl-u.
- Na zewnątrz była ogromna wilgotność, ale na strzelnicy tego się nie czuło. W finale jest tak, że jeśli ktoś liczy punkty swoje i rywali, to wie, w którym miejscu jest. Ja nigdy nie liczyłam, koncentrowałam się na sobie. I po swoich 10 strzałach nie schodziłam ze stanowiska, czasem potrzebna jest bowiem dogrywka. Obejrzałam się tylko na trenera Kijowskiego, by dał mi sygnał, która jestem. A on popatrzył i rozłożył ręce. „Jejku, o co chodzi?” - pomyślałam. I czekałam jak ta sierota. Popatrzyłam na rywalkę, a na jej monitorze ostatni oceniany strzał - 8,8. Wiedziałam, że wcześniej musiała prowadzić, bo przed finałem miała dwa punkty przewagi. Wciąż czekałam, bo przecież zdarzają się awarie broni, może będzie reklamować, czasem urządzenia źle coś pokażą. Zamieszanie. Okazało się, że trener popatrzył na listę od 2. miejsca w dół i sam się przestraszył, że mnie nie ma. A ja byłam pierwsza - opisywała po latach swój medal.
- A jak było w Atenach? Czy Grecy faktycznie tacy niezorganizowani? Czy jednak ze wszystkim zdążyli? - pytamy naszą mistrzynię.
- Gdy przyjechaliśmy przed igrzyskami na Puchar Świata do Aten, okazało się, że windy nie działają, bo inwestor nie zapłacił wykonawcy. Musieliśmy więc z całym sprzętem - z karabinami, z ciężkimi kurtkami - chodzić po schodach. Pomagali nam trenerzy. W trakcie samych igrzysk wszystko było już OK - zaznacza jednak Renata Mauer-Różańska.
A wiecie, kiedy we wszystkich mieszkaniach wioski olimpijskiej pojawił się darmowy, bezprzewodowy internet (wi-fi)? W 2008 roku w Pekinie. Wiadomo - Chińczycy chcieli na każdym kroku zaimponować światu. Jeszcze cztery lata wcześniej trzeba było się „zapisywać na internet” - był zainstalowany tylko w kilku ogólnodostępnych komputerach w wiosce olimpijskiej.
Medal w Atlancie dla Dolnego Śląska zdobył też Mirosław Rzepkowski (Śląsk Wrocław), także w strzelectwie, ale w skeecie (strzelanie do rzutów). Łatwo jednak nie miał: najpierw na czas nie dotarła jego amunicja, specjalnie dobierana do broni. Kiedy wreszcie przyszła, na treningu prezentował się kapitalnie - 75 na 75. Wszystko trafione. Wracając do wioski, „Rzepa” położył się spać w autobusie, ale tak nieszczęśliwie, że gdzieś go przewiało. - Nie mogłem się ruszać w prawą stronę - wspominał.
Do finału awansował z trzecim wynikiem, a tam na trybunach zasiadł sam prezydent RP Aleksander Kwaśniewski. No i Rzepkowski złoto przegrał o jedno trafienie...
Dolnośląscy pechowcy
Mamy też Dolnoślązaków, których na igrzyskach olimpijskich prześladował pech. Taka np. wieloboistka Urszula Włodarczyk, przez lata czołowa lekkoatletka Polski, medalistka mistrzostw Europy i halowych mistrzostw świata. Na igrzyskach była trzykrotnie, a medalu nie przywiozła. Mało tego - w Atlancie (1996) i w Sydney (2000) była dwa razy czwarta. Najgorsze miejsce dla sportowca…
Także w Australii Robert Maćkowiak (Śląsk Wrocław) jako jedyny biały człowiek dotarł do finału 400 m, gdzie zresztą zajął dobre, piąte miejsce. Sztafetę 4x400 m mieliśmy wtedy piekielnie mocną i - co tu dużo mówić - byliśmy kandydatami do podium. Niestety, nasz lider na zewnętrznym torze zahaczył o zostawiony w tym miejscu blok startowy. To był koniec marzeń o medalach. Polacy przybiegli na siódmej pozycji.
Jakub Guder
Korzystałem z książki „Dolnośląscy Olimpijczycy” Wojciecha Koerbera (Wydawnictwo i Drukarnia TRIADA), z której pochodzi m.in. część cytatów oraz niektóre fotografie.