Tam gdzie bieda i głód dyktowały ceny

Włodzimierz Jarmolik
Rynek Sienny w czasie okupacji niemieckie
Rynek Sienny w czasie okupacji niemieckie archiwum
Równo 80 lat temu korespondent gazety Echo Białostockie wybrał się na bazarek, rozłożony u wylotu ul. Mazowieckiej, na przedłużeniu Rynku Siennego

Z tej wyprawy powstał tekst pt. “Białostocki plac Kercelego na Piaskach”. Ukazywał on jeden wiosenny dzień z życia centrum handlu starzyzną tej ubogiej dzielnicy miasta. Rzecz jasna owe targowisko nie mogło równać się do słynnego, warszawskiego wzoru. Tamtejszy Kercelak, powstały jeszcze w latach 70. XIX w. , liczył sobie kilkaset straganów i co najmniej dwa razy tyle punktów sprzedaży z ręki. Jego przeróżny asortyment i atmosferę opisywał znakomicie w swoich felietonach Wiech, przedwojenny znawca warszawskiej codzienności. W jednym białostocki placyk przy Mazowieckiej przypominał stołeczny moloch. Był tak samo miejscem spotkań biedoty, kupującej i sprzedającej lichy towar.

Już przy wejściu na zatłoczony plac rozsiadły się stałe rezydentki - przekupki żydowskie ze stertami używanej odzieży. Czego tu nie było! Zniszczone marynarki, stareńkie sukienki, zdarte buty i powyginane pepegi. Siedziały i spokojnie zajadały chleb ze szczypiorkiem. Obojętne na wszystko. Nieco dalej interes z butami i kapeluszami prowadził brodaty Żyd. Targowali się z nim zwłaszcza chłopi przybyli na rynek z produktami dla miasta. Ich małżonki wolały skorzystać z oferty polskiej handlarki, kuszącej cenami 10, 15 groszy za spódniczkę czy sweterek. Oczywiście mocno znoszone. Na prezent dla wiejskich dzieciaków jednak w sam raz.

Środek placu opanowali przekupnie oferujący bardziej wyrafinowany towar, choć też nie pierwszej świeżości. Można było u nich dostać spinki, krawaty, mankiety, ślubne kołnierzyki pamiętające jeszcze czasy cara Mikołaja. Wszystko oczywiście jako moda paryska i tylko po 20 gr. Miejsca mało, tłok duży, a hałas jeszcze większy. Handeł, handeł - rozbrzmiewało wokół.

Wielu ze stojących na placyku przy Mazowieckiej przygnała bieda i głód. Żeby przeżyć kilka dni musieli sprzedawać coś ze swego, ubogiego dobytku. O ile ktoś zechciałby kupić. Oto, wymizerowana kobiecina rozłożyła tobołek. Kilka sukienek, mężowskie kamasze, bielizna. Obok, równie anemiczna sąsiadka, przyniosła z domu poduszkę. Może kto kupi, błagalnie pytała każdego podchodzącego. Dobra poduszka. Z pierza. Tylko 3 złote. Tam dzieci siedzą bez chleba! Dalej zredukowany urzędnik prezentował przytargane krzesło. Chciał za nie tylko złotówkę. Chętnych jakoś nie było. Zdesperowany sam usiadł na nim i czekał na cud.

Można było zobaczyć też rozłożone na ziemi kupki książek. W różnych językach. Beletrystyka, dzieła naukowe, podręczniki. Lermontow w oryginale, 5 tomów za 40 groszy. Hurtem 20 książek za 3 zł. To ceny wywoławcze. Można je obniżyć.

Stałymi bywalcami białostockiego Kercelaka byli oczywiście drobni przestępcy z sąsiednich Chanajek. Złodziejaszki i kombinatorzy. Ci oglądali się uważnie, czy nie widać w pobliżu granatowego munduru i oferowali swój nielegalny towar. Były to przede wszystkim zapalniczki, kamienie do nich, brzytwy, no i zegarki. Jeśli ktoś miał szczególne wymagania, to mógł znaleźć się dla niego całkiem przyzwoity garnitur we właściwym kolorze czy kupon materiału z adresem dobrego i niedrogiego krawca.

Reporter Echa skręcił jeszcze w stronę pobliskiej hali targowej, pod którą usadowiły się straganiarki jarzyn i owoców. I tutaj trwał harmider językowy, wabiący klientów. Zachwalano ogórki, cebulę, rzodkiewki. Ze stojącej furki kuszono świeżym masłem i jajkami. Dobiegał nawet krzyk - dziś za darmo! Darmochą okazały się resztki nieświeżej zieleniny. Znalazły natychmiast chętnych.

Włodzimierz Jarmolik

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia