Brat Albert, dzisiaj już święty, jest postacią znaną powszechnie, ale czy wystarczająco? Można się założyć, że kiedy o nim mowa, niemal każdy ma przed oczami sędziwego starca z portretu Leona Wyczółkowskiego. Obraz ten przedstawia Adama Chmielowskiego już u schyłku życia, łysego, z siwą brodą, tulącego do piersi bezdomnego chłopca. A przecież brat Albert był postacią o wiele bogatszą. Zanim stał się „biedaczyną krakowskim”, miał życiorys dość niezwykły.
Ranny w boju
Na tym obrazie, utrwalony pędzlem dawnego przyjaciela, ma w oczach taki ból, jakby to on sam był bezdomny. Bo też i jego życie nie było łatwe. Nie brakowało w nim artystycznych sukcesów, ale i cierpień. Można wprawdzie powiedzieć, że niektóre nieszczęścia sam na siebie ściągał. Dlaczego, jako siedemnastolatek zaledwie, poszedł do powstania? Może dlatego, że w roku 1863 nie miał już rodziców, którzy by go przed tym powstrzymali? Dość, że poszedł i ciężko ranny w jednej z potyczek, w której powstańcy ponieśli porażkę, dostał się do rosyjskiej niewoli. W warunkach polowych, bez znieczulenia, amputowano mu nogę. Podobno jako jedyny środek uśmierzający ból dostał… cygaro, które w trakcie operacji, wciąż palące się, pogryzł i połknął.
Przed zsyłką na Sybir uratowała go interwencja rodziny. Także dzięki jej wsparciu wyjechał na emigrację do Paryża, gdzie rozpoczął studia malarskie, z czego krewni byli już mniej zadowoleni. Mimo to naukę malarstwa kontynuował w Monachium, gdzie szybko stał się jedną z czołowych postaci licznej w bawarskiej stolicy kolonii polskich malarzy. Wśród jego najbliższych przyjaciół znaleźli się tacy wybitni ludzie pędzla i palety, jak bracia Aleksander i Maksymilian Gierymscy, Józef Chełmoński czy Józef Brandt.
Kiedy wrócił do kraju, krąg jego artystycznych przyjaźni jeszcze się poszerzył. W Warszawie miał w Hotelu Europejskim wspólną pracownię ze Stanisławem Witkiewiczem, w której bywali także pisarze, muzycy i ludzie teatru, a wśród nich Helena Modrzejewska, Henryk Sienkiewicz czy kompozytor Antoni Sygietyński. W Adamie Chmielowskim zaczęto upatrywać jednego z najwybitniejszych polskich malarzy swego pokolenia, był także szanowany jako teoretyk sztuki. Dodajmy, że zarówno za granicą, jak i w Warszawie, przyszły święty nie stronił bynajmniej od uciech życia doczesnego, uczestnicząc na równi z innymi w zabawach i przygodach ówczesnej bohemy.
Nieszczęśliwie zakochany
Co się więc takiego stało, że mając w perspektywie świetną karierę i życie pełne atrakcji, w wieku 30 lat nagle zapragnął zostać mnichem i po przenosinach do Lwowa wstąpił do nowicjatu zakonu jezuitów? Niektórzy domyślają się, że przyczyną mógł być zawód miłosny. Problem w tym, że o życiu uczuciowym Chmielowskiego wiadomo niewiele. Chodziły słuchy, ze zadurzył się w Helenie Modrzejewskiej, ale większość biografów uważa, że to tylko plotki.
Istnieją natomiast poważne poszlaki, że uczucie łączyło go z Lucyną Siemieńską, córką poety i krytyka sztuki Lucjana Siemieńskiego, którego poznał w Krakowie w roku 1869. Obu panów łączyły, przynajmniej na początku znajomości, podobne gusty estetyczne i poglądy na rolę sztuki. Siemieński, który był redaktorem krakowskiego „Czasu”, członkiem Akademii Umiejętności i przez pewien czas wykładał literaturę na Uniwersytecie Jagiellońskim, odegrał nawet rolę kogoś w rodzaju protektora młodego artysty. Niestety, nie uznał go za godnego ręki swej córki. Cóż, widać niezamożny malarz, w dodatku bez nogi, nie był wystarczająco dobrą partią, mimo niewątpliwego talentu i chwalebnej powstańczej przeszłości.
Nie wiadomo, czy właśnie to niepowodzenie popchnęło Adama Chmielowskiego do wyborów, których nie rozumiał nikt z jego przyjaciół. Można się tylko domyślać, że kiedy wstępował do jezuitów, jego stan był daleki od psychicznej normalności. Załamanie nerwowe, jakie przeszedł ledwo po kilku miesiącach nowicjatu, było tak silne, że jedynym ratunkiem stał się pobyt w słynnej w owych czasach klinice psychiatrycznej w lwowskim Kulparkowie.
Zmęczony życiem
Kuracja, a także pomoc rodziny, zrobiły swoje i artysta powoli wrócił do równowagi. W roku 1884 widzimy go znowu w Krakowie. Nigdy nie będzie już taki sam jak dawniej. Mimo niepowodzenia próby u jezuitów, myśli o życiu zakonnym najwyraźniej go nie opuściły. Żył jakby w rozdwojeniu, z jednej strony znowu uczestnicząc w życiu krakowskiej artystycznej cyganerii, a z drugiej coraz bardziej identyfikując się z ideami św. Franciszka, aby wreszcie własne miejsce znaleźć wśród najuboższych.
Profesor Karol Estreicher, którego ojciec Stanisław Estreicher był bliskim znajomym Adama Chmielowskiego, przedstawił następującą wersję tej duchowej przemiany:
„Miał kiedyś wyjść z balu Pod Baranami zmęczony przyjęciem i świetnym życiem, które wiódł. W noc karnawałową, gdy księżyc oświecał zaśnieżone miasto, szukał motywów malarskich. Wśród szkarp Biblioteki Jagiellońskiej obok kapliczki świętego Jana, spotkał Antośkę opłakującą swój grzech. Wtedy to, pocieszając ją, miał pójść za nią i zstąpić w inny świat. Nie wiedział o nim. […] ujrzał zbiorowisko ludzkie, którego się nie domyślał. Po zasypaniu Wiśliska zostały w najuboższej dzielnicy na Stradomiu stare kanały, których nie zburzono. Przestano ich używać, aby Wisła popłynęła głównym korytem, a sklepione korytarze zdano na własny los. Było tam pustowisko zupełne, a tylko na nową groblę przez lata zwożono śmieci. […] Śmietnisko na grobli przyciągało nędzę krakowską, a wyloty kanałów zastąpiły im dom. Kogo szpital św. Ducha wypuścił, który z więzienia wyszedł lub kto bał się sprawiedliwości, z zasady szukał schronu. Była tam Rzeczpospolita żebraków i nędzarzy, dziadów, śmieciarzy i włóczęgów, rządzona wedle ustaw własnych, tym silniejszych, że umownych. […] Tam, gdzie tylko śmierć wybawicielka zaglądała, zawlokła przyszłego dobroczyńcę Krakowa Antośka. Tam ujrzał ludzi pozbawionych człowieczeństwa, łachmany ciał budzące odrazę. Tam poczuł powołanie”.
Czy rzeczywiście bliżej nieznana menelka sprawiła, że straciliśmy wielkiego być może malarza, a zyskaliśmy świętego? Jego pracownia przy ulicy Basztowej 4 stała się wkrótce, ku konsternacji odwiedzających, noclegownią dla różnego rodzaju wyrzutków.
Przyjaciel żebraków
Zażyłość znanego w Krakowie artysty z żebrakami zaczęła budzić w mieście niejaką sensację. Wiemy o tym m.in. ze wspomnień krakowskiego introligatora Łukasza Kruczkowskiego, który tak opisał pewną niezwykłą wieczerzę wigilijną z czasów, kiedy był jeszcze praktykantem: „Z okien pracowni widywałem często wchodzącego i wychodzącego z gmachu Akademii Sztuk Pięknych poważnego pana w pelerynie. […] niemało mnie zainteresowało i mych kolegów, że gdy nadszedł wieczór wigilijny […] w oknach starej szkoły na parterze ukazało się migotliwe, żółte światło. Podszedłem z kolegami do okna i zajrzałem do wnętrza; oczom naszym przedstawiła się sala pozbawiona całkowicie podłogi i sprzętów. Na gołej ziemi, w kształcie wianka siedziało 8 do 12 starców o wyglądzie żebraków, wśród nich nasz Pan w pelerynie. Środek wianka zasłany gazetami, płonie kilka mizernych świec, a na gazetach, bez żadnych naczyń, leży pożywienie przyniesione przez Pana w pelerynie. Zabierają się w namaszczeniu do swojej wieczerzy wigilijnej”.
W roku 1887 Adam Chmielowski wstąpił, jeszcze jako człowiek świecki, do III zakonu św. Franciszka. Rok później złożył śluby zakonne i założył własne Zgromadzenie Braci Albertynów, a niewiele później Zgromadzenie Sióstr Albertynek.
Z biegiem czasu poświęcił się wyłącznie ubogim, zarzucając niemal całkowicie malowanie. Wybitny krakowski filozof ksiądz Konstanty Michalski tak to skomentował: „Dziwiono się tej postaci, ale też rozumiano, że idzie z niej coś takiego, jak permanentna rewolucja. Duszę swoją dawał Brat Albert za tych, za których w Krakowie już nikt jej dać nie chciał”.
Model papieża
Nie jest tajemnicą, że postacią Adama Chmielowskiego był zafascynowany Karol Wojtyła, zarówno jako młody człowiek, jak i po latach, kiedy już został papieżem. W Książce „Wstańcie, chodźmy” napisał: „Szczególne miejsce w mojej pamięci, a nawet więcej, w moim sercu, ma Brat Albert - Adam Chmielowski. Walczył w powstaniu styczniowym i w tym powstaniu pocisk zniszczył mu nogę. Odtąd był kaleką - nosił protezę. Był dla mnie postacią przedziwną. Bardzo byłem z nim duchowo związany. Napisałem o nim dramat, który zatytułowałem „Brat naszego Boga”. Fascynowała mnie jego osobowość. Widziałem w nim model, który mi odpowiadał: rzucił sztukę, żeby stać się sługą biedaków - opuchlaków, jak ich nazywano. Jego dzieje bardzo pomogły mi zostawić sztukę i teatr i wstąpić do seminarium duchownego”.
Jak widać, artyście, którzy porzucił sztukę, by poświęcić się biedakom, zawdzięczany także polskiego papieża.
Marek Lubaś-Harny
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?