Zanim Krzysztof Czerwiński trafił do obozu pracy w Strzelcach Opolskich był zbuntowanym nastolatkiem, uczniem liceum w Staszowie (woj. świętokrzyskie). Był 1948 rok, gdy jego znajomy - Jerzy Lachowski - zaproponował mu dołączenie do grupy 30 kolegów, którzy postawili sobie za cel walkę z komunistycznym strojem
państwa. Wchodzący w dorosłość licealiści nazwali swoją organizację "Młodzieżowym Wojskiem Polskim". Planowali nie tylko wydawać ulotki nawołujące do rozprawy z komunistami, ale też zdobyć broń.
Pierwszą poważną akcję działacze MWP przeprowadzili w grudniu 1948 roku. Wkroczyli w nocy do domu milicjanta, sterroryzowali go i zabrali mu pistolet. Innym
razem napadli na kasjera miejscowej spółdzielni chłopskiej, żeby zdobyć pieniądze na wydawanie ulotek. Podczas akcji członkowie grupy poruszali się na rowerach, sprytnie umykając milicjantom. Grupa rozwijała się przez rok. 13 listopada 1949 roku niespodziewanie milicjanci znaleźli w lesie ciało zamordowanego Jerzego Lachowskiego - dowódcy MPW. Został zastrzelony najprawdopodobniej przez któregoś z członków grupy. Funkcjonariusze znaleźli przy ciele martwego notatki z dokładnymi informacjami na temat członków Młodzieżowego Wojska Polskiego.
- Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie - wspomina po latach Stefan Siejka, jeden z członków MWP. - Było brutalne przesłuchanie, pokazowy proces zorganizowany w sali kinowej i wyroki od 2 do 15 lat więzienia. Krzysztof Czerwiński usłyszał wyrok 5 lat. Sąd w uzasadnieniu napisał, że młodzież zeszła na złą drogę z powodu "imperialistycznej propagandy innych państw", a także dlatego, że grono profesorskie nie potrafiło "zachwycić tej młodzieży osiągnięciami
i zamiarami Ludowego Państwa Polskiego".
Wyśrubowane normy
20-letni wówczas Krzysztof Czerwiński trafił najpierw do surowego więzienia w Rawiczu, a potem został skierowany do obozu pracy w Strzelcach Opolskich, który usytuowany był na terenie kopalni wapienia. Gehennę, której tam doświadczył, opisał po latach w książce "Kamienie wracają nocą". Dzięki jego relacji wiadomo dziś, jak zorganizowany był obóz. Więźniów przywożono do Strzelec Opolskich w wagonach kolejowych. Stąd trafiali na krótko do cel zakładu karnego nr 1, a następnie strażnicy przewozili ich na teren wapienników. Skazani zajmowali tam trzy baraki. W kolejnych mieściła się świetlica i punkt sanitarny, w którym nigdy nie dyżurował żaden lekarz. Była też biblioteka z socjalistyczną literaturą - więźniowie mogli z niej korzystać, by przekonać się do panującego ustroju.
Baraki mieszkalne były bardzo skromnie wyposażone, główne miejsce zajmowały ciasno ustawione piętrowe prycze. "Na jednej spało dwóch więźniów. W baraku był też duży żelazny piec do ogrzewania i suszenia zmoczonej odzieży. Jedzenie było gorsze niż w więzieniu. W ośrodku istniała kantyna, ale była tam tylko droga żywność" - pisze Czerwiński. Więźniowie, którzy trafili do strzeleckich kamieniołomów pracowali jako tzw. skalniacy. Ich praca polegała na segregowaniu i ładowaniu kamienia do specjalnych wózków. Było to niebezpieczne zajęcie, bo skazani pracowali przy 20-metrowej, kamiennej ścianie, z której odpadały potężne głazy. Nie mieli przy tym żadnych zabezpieczeń - nawet kasków, które chroniłyby ich głowy przed spadającymi kamieniami.
"Norma wynosiła 17 wózków, czyli około 10 ton dziennie. Skalnik miał segregować urobek. (...) Jeśli nie wyrobił normy, to brano go na następną zmianę, czyli
doróbkę" - dodaje Czerwiński. Praca odbywała się bez względu na pogodę, deszcze i mrozy. Przed ziąbem chroniły pracowników kalesony, drelichowa bluza, koszula i spodnie. Czerwiński wspomina, że najtrudniejsze było przetrwanie zimy. Spękanymi od mrozu rękami jeszcze trudniej było wyrobić narzuconą normę. A robota stawała się bardziej niebezpieczna, bo zmrożona, a następnie podgrzana przez promienie słoneczne skała, odpadała od ścian w najmniej oczekiwanym momencie. Nie wszystkie prace na terenie obozu były tak trudne i niebezpieczne, jak skalniaków. Część skazanych pracowała na tzw. hałdzie przy rozładowywaniu ziemi. Zasada była jednak taka, że więźniom politycznym należało przydzielać najtrudniejsze zadania.
Tu można było stracić życie
Groźne wypadki w kamieniołomie były na porządku dziennym. Pewnego razu spadający kamień zmiażdżył nogę Zdzisława Gęcy, więźnia, który pracował przy rozłupywaniu skał. Jego stan był bardzo poważny. Noga długo nie chciała się goić, młody mężczyzna został na długo przykuty do łóżka. "Koledzy nosili go na plecach do ubikacji. Ja też czasami pomagałem mu, jeśli nie byłem w pracy" - wspomina Czerwiński.
Niebezpieczna była także praca przy obsłudze metalowych wagoników, którymi wywożono urobek. Dla usprawnienia roboty były one spięte metalową liną, która
potrafiła jednak gwałtownie się naprężyć. Chwila nieuwagi mogła skończyć się obcięciem nóg, czego doświadczył inny więzień. Wypadki zdarzały się także przez nieostrożność pracujących więźniów. Generalnie podczas wysadzania skał amonitem robotnicy chowali się do specjalnego schronu. Ale raz jeden z skalniaków zdecydował, że schowa się za kolbę, czyli za żelaznym wózkiem.
"Miał wyjątkowego pecha, bowiem duży kamień uderzył akurat w kolbę, która przewróciła się, przykrywając skalniaka. Nic mu się nie stało, ale mówił, że przez tydzień dzwoniło mu w uszach" - opowiada Czerwiński. Znany jest także co najmniej jeden śmiertelny wypadek. Feralnego dnia więźniowie zostali skierowani do pracy na skale, którą wcześniej wysadzono przy pomocy amonitu (materiał wybuchowy). Była to potężna góra kamieni zmieszanych z ziemią. "Popołudniem, po załadowaniu kilku wózków przypadkowo spojrzałem w górę. Zobaczyłem zamiast błękitnego nieba skałę mocno odchyloną od pionu. Udało mi się uskoczyć kilka kroków w bok, zaraz potem usłyszałem potężny grzmot walącej się skały. Spadające kamienie z wielką siłą pędziły i niszczyły wszystko, co napotkały po drodze: wózki naładowane kamieniem i szyny znikały pod falą kamienia, jak pod falą tsunami" - wspomina Czerwiński, który cudem uszedł z życiem.
Kamień zasypał ludzi pracujących najbliżej skały. Gdy Czerwiński wrócił tam po chwili, zobaczył przysypanego kolegę. Tamten przed utratą przytomności zdążył tylko wyszeptać "wyciągnij mnie". Funkcjonariusze i pozostali więźniowie rozpoczęli akcję poszukiwawczą. Dwie ciężko ranne osoby trafiły do szpitala, ale nikt nie potrafił odnaleźć wiertacza o nazwisku Świtaj. Zginął przy pracy, prawdopodobnie nie słysząc, że wali się skała. "Świtaj osierocił dwoje małych dzieci. Po dwóch dniach intensywnych poszukiwań udało się znaleźć jego ciało".
Winnych brak
Wypadki, do których dochodziło na terenie kamieniołomów, były odnotowywane w kartotekach. Kiedy dochodziło do wypadków śmiertelnych lub kalectwa, na miejsce przyjeżdżał nawet prokurator. W sprawie śmierci wiertacza Świtaja ustalono, że przyczyną wypadku było zignorowanie podstawowych zasad sztuki górniczej. Winę za to powinni ponieść brygadziści, ale jak wynika z relacji Krzysztofa Czerwińskiego, nie wyciągnięto wobec nich żadnych konsekwencji.
Radosław Dimitrow
NOWA TRYBUNA OPOLSKA