Katastrofa okrętu podwodnego ORP "Kaszub" sprzed lat. Jak zapamiętano tę historię

Tomasz Chudzyński
ORP "Kaszub" tuż przy brzegu w Krynicy Morskiej
ORP "Kaszub" tuż przy brzegu w Krynicy Morskiej Archiwum (autor nieznany)
Widok był niecodzienny - szary kadłub okrętu wynurzał się z fal niedaleko plaży w Krynicy Morskiej. I od razu widać było, że coś jest nie tak. Okręt miał wyraźny przechył, był unieruchomiony, i bardzo blisko brzegu. Każdy, kto wtedy znał wybrzeże Zatoki Gdańskiej na Mierzei Wiślanej wiedział, że tam jest bardzo płytko.

Spis treści

Wyglądało, jakby rozpędzony okręt płynąc z głębi Zatoki Gdańskiej wbił się w plażę Zatoki Gdańskiej. Trudno było się nie domyślić, że była to jednostka Marynarki Wojennej. Charakterystyczny, obły kształt kadłuba z niewielką nadbudówką od razu wskazywał na okręt podwodny. Nad okrętem powiewała biało-czerwona bandera, na kiosku (tak nazywana jest nadbudówka okrętów podwodnych) widniał nr taktyczny M-100 oraz nazwa - ORP „Kaszub”.

Tragiczny finał ćwiczeń

ORP „Kaszub”, okręt podwodny typu M-XV, wyszedł w morze 28 listopada 1957 roku. Jednostka z 31-osobową załogą, dowodzoną przez por. mar. Rajmunda Pająkowskiego miała odbyć tego dnia ćwiczenia.

Warunki były bardzo trudne, szalał sztorm 7-9 w skali Beauforta, padał deszcz ze śniegiem, widoczność była kiepska. W dodatku na okręcie najpierw zawiodły silniki diesla. Potem nastąpiła „sekwencja błędów manewrowo-nawigacyjnych” (cytat z materiałów akt sporządzonych przez ówczesną Prokuraturę Marynarki Wojennej w Gdyni, która badała wypadek). W ciemnościach, okręt wszedł na mieliznę ok. 100 - 200 m, od łagodnego brzegu w Krynicy Morskiej.

Unieruchomiony, liczący 49 m. długości okręt, szarpały sztormowe fale. Przechył okrętu sięgał nawet 60 st.

- W takiej sytuacji dowódca okrętu por. mar. Rajmund Pająkowski w obawie przed położeniem okrętu (na burtę - red.) i zalaniem przedziału akumulatorowego wydał rozkaz opuszczenia jednostki - brzmi kolejny cytat prokuratorskich akt.

W trakcie akcji ewakuacyjnej sztormowe fale zmyły z pokładu „Kaszuba” trzech członków załogi. Mimo, że było blisko brzegu wszyscy - ppor. Styła, mar. Kruszyński i mar. Stasiak, zginęli. W kipieli, przy falach i silnych prądach, nie było szans na ratunek.

Sam okręt udało się „uwolnić” dopiero w kolejnych dniach, gdy na pomoc ściągnięto dodatkowe jednostki ratownicze. ORP „Kaszub” odniósł uszkodzenia - miał zniszczone śruby, stery głębokości i zbiorniki balastowe.

Zaznaczmy, PRL-owska Marynarka Wojenna dysponowała sześcioma okrętami typu M-XV - były to: ORP „Kaszub”, „Kujawiak”, „Kurp”, „Mazur”, „Ślązak”, „Krakowiak”, przekazanymi przez ZSRR. Niewielkie okręty o wyporności 283 ton (w zanurzeniu 353 t.) pływały z prędkością 16 w. na powierzchni i 8 w zanurzeniu. Uzbrojone były w cztery wyrzutnie torped kal. 533 mm i armatę kal. 45 mm.

Edward Tomala służył na ORP „Mazur”, okręcie bliźniaczym ORP „Kaszub”.

- To był czas PRL-u, wszystkie wypadki były tajne. Ale my o tym, co się wydarzyło na „Kaszubie” wiedzieliśmy. Takie wieści rozchodziły wśród załóg. Dziś nie jestem pewien, to było dawno, ale wydaje mi się, że mogłem znać jednego z tych ludzi, którzy wtedy utonęli. To była straszna tragedia.

Dawny podwodniak wspomina inne tragiczne zdarzenia, m.in. utraty samolotów wraz z załogami. Także tragiczny pożar na ORP „Sęp”. 3 grudnia 1964 okręt ten został poważnie uszkodzony wskutek wybuchu w przedziale akumulatorowym. Zginęło 8 członków załogi.

- Ten wypadek miał miejsce, w położeniu nawodnym, w czasie ładowania akumulatorów. Trzeba wiedzieć, że w czasie takiej procedury ulatniało się sporo gazów, m.in. wodoru. By nie doszło do zatrucia załogi, wnętrza okrętu były wentylowane. Jednak szum klimatyzacji przeszkadzał marynarzom, którzy łamiąc przepisy, zasłonili wyloty. Jeden z przedziałów wypełnił się wodorem, który eksplodował. Wybuch spowodował odkształcenie grodzi, i zablokowanie włazów. Ośmiu marynarzy zostało uwięzionych w płonącym przedziale. Nie było szans na ratunek, wszyscy zginęli - wspomina Edward Tomala.

Pomagało całe miasto

W nocy z 27 na 28 listopada 1963 r. Brzegowa Stacja Ratownicza w Sztutowie otrzymała sygnał o załodze okrętu potrzebującego pomocy. Do akcji ruszyła drużyna złożona z 27 ratowników.

- W nocy z 28 na 29.11.57 akcja ratownicza 3 km na wschód od Krynicy Morskiej. Udzielono pomocy łodzi podwodnej Marynarki Wojennej. Zdjęto z pokładu i odwieziono do placówki WOP (Wojsk Ochrony Pogranicza - red.) 17 członków załogi - brzmi zapis w kronice BSR w Sztutowie.

Do dziś zachowały się zdjęcia z 28 listopada 1957 roku, kiedy ORP „Kaszub” osiadł niedaleko plaży w Krynicy Morskiej.

Zachowało się kilka ujęć ratowniczej akcji w okolicach Krynicy Morskiej. Widać przechylony tuż przy plaży okręt, ratowników w kapokach i sztormiakach oraz charakterystyczny ciągnik.

Notatka z archiwów BSR Sztutowo zawiera także listę osób drużyny ratowniczej, która ruszyła tamtej nocy na pomoc marynarzom ORP „Kaszub”. Jest na niej sporo nazwisk mieszkańców nadmorskiego miasta. M.in. swojego, nieżyjącego dziadka, odnalazł wśród uczestników kryniczanin, Marcin Zaboklicki.

Historia akcji ratunkowej marynarzy z ORP „Kaszub” przetrwała w rodzinie innego kryniczanina Marcina Posta. Na liście ratowników w kronice BSR Sztutowo widnieje jego dziadek - Henryk Post.

- Tamtą historię przekazał mi mój ojciec, który był wtedy dzieckiem. Wspominał, że widział marynarzy z okrętu, którzy wtedy utonęli. 4-5 letniemu chłopcu, którym był wtedy mój tata, wyryło się w pamięci, że mieli otwarte oczy pełne piasku i się nie ruszali. Mówił, że zwłoki przeniesiono do pomieszczeń ośrodka zdrowia, natomiast ocalałych rozbitków umieszczono w świetlicy - mówi kryniczanin.

Według Marcina Posta, w akcję zaangażowane było niemal całe miasto.

- Kryniczanie w większości byli związani z morzem. W mojej rodzinie dziadek pływał, ojciec również. Moja babcia, Weronika, była rybaczką. Pisali o niej nawet reportaże. Przy ratowaniu marynarzy pomagało bardzo wiele osób, niemal całe miasto ruszyło wtedy na plażę - zapamiętał z przekazów Marcin Post.

Kryniczaninowi wyrył się w pamięci jeszcze jeden wątek związany z historią sprzed lat.

- Powiem ci coś, co jest bardzo ciekawe, to niemal mistyka. Mój dziadek ratował w 1957 roku marynarzy z okrętu podwodnego w Krynicy Morskiej. Po latach, mój brat służył w Marynarce Wojennej - trafił właśnie na okręty podwodne. Nic mu się nie stało. Mówiliśmy, że dziadek „załatwił” mu w pewnym sensie, bezpieczną służbę - dodaje.

Najpierw cel, potem atrakcja

ORP „Kaszub” został wycofany ze służby w roku 1963 (armatę z jego pokładu umieszczono w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie). W tamtej dekadzie ze stanu floty zostały wykreślone wszystkie jednostki tego typu (wymieniono je na nowsze konstrukcje). Zezłomowano wszystkie M-XV-tki, oprócz dwóch. Dawny ORP „Ślązak” został zatopiony umyślnie niedaleko Jastarni, na głębokości 31 metrów. Wrak jest do dziś nurkową atrakcją. Z kolei były ORP „Kujawiak” był najpierw wykorzystywany jako okręt cel dla lotnictwa - kadłub spoczął na Rybitwiej Mieliźnie, na Zatoce Puckiej.

Ryszard Grabowski, żeglarz, Kaszuba, Pomorzanin, interesował się charakterystycznym wrakiem tej jednostki.

- Przechylony na prawą burtę kiosk okrętu podwodnego „Kujawiak” od wielu lat stanowił doskonały znak nawigacyjny. Był mniej więcej w połowie „ Sechej Rewy „ czyli mielizny pomiędzy Kuźnicą (kasz. Kusfeld ) a Rewą. Dziś już go nie ma. W grudniu zeszłego roku lody ścięły kiosk. Na dnie pozostaje rumowisko zbiorników balastowych i podziurawiony jak sito kadłub sztywny, w którym nurkowie wypalili wielką dziurę przez którą można zajrzeć do środka. Wrak jest o tyle ciekawy, że jest w nim „światło” - dobrze go widać pod wodą. Jest podziurawiony jak sito. Sama „Secha Rewa” jest mekką nurków amatorów. Jest tu ok 30 wraków doskonale widocznych, na zdjęciach satelitarnych. Wszystkie są wbite w szelf od wschodniej strony tej mielizny. Pamiętam z lat 70 XX w. większość z nich. Wyglądały jak armada małych statków stojących na redzie. Potem lód ściął je wszystkie do poziomu wody. Czasem się pokazują, kiedy jest tzw „aba” czyli niska woda.

Zejście do dziury

ORP „Mazur”, bliźniak „Kaszuba” był okrętem szczęśliwym.

- Owszem, zdarzały się awarie, ale szczęśliwe, nikt nie zginął. Najgłębiej okręt zanurzył się na 150 metrów. To była największa głębokość, na której byłem. Zanurzenie to odbywało się w głębi, niedaleko Bornholmu, w ramach prób wytrzymałościowych, po remoncie w stoczni. Asystował nam inny okręt, który był sporo nad nami. Odnotowywał co 10 metrów zachowanie okrętu. Chyba nikt nie miał obaw, wszystko przebiegło zgodnie z planem - wspomina Edward Tomala.

Podwodniak wspomina trudy służby na ciasnych, małych okrętach typu M-XV.

- Pamiętam, że gdy ktoś przychodził zwiedzać te okręty, był zdumiony ich niewielkimi rozmiarami. Byli tacy, którzy bali się zejść pod pokład przez właz, w rzeczywistości ciemną dziurę na dół. Wśród innych przerażenie budziły torpedy, nasza broń podwodna. To są przecież wielkie, 7-metrowe cygara wypełnione materiałem wybuchowym i paliwem. A marynarze między torpedami spali. Służba na tych okrętach była trudna. Z uwagi na to, że załoga była nieliczna, pracowaliśmy w systemie dwuzmianowym. Dieta była monotonna, zapasów nie można było zabrać za wiele. Wszystko w puszkach, kucharz mógł nas uraczyć jedynie ciepłą zupą, od czasu do czasu. Inaczej już było na ORP „Sęp”, którym służyłem w latach późniejszych. To był znacznie większy okręt, wygodniejszy, wachty odbywały się w systemie trzyzmianowym. Bliźniak słynnego ORP „Orzeł” był tuż przed II wojną światową okrętem bardzo nowoczesnym. Kiedy ja na nim służyłem, miał już oczywiście swoje lata, ale nadal zachowywał sprawność - mówi Edward Tomala.

To jest bractwo

Marynarze i oficerowie okrętów podwodnych łączy wyjątkowa więź. Edward Tomala, dziś, po latach od zakończenia czynnej służby, pamięta ją doskonale.

- Byliśmy bardzo zżyci - wspomina. - Do wojska trafiłem z Poznania, były nas dwie kompanie marynarzy - motorzyści, hydroakustycy, drenażyści, różne specjalizacje. Przechodziliśmy szkolenia, na lądzie, potem na morzu. Stosunki międzyludzkie na okrętach podwodnych były znakomite. Nie mogły być inne, bo wszyscy dzieliliśmy wysiłek, oficerowie, podoficerowie, marynarze… Na okręcie byliśmy obok siebie, musieliśmy być bardzo zgrani. To sprawiało, że mieliśmy bezpośredni kontakt, coś, co na większych okrętach, np. na niszczycielach, było nie do pomyślenia, na okrętach podwodnych po prostu musiało być normą, także między załogami różnych jednostek. „Jeździliśmy na jednym łóżku”, jak to się mówiło. Jeden za wszystkich...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najważniejsze wiadomości z kraju i ze świata

Polecane oferty

* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia