- Kto szuka w internecie wiadomości o bałtyckich wrakach, w pierwszej kolejności natknie się na informacje o statkach "Gustloff", "Steuben" i "Goya". Wszystkie ewakuowały pod koniec wojny po kilka tysięcy osób, wszystkie zostały zatopione przez Rosjan i... nie wolno na nich - jako na cmentarzyskach wojennych - prowadzić poszukiwań. Udało się panu być na którymś z nich?
- Obecnie na żadnym z tych wraków nurkować nie można. Są one objęte specjalną ochroną dyrektorów Urzędów Morskich w Słupsku i Gdyni. Nurkowanie na nich wymaga specjalnej zgody. Ale udziela się jej, choć niezwykle rzadko. W ostatnich latach stało się to zaledwie dwukrotnie. W tym roku zgodę wydano w związku ze złożeniem we wraku statku prochów Heinza Schoena, jednego z rozbitków, którzy przeżyli katastrofę na "Wilhelmie Gustloffie" (miał wówczas 19 lat i był na statku ochmistrzem - przyp. red.). Kilka lat temu Urząd Morski prowadził badania i inwentaryzację tego samego wraku. W tej akcji brałem udział. Zaraz po odnalezieniu "Steubena" (w 2004 roku - przyp. red.) pozwolono go zbadać ekipie "National Geographic".
- Co ciekawego nurek może zobaczyć i znaleźć na "Gustloffie"?
- Kiedy się tam jest, ma się oczywiście świadomość, że wraz z okrętem zatonęło prawie 10 tysięcy osób. Z tej perspektywy nurkowanie w miejscu takiej tragedii jest czymś niesamowitym. Nie podejmuję się opisać, co się wtedy czuje. Ale z czysto nurkowego punktu widzenia jest to po prostu bardzo mocno zniszczony i bardzo mało interesujący wrak. Nie widać potęgi tego imponującego wycieczkowca, bo zachował się jedynie fragment rufy i część dziobu. Reszta jest zniszczona. Przez kilka lat po wojnie Rosjanie wyciągnęli z wraku wszystko, co się dało.
- Znajdowaliście kości ofiar?
- Nie, bo został on, jak mówimy w slangu nurkowym, wyczyszczony. Nie znajdzie się na nim ani wyposażenia statku, ani osobistych rzeczy pasażerów i członków załogi. Kości też nie ma. Bo z "Gustloffa" prawie wszystkie ciała zostały wyłowione. Duże ilości kości - jak świadczą osoby, które tam były - można znaleźć na "Steubenie" i na "Goi".
Eksploracja wraku "Wilhelma Gustloffa". Takie ekspedycje to absolutna rzadkość. W ostatnich latach tylko dwa razy pozwolono zejść tam nurkom.
(fot. Radosław Husak/Archiwum NTO)
- Widział pan na własne oczy wiele wraków. Który zrobił na panu największe wrażenie?
- Żadnego wraku nie traktuję jako kawałka stali. To było powodem założenia Stowarzyszenia Bałtyckie Towarzystwo Wrakowe, by nie tylko szukać zatopionych okrętów. Powstała strona internetowa, przez którą poszukujemy także rodzin ludzi, którzy pływali i zginęli na statkach. Największe emocje przeżywałem na wraku polskiego okrętu "Grom", który zatonął pod Narwikiem. (Jest to bliźniacza jednostka ORP "Błyskawica" zakotwiczonego w porcie w Gdyni). "Grom" też został uznany za grobowiec morski i wymaga polskich i zagranicznych zgód na nurkowanie. Zabiegaliśmy o te zezwolenia przez dwa lata.
- Warto było?
- Przeżyłem tam wielkie wzruszenie, kiedy z rufy usunęliśmy sieci i zobaczyliśmy na niej godło - orła w koronie. Wtedy uświadomiliśmy sobie szczególnie, że w tym miejscu, tak daleko od Polski, zatonął nasz statek. A polscy żołnierze utonęli, by bronić wolności innego narodu. Nasze wzruszenie udzieliło się nawet nurkom szwedzkim, których zaprosiliśmy do współpracy. Ponadto podczas tamtej wyprawy znaleźliśmy mnóstwo rzeczy: walizki, ubrania, przedmioty osobiste członków załogi. Na miejscu zostało wyposażenie żołnierskie, w tym hełmy, ale i wyposażenie kuchni. Tam czuło się tragedię niemal namacalnie.
- Czym pan tłumaczy fakt, że właśnie w Morzu Bałtyckim można znaleźć - w dobrym stanie - nie tylko stalowe statki i okręty XX-wieczne, ale o wiele starsze jednostki drewniane? W tym roku głośno było w mediach o badaniach - z udziałem nurków z Polski - szwedzkiego okrętu wojennego zbudowanego w 1564 roku. Znaleziono na nim nie tylko armaty, ale też kilka tysięcy monet i inne kosztowności.
- Szwedzki galeon "Mars" z czasów króla Eryka XIV został odkryty w 2011 przez tamtejszych nurków. W tym roku, w lipcu, w jego badaniach uczestniczyło dwóch nurków - Tomasz Stachura i Dimitris Stavrakakis. Okręty drewniane zachowują się w Bałtyku, bo jest on specyficznym morzem. Ma bardzo małe zasolenie, dzięki czemu nie ma w nim organizmów żywiących się drewnem. Zwłaszcza małża zwanego świdrakiem okrętowym, który lubi wody ciepłe i mocno zasolone. Toteż w Bałtyku drewno zachowuje się w bardzo dobrym lub idealnym stanie - nie rozpada się nawet przez 300-400 lat. Każdy wrak jest kapsułą czasu, która zawiera informacje o tym, jak wyglądało życie na statku. Jeśli ma 300 lat, zawiera informacje cenniejsze, niż gdy ma 60.
- Czego można się dowiedzieć po jego zbadaniu?
- Ze szczątków członków załogi możemy odczytać, na co chorowali, ile mieli wzrostu, jak się odżywiali. Kiedy znajdujemy wyposażenie, dowiadujemy się, jakiego sprzętu używali, czy byli bogaci czy biedni, wysocy czy niscy, grubi czy chudzi. Potrafimy odtworzyć, jak wyglądała organizacja pracy na okrętach itd. Poznajemy historię - nie monarchów, tylko zwykłych ludzi. Dlatego to jest tak fascynujące. Najciekawszym miejscem, gdzie można zobaczyć, jak wyglądał XVII-wieczny okręt, a dostępnym nie tylko dla płetwonurków, jest Muzeum "Vasa" w Sztokholmie. W latach 60. odnaleziono wrak szwedzkiego okrętu, który zatonął w dziewiczym rejsie. Został wydobyty i odtworzony w całości na nabrzeżu. Wokół tej trzypiętrowej budowli powstało muzeum.
"Steuben" zatopiony został 9 lutego 1945 roku podczas rejsu do Świnoujścia, 10 dni po "Gustloffie" [1]
(fot. Richard Fleischhut/Wikimedia Commons, Bundesarchiv)
- Ile wraków spoczywa na dnie Bałtyku? Niektórzy szacują ich liczbę nawet na 100 tysięcy.
- To ekscytująca liczba, jak wszystkie dotyczące bałtyckich wraków. Ale trochę nierealna. Centralne Muzeum Morskie szacuje liczbę wraków wzdłuż polskiej linii brzegowej na około 2 tysięce, a to by dawało w całym Bałtyku około 20-30 tysięcy. Ale to ciągle szacunki. Pewnej liczby nie znamy.
- Trzydzieści tysięcy to i tak bardzo dużo.
- Z pewnością, ale trzeba pamiętać, że Bałtyk nie jest jeziorem. Te wraki są dość mocno rozrzucone. Niełatwo je znaleźć. Są miejsca, gdzie jest ich stosunkowo dużo. Takie skupienia występują w okolicach cypla helskiego i wysp Gotlandii i Bornholmu. W niektórych miejscach nie ma ich w ogóle.
- Skąd pasjonaci nurkowania wiedzą, gdzie szukać zatopionych statków czy - rzadziej - samolotów? Jeśli wierzyć internetowi, rybacy biorą po 1000-1500 zł za wskazanie miejsca, gdzie zaplątali i zerwali sieci...
- Takie rewelacje trzeba raczej włożyć między bajki. Bardzo rzadko rybacy są w stanie podać precyzyjną informację, gdzie porwali sieci. Zwłaszcza jeśli się to stało przed laty. Choć zdarza się, że wskazują oni jakiś przybliżony rejon poszukiwań.
- Skoro rybak nie wie, to kto wie?
- Nurkowie szukają takich informacji raczej w archiwach, szczególnie niemieckich, w których znajdują się dzienniki pokładowe okrętów zatopionych w czasie I i II wojny światowej. Innym źródłem są zachowane relacje świadków o zatonięciach. Dzięki takiemu świadectwu odnaleziono statek "Britannic" - bliźniaczą jednostkę "Titanica", który zatonął w 1916 roku. Pomocą są też instytucje - typu Instytut Morski - zajmujące się zawodowo badaniem dna morskiego czy populacji ryb. Pod kątem zalegania niebezpieczeństw dla żeglugi bada dno morskie Biuro Hydrograficzne Marynarki Wojennej i Urzędy Morskie w Szczecinie, Gdańsku i Gdyni, przy okazji trafiając na wraki. Wreszcie są pasjonaci, którzy mają dość czasu i pieniędzy, by szukać samemu, na przykład w rejonie, gdzie rozegrała się kiedyś bitwa morska.
- Jak wygląda przeszukiwanie wraku przy słabej - jeśli wierzyć niektórym relacjom - 2-3-metrowej zaledwie widoczności?
- Jeśli ktoś napisał, że widoczność w Bałtyku wynosi 2-3 metry, to jest to po prostu nieprawda. Widoczność 10 razy większa, czyli 20-30 metrów, nie jest niczym niespotykanym, zwłaszcza na otwartym morzu. A 10-12 metrów jest standardem. Gorzej jest w wodach zatok Gdańskiej i Puckiej, gdzie woda jest cieplejsza i kwitnie. Widoczność psuje tu dodatkowo woda spływająca z Wisły. Ale i tu w okresie zimowym na 10 metrów widać. Nie podsycajmy bałtyckich legend. Co i ile uda się nurkowi znaleźć, zależy najbardziej od tego, jak jest przygotowany. Im więcej materiałów znajdzie i przeczyta przed zanurkowaniem, tym lepiej, bo potrafi wtedy znaleźć charakterystyczne elementy statku. Jeśli wrak jest dla nas całkiem nowy, wymaga mnóstwa pracy - wielu nurkowań, pomiarów, rysowania całości i poszczególnych elementów, filmowania, fotografowania itp.
- Można się zaplątać w stare sieci?
- Skoro już rozbrajamy mity: Na wrakach sieci spotyka się często i w dużych ilościach. Ale zazwyczaj są one bardzo stare i zrobione z grubych sznurków, w które nie da się zaplątać. Nurkuję od 20 lat i nie widziałem sytuacji ani nie słyszałem, by ktoś miał jakąś niebezpieczną sytuację z powodu zaplątania w sieci. Większym zagrożeniem są żyłki i linki wędkarskie - bo wraki są przystanią dla ryb. I kutry łowią ponad wrakami. W linki można się zaplątać, ale też nie aż tak, by doszło do nurkowego wypadku.
- Ilu Polaków nurkuje w Bałtyku i przeszukuje wraki?
- Każdy, kto ma sprzęt i umie, może sobie nurkować. Formalnych uprawnień nie trzeba. Ale trzeba mieć umiejętności. W Polsce działa kilka organizacji nurkowych, zwykle międzynarodowych, które organizują kursy, także specjalistyczne, nurkowania we wrakach i wystawiają stosowne certyfikaty. Są one dostępne dla osób zdrowych i średnio wysportowanych. Ukończyło kursy około 100 tys. osób. Nurkuje aktywnie znacznie mniej, ale dużo. Precyzyjnych liczb nie znam. Szacuję, że kilka tysięcy osób nurkuje na pewno. W Bałtyku jest ich bardzo dużo i z roku na rok więcej.
KRZYSZTOF OGIOLDA, Nowa Trybuna Opolska
[1] Zdjęcie udostępnione jest na licencji:
Creative Commons
Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach. 3.0. Niemcy