To było na Targach Książki. Rok 1985. Czasy, gdy ludzie nie tylko kupowali książki, ale nawet je czytali. Aż trudno dziś uwierzyć… Gromadzą się przy poszczególnych stoiskach. Tu więcej, tu mniej… A tam nikogo! Za ladą stoją tylko dwaj bardzo chudzi panowie o pomarszczonych twarzach i w niedopasowanych garniturkach. Intrygujące. Co takiego oferują, że nikt nie podchodzi? Oferta niewielka, ale jakże pięknie edytowana! Czerwone okładki imitujące świńską skórę, złote litery, kredowy papier, kolorowe fotografie... W realiach siermiężności wydawniczej doby po stanie wojennym tylko pozazdrościć. Ale nawet taka forma nie przerosła treści. Biorę do ręki książkę. Opiekunowie stoiska radośnie ożywiają się. Może jestem pierwszym klientem, a według handlowych przesądów pierwszy klient - mężczyzna to dobry utarg przez cały dzień. Ale nie. Okazuje się, że nie trzeba nic kupować. Książkę dostaję w prezencie. I jeszcze znaczek do wpięcia w klapę. Też piękny. Aluminium skrzy się złotą i czerwoną emalią. Przedstawia jakiegoś sympatycznie uśmiechniętego jegomościa o okrągłym jak słońce obliczu, jakże kontrastującym w tym względzie z oboma przedstawicielami wydawnictwa. W ten sposób w moje ręce trafia „Wieczna braterska przyjaźń”, czyli „Oficjalna wizyta przyjaźni wielkiego wodza towarzysza Kim Ir Sena w ZSRR i innych socjalistycznych krajach Europy. 16 maja - 1 lipca 1984 roku”. Aż sześć tygodni w podróży – bo wielki wódz (Dlaczego z małych liter? Jak „wielki wódz” – to i litery powinny być wielkie!) nie ufał podróżom samolotem po „ZSRR i innych socjalistycznych krajach”. Miał rację. Lektura pasjonująca. Przeczytałem jeszcze tego samego dnia, a potem – w jakieś smutne, ponure dni – jeszcze kilka razy. Są oficjalne przemówienia i oficjalne telegramy wysyłane z pociągu. Jest dokładne kalendarium podróży i rozkładana mapa z trasą wizyty. Są zdjęcia z podpisami, z których jasno wynika, że towarzysz Kim Ir Sen z I Sekretarzem KC PZPR (nigdzie nie nazwanym przy tym „generałem”) tow. Wojciechem Jaruzelskim „wymienili mocne uściski dłoni i ciepło uścisnęli się”, z tow. Erichem Honeckerem zrobili to już „gorąco”, a z sekretarzem generalnym jugosłowiańskiej partii komunistycznej wymienili jedynie „mocne” uściski dłoni. Także „gorąco” dostojnego gościa przywitali mieszkańcy Moskwy, przy czym były „bukiety kwiatów i okrzyki”, zaś w Warszawie zamiast „mieszkańców” pojawili się „ludzie pracy” z takim samym „gorącym” powitaniem, ale bez bukietów i bez okrzyków. „Wazon z kwiatami” został za to wręczony przez bezimiennego „zastępcę kierownika” (Jacyż ci Koreańczycy precyzyjni i pamiętliwi!) Zespołu „Mazowsze”, przy czym wyrażono „uczucie bezgranicznego szacunku dla wielkiego wodza towarzysza Kim Ir Sena”. Samą fotografię z perspektywy czasu należy uznać za taktowną, bo kwiaty z wazonu owemu „zastępcy kierownika” Mazowsza zasłoniły twarz, czyniąc go zupełnie bezimiennym (Dyrektorem, a zatem tym nieobecnym „kierownikiem zespołu”, była wówczas słynna Mira Zimińska- Sygietyńska, która zapewne musiała wtedy sprokurować sobie co najmniej L-4). Precyzyjni i pamiętliwi. Zgadza się. W Bułgarii Wielki Wódz (zmieńmy jednak tę pisownię, bo po prostu nie wypada tak z małych liter…) przyjął członków rodziny Swietły Coniewej, bo przecież „kobieta ta przed 28 laty wręczyła towarzyszowi Kim Ir Senowi wiązankę kwiatów podczas jego pobytu w okręgu Płovdiv”. Zastępca kierownika Zespołu „Mazowsze” niech zatem nie traci nadziei. Jego zasługi zostały zapisane tam, gdzie trzeba i może kiedyś dostąpi jeszcze spotkania z tow. marszałkiem Kim Dzong Unem. Choć nie życzę mu tego. Ale nawet „serdeczne” powitania w NRD-owskim Pałacu Pionierów, „gorące powitania mas” w Jugosławii, wspólne pląsy z rumuńskimi tancerkami (ale wszystko przyzwoicie, w asyście tow. Ceausescu, który też tańczył) i „dziesiątki tysięcy” mieszkańców rumuńskiej stolicy, którzy „gorącymi pozdrowieniami wyrażali uczucie przyjaźni i głębokiego szacunku”, ani nawet „sto tysięcy mieszkańców (czeskiej) Pragi, którzy ustawili się na drodze o długości 15 li” (ile to jest?) - nie było warte powitania w Ojczyźnie. Dlatego całą publikację otwiera zdjęcie, które chronologicznie rzecz ujmując, powinno być na końcu: „Drogi towarzysz Kim Dzong Il przywitał się serdecznie z wielkim wodzem towarzyszem Kim Ir Senem, gorąco gratulując mu pomyślnego zakończenia wizyty w innych krajach”. Bo, jak mówi przysłowie: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Zwłaszcza gdy „zakończywszy pomyślnie wizytę w innych krajach witało go gorąco przeszło 300 tysięcy mieszkańców Czchongdżin na trasie liczącej 40 li”. Trzy razy więcej i trzy razy dłużej niż w stolicy socjalistycznej, bratniej przecież, Czechosłowacji. I to dopiero coś znaczy! Zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że Czchongdżin – jak donosiła zagraniczna prasa - 300 tys. mieszkańców miało mieć w roku 2008, gdy doszło tam do największych w Korei Północnej rozruchów głodowych. Może wówczas, gdy w 1984 r. witano Kim Ir Sena po jego „pomyślnej” podróży, żyło ich wtedy więcej? Przemawiając w Warszawie Wielki Wódz KRLD przywołał „wybitne zasługi szanownego tow. Wojciecha Jaruzelskiego” w „zdławieniu kontrrewolucyjnego wystąpienia wrogów klasowych”, ale nie na wiele zdał się już jego toast „za umocnienie i rozwój PZPR, za jedność i zwartość krajów socjalistycznych oraz międzynarodowego ruchu komunistycznego”. Pięć lat później wszystko zaczęło się rozsypywać jak domek z kart. „Wieczna braterska przyjaźń”, z „ZSRR i innymi socjalistycznymi krajami Europy”, okazała się tyleż „wieczna”, co sam ZSRR i socjalizm w tychże krajach.
Książki nie płoną, czyli „Wieczna braterska przyjaźń”
Jan Majchrowski, profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Przyjaźń jest wieczna. Z definicji. Jednak mówi się, że w polityce nie ma przyjaźni, są tylko interesy. Więc jak to jest?
Wideo
Materiały promocyjne partnera