Była wiosna 1942 r. Do Roydon - dużej, aczkolwiek sennej wioski w środkowej Anglii - zbliża się furgonetka z kilkoma mężczyznami. Jeden z nich, drobny szatyn, ma na sobie damską perukę, sukienkę i buty na lekkiej koturnie. Wśród salw śmiechu i szyderstw kolegów poprawia swoje przebranie. W końcu sprawdza, czy zatknięty za podwiązką pistolet jest wystarczająco mocno przyczepiony.
- Głupio by było, gdyby wypadł ci spod kiecki w trakcie akcji - komentuje jeden z pasażerów.
- Albo odstrzelił ci co nieco - dodaje inny.
Znów zanoszą się krótkim rechotem. Po czym wszyscy zaczynają sprawdzać swoją broń. W miarę zbliżania się do zabudowań wsi stopniowo milkną, muszą się skoncentrować. Ci mężczyźni to Polacy odbywający kurs cichociemnych. Dostali rozkaz, by napaść na pocztę w Roydon. Ten przebrany za kobietę to dowódca akcji porucznik Alfons Maćkowiak ps. Alma. Miał sporo szczęścia, że w ogóle dotarł na Wyspy.
We wrześniu 1939 r. pojmali go Sowieci. Jednak dzięki niedużym gabarytom udało mu się przecisnąć przez okno bydlęcego wagonu, w którym wieziono go na wschód. Potem, po wielu perypetiach, zdołał się przebić do Francji. Tam w 1940 r. brał udział w obronie Linii Maginota. Tym razem pojmali go Niemcy. Sprytny Maćkowiak również im się wymknął. Dzięki pomocy pewnej polskiej wdowy z Paryża udało mu się, przez Hiszpanię, dostać do Gibraltaru, a następnie do Anglii. Tam - gdy tylko się dowiedział o powstawaniu polskich oddziałów spadochronowych - zgłosił się do nich na ochotnika. Wśród kandydatów na dywersantów wyróżniał się kreatywnością i poczuciem humoru. Choć jego inicjatywa, by akcję w Roydon wykonać w stroju kobiety budziła powszechną wesołość, to przełożeni dali się do tego pomysłu przekonać. W końcu „płeć piękna wzbudza mniej podejrzeń".
Furgonetka zatrzymała się wreszcie nieopodal poczty. Pierwszy wysiadł Maćkowiak. Rozejrzał się. Ani śladu „starszych panów" z Home Guard. Po ulicy kręciło się jedynie kilku cywilów. Spokojnym krokiem wszedł na pocztę, przeszedł przez pomieszczenie, minął kolejkę. I wtedy, nagle zadarłszy sukienkę, przeskoczył przez kontuar i wycelował pistolet w głowę urzędnika pocztowego. - To jest napad! - krzyknął. Jego trzej koledzy już działali. Jeden pilnował wejścia, drugi miał na muszce interesantów, a trzeci zdobywał łup, czyli... blankiet telegramu z pieczęcią poczty. Miał to być dowód wypełnionej misji.
Napastnikom cała akcja zajęła kilkadziesiąt sekund. Z podbitym blankietem w rękach wycofali się do pojazdu i szybko odjechali do swojej kwatery. Przerażeni mieszkańcy Roydon podobno nigdy się nie dowiedzieli, że była to tylko jedna z wielu ćwiczebnych misji polskich komandosów - legendarnych cichociemnych.
Sukces "chomików"
Idea utworzenia oddziałów spadochronowo-dywersyjnych, które miały być przerzucone z Zachodu do Polski, powstała tuż po klęsce we wrześniu 1939 r. Narodziła się wśród młodych oficerów Wojska Polskiego zbiegłych do Francji. Jej głównymi promotorami i architektami byli kapitanowie Jan Górski i Maciej Kalenkiewicz, były żołnierz „Hubala”. Obaj wiedzieli, że rodzący się ruch oporu w Polsce potrzebuje pilnie pomocy.
Swoje raporty „chomiki” - bo tak nazywano grupę skupioną wokół Kalenkiewicza i Górskiego - składały kilkakrotnie w Sztabie Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego. Początkowo ich pisma były ignorowane. Uważano ich za marzycieli. Zbywano, zasłaniając się brakiem odpowiednich samolotów. Jednak po klęsce Francji latem 1940 r. i ewakuacji polskich żołnierzy do Wielkiej Brytanii koncepcję „chomików” zaczęto traktować poważnie. „Sprawą spadochronową” zainteresował się płk Andrzej Marecki, przyjaciel gen. Sikorskiego. Nagłe zainteresowanie było po części związane z tym, że specjalne oddziały dywersyjne zaczęli już tworzyć Brytyjczycy.
Z inicjatywy Winstona Churchilla powstało Special Operations Executive (SOE, Kierownictwo Operacji Specjalnych). Miało ono, według jego słów, „prowadzić przy pomocy oddziałów wypadowych nieustająco energiczną ofensywę przeciwko całemu wybrzeżu pod niemiecką okupacją, zaściełając je ciałami Niemców”. Dlatego też, gdy Kalenkiewicz opublikował kolejne studium pt. „O zdobywczą postawę polskiej polityki”, idealnie wpisujące się w nową strategię Londynu, we wrześniu 1940 r. na audiencję zaprosił go sam gen. Sikorski. Naczelny wódz poinformował go, że w przeciągu tygodni ruszą pierwsze szkolenia polskich skoczków. Słowa dotrzymał. Pod koniec października pierwsi Polacy, w tym sam Kalenkiewicz, pojawili się w tajnych ośrodkach treningowych SOE.
Rekrutacja
Początkowo kandydatów na cichociemnych wybierano spośród zgłaszających się ochotników. Dosyć szybko, m.in. z obawy przed zalewem zgłoszeń wolontariuszy agentów z wrogich wywiadów, system zmieniono. Rekrutacją potencjalnych cichociemnych zajmował się Oddział IV Sztabu Naczelnego Wodza, odpowiedzialny także za współpracę z SOE. Polscy oficerowie jeździli po całej Wielkiej Brytanii i wyszukiwali wśród setek tysięcy swoich rodaków najlepszych potencjalnych kandydatów.
W kręgu ich zainteresowania znajdowali się głównie młodzi (najlepiej około trzydziestki) i wysportowani mężczyźni, mający za sobą służbę w wojsku lub policji. Gdy znajdowali odpowiedniego, zapraszali go na poufną rozmowę i składali propozycję „pracy w kraju”. Jak wspominał Adolf Pilch ps. Góra-Dolina, odpowiedź, pozytywną bądź negatywną, należało złożyć w zaklejonej kopercie w ciągu 48 godzin. Tych, którzy przystali na propozycję, kierowano do tajnych baz treningowych SOE. By wytłumaczyć ich nagłe zniknięcie z macierzystych jednostek, wymyślano różne wiarygodne wyjaśnienia. Na przykład oficjalnie ogłaszano, że np. dany żołnierz trafił na kurs pancerny do armii brytyjskiej.
Szkolenie
Tajne ośrodki treningowe SOE były skoncentrowane w dwóch rejonach Wielkiej Brytanii - na północny wschód od Londynu i w Szkocji. Tworzono je najczęściej w zarekwirowanych na czas wojny posiadłościach ziemskich. Polacy ćwiczyli głównie w zamku Inverlochy (Szkocja), Briggens i Audley End (obie w Essex).
Zarówno Polacy, jak i Anglicy przed II wojną światową nie mieli wyspecjalizowanych spadochronowych wojsk dywersyjnych. Dlatego też program szkolenia agentów SOE, w tym cichociemnych, nie miał sztywnego schematu. Doskonalono go przez cały okres wojny, dostosowując do potrzeb kursantów, a także zaleceń wojskowych z Armii Krajowej, którzy mieli nimi później dowodzić. Podczas gdy jedne punkty usuwano z grafiku, czas innych treningów wydłużano. Kiedy kursanci przyznawali się do kiepskiej kondycji fizycznej, zwiększano im ilość ćwiczeń fizycznych. Gdy kraj narzekał, że skoczkowie kiepsko radzą sobie z prowadzeniem samochodów, to zwiększano im liczbę godzin jazdy niemieckimi pojazdami.
Skoczków, ze względu na przypisane im zadania w kraju, można było podzielić na trzy grupy. Pierwszą, najliczniejszą, stanowili dywersanci, wywiadowcy, łącznościowcy, oficerowie sztabowi przeznaczeni do działań bieżących. Drugą tworzyli oficerowie, których zadaniem było przygotowanie gruntu pod przyszłe powstanie powszechne i odtwarzanie sił zbrojnych w kraju - np. lotnicy, instruktorzy, oficerowie broni pancernej i dowódcy oddziałów. W skład trzeciej wchodzili kurierzy i emisariusze polityczni do Delegatury Rządu. Każda z nich przechodziła odrębną ścieżkę treningową, na którą składały się kursy zasadnicze, specjalnościowe, uzupełniające oraz praktyki. Wszyscy jednak musieli, z przyczyn oczywistych, przejść kurs spadochronowy i odprawowy, w czasie których kursant min. wkuwał swoją nową tożsamość.
Droga dywersanta
To najlepiej opisana i najbardziej reprezentatywna ścieżka szkoleniowa, którą przechodzili cichociemni. Rozpoczynała się kursem zaprawy dywersyjnej, strzeleckiej i fizycznej prowadzonym w Szkocji. Jego głównym celem był odsiew najsłabszych fizycznie kandydatów i przygotowanie pozostałych do kolejnych szkoleń.
Każdy dzień szkolenia zaczynał się około godziny szóstej od biegów i gimnastyki. Oto jak opisywał je Alfred Paczkowski ps. Wania: „Uśmiechnięty instruktor angielski podawał nam nieraz mylące komendy i wtedy ten, który się omylił, musiał zrobić pięć przysiadów. (...) Wszystko to odbywało się w ostrym tempie i kończyło się ćwiczeniami rozprężającymi. Po dwudziestu minutach czuliśmy się zupełnie rozbudzeni".
Dalej, aż do obiadu, przyszli cichociemni ćwiczyli strzelanie. Uczyli się po-sługiwać różnymi rodzajami broni, m.in. karabinem maszynowym Bren, pistoletem maszynowym Thompson, niemieckim Schmeisserem czy fińskim Suomi. Szczególny nacisk kładziono na użycie broni ręcznej w różnych zaskakujących sytuacjach. Do perfekcji ćwiczono strzały z biodra i podrzutu.
Znów oddajmy głos Paczkowskiemu: „Pierwszą zasadą było błyskawiczne otwarcie ognia z odpowiednim ułożeniem rąk i całego ciała. Nie używaliśmy muszek ani szczerbiny przy strzelaniu z pistoletu - musieliśmy być szybsi niż wyimaginowany przeciwnik.
Postawę strzelecką ćwiczyliśmy bardzo długo, korygując siebie nawzajem, i wkrótce zanotowaliśmy dobre wyniki w strzelaniu. Mjr Stacey, niegdyś oficer w Indiach, był doskonałym strzelcem i pokazywał nam różne sztuczki. Jedną z nich było oddanie pięciu strzałów ze zwykłe¬go karabinu z szybkością taką, jakby była to broń automatyczna.
Jak wyglądało to ćwiczenie? Kursant wbiegał na leśną polanę, gdzie wokoło wśród drzew rozstawiono tarcze z sylwetkami niemieckich żołnierzy: należało szybko oddać pięć strzałów. Major trzymał karabin jak gitarę i oddawał serie, przeważnie wszystkie celne. Przy naszych stałych ćwiczeniach osiągnęliśmy ostatecznie wszyscy tylko nieco gorsze rezultaty".
Według jednego z angielskich oficerów Polacy nie tylko strzelali do manekinów i tarcz, lecz mieli także testować swoje umiejętności, strzelając do kotów. Tłumaczyli, że zwierzęta te dobrze nadają się do treningu, ponieważ są mniej przewidywalne w zachowaniu niż kukły.
Uczyli się m.in., jak przygotowywać ładunki z nieznanego wcześniej Polakom plastiku i wysadzać podstawowe obiekty, np. małe mosty i bunkry. Nie obywało się także bez „bardziej męskich ćwiczeń". Paczkowski w swoich wspomnieniach pisał: „Zdarzało się, że sierżant angielski rzucał nam granat obronny prawie pod nogi i radził się kłaść. Nie było wyboru, musieliśmy się kłaść i to szybko. W każdym razie nie mieliśmy żadnego wypadku, chociaż po takiej detonacji głuchło się na parę minut, a nasz wygląd zmieniał się".
Na kursie nie mogło również zabraknąć ćwiczeń z walki wręcz. Uzupełniano je także o podstawy dżiu-dżitsu, których instruktorami byli Chińczycy. „Wania" po latach pisał, że dali mu tęgą szkołę: „Jeden z nich, olbrzym, przewracał nas wszystkich po kolei. Drugi, niskiego wzrostu, wymykał się jak wąż z rąk. Stawałem do walki z Robertem (tym dużym) kilka razy dziennie i zawsze dostawałem tęgie lanie. Miałem potłuczone boki koloru zgniłej polędwicy. Nieraz myślałem, poco ja się tak męczę, i szedłem po nową porcję sińców".
Poza tym spory nacisk kładziono na umiejętność „cichego zabijania". Kandydatów na cichociemnych uczono min., jak szybko zadawać śmierć nożem, skutecznie dusić i łamać kark. Jeden z byłych agentów SOE wspominał, że w tych ćwiczeniach także wykorzystywano koty. Mówił, że zwierzęta trzymano w jednej ze stajni. Kursant musiał wejść do niej po ciemku, złapać kota i udusić go. Wszystko po to, by później, na prawdziwej akcji, nie dać plamy.
Korzonki - czyli survival
Ważną częścią podstawowego przeszkolenia był też tzw. kurs korzonkowy mający nauczyć technik surwiwalu. Odbywał się w górskich ostępach Szkocji. Zakwaterowani w namiotach żołnierze musieli przetrwać, żywiąc się tylko tym, co dała im natura. W teorii miały to być głównie rośliny, korzonki, stąd nazwa treningu. Jednak Polacy, przy użyciu dostępnych materiałów, bez trudu wykonywali pułapki na zwierzęta lub wędki i, zamiast biedować, wracali objedzeni mięsem królików i pysznych ryb.
Kolejnym elementem kursu było terenoznawstwo. Cichociemny musiał świetnie orientować się w przestrzeni. Celem wyrobienia tej umiejętności kazano im wkuwać na pamięć mapy najbliższego otoczenia swojej bazy. Po czym samochodem wywożono kursanta, z zasłoniętymi oczami, kilkadziesiąt kilometrów od niej i pozostawiano gdzieś w głuszy. Jego zadaniem było wrócić do centrum szkoleniowego tak, by nie został przez nikogo zauważony, a już szczególnie przez policję i żandarmów z Home Guard, którzy byli szczególnie wyczuleni na szpiegów. Trafienie w ich ręce równało się oblaniu egzaminu. Zdarzało się, że przyszli cichociemni musieli na przełaj dostać się ze Szkocji aż do Essex. Jak podaje Valentine, znany był przypadek „spryciarza", który - zamiast się męczyć - złapał stopa. Jego dobroczyńca, ogarnięty szpiegomanią Anglik, zabrał go do kosza motocykla tylko po to, by zawieźć go na posterunek policji.
Tak kończył się kurs podstawowy. W jego trakcie odsiewano najgorzej rokujących kandydatów, a także tych, którzy nabawili się kontuzji (przypadkowe rany, zwichnięcia lub złamania kończyn). Po-zostali byli na ogół kierowani na dalsze treningi do Briggens i Audley End w Essex.
W tych tajnych ośrodkach na południu Anglii prowadzono kurs walki konspiracyjnej. Tutaj przyszli cichociemni doprowadzali do perfekcji umiejętności nabyte na kursie podstawowym - walkę wręcz, strzelanie czy podkładanie bomb. Starano się też zwiększyć tężyznę fizyczną kandydatów - organizowano im biegi przełajowe, budowano coraz bardziej wymyśle tory przeszkód. Jednak podstawowym celem kursu była nauka organizowania i prowadzenia walki małym zespołem sabotażowo-dywersyjnym. Istotną rzeczą było to, że polski program szkolenia przewidywał minimalną liczbę godzin teorii w stosunku do praktyki. Dlatego też większość sześciotygodniowego kursu przyszli cichociemni spędzali na organizowaniu ćwiczebnych, z użyciem niezbrojnych ładunków, ataków na angielskie obiekty - fabryki, kluczowe elementy infrastruktury czy posterunki policji.
Wprawiali się, sprawdzając jednocześnie czujność funkcjonariuszy i Home Guard. Nie zawsze wszystkie akcje miały tak łagodny przebieg jak ta w Roydon. Często co młodsi i ambitniejsi Brytyjczycy sprawiali, że przybierały one dramatyczny obrót. Jedną z takich sytuacji pokrótce opisał Paczkowski: „Przy próbie »zniszczenia« dobrze chronionego mostu kolejowego jedna nasza grupa, przebrana za kolejarzy, szła do mostu, popychając drezynę z narzędziami; druga, do której ja należałem, miała za zadanie przeczołgać się i napaść uzbrojonych żołnierzy. Zadanie wykonaliśmy, ale żołnierz, którego zbyt łagodnie »dusiłem«, kopnął mnie kilka razy zupełnie na serio. Wobec czego musiałem go »dodusić«".
Równocześnie szkolono także skoczków o innych specjalnościach niż dywersyjna. Zresztą nierzadko absolwenci tego kursu kończyli jeszcze, w zależności od zdolności, swoich talentów i potrzeb zgłaszanych przez kraj, drugi konspiracyjny fakultet. Oto, jakie mieli możliwości.
Pułkownik Stefan Meyer, legenda „Dwójki",prowadził kurs wywiadu. Nauka obejmowała, oprócz zaprawy fizycznej, m.in. studium Niemiec, chemię wywiadowczą, fotografię, zajęcia „ślusarskie" (konieczne przy dokonywaniu włamań) i naukę języków obcych. Po zdaniu części teoretycznej, tak jak w przypadku walki konspiracyjnej, prowadzono manewry, „szpiegując" Anglików.
Ponadto kształcono kierowców cywilnych (samochody, ciężarówki i motocykle), a także specjalistów od pojazdów pancernych (uczono obsługi niemieckiego sprzętu). Duża grupa skoczków, aż 256, ukończyła kurs dla radio-telegrafistów i radiomechaników. Poza tym można było, pomiędzy szkoleniami specjalistycznymi, udać się na kursy uzupełniające. Takie jak prowadzone w Battersea, zrujnowanej przez bombardowania dzielnicy Londynu, ćwiczenia z walk w mieście.
Etapy kursów
Przyszli cichociemni ćwiczyli skoki spadochronowe pomiędzy kolejnymi etapami kursów specjalizacyjnych. Zaczynali w tzw. małpim gaju w Largo House nieopodal Leven w Szkocji. Znajdował się tam między innymi tzw. trapez opuszczany, na którym uczono przyjmowania prawidłowej postawy podczas lądowania. Potem przenoszono się na wieżę spadochronową. Tam z kolei wyrabiano u adeptów automatyczne wykonywanie komend przed skokiem. Wreszcie przenoszono ich do Manchesteru, na lotnisko Ringway. Tam dopiero ćwiczyli skoki z samolotów.
Przeciętnie każdy cichociemny wykonywał pięć skoków dziennych i jeden nocny. Jak już wspomniano, celem kursu odprawowego było nauczenie cichociemnych nowej tożsamości. Nierzadko dla potrzeb legendy kursanci musieli zdobyć podstawową wiedzę na temat zawodu, jaki wpisano im w fałszywych dokumentach. Poza tym musieli zapoznać się z realiami życia w okupacyjnej Polsce. W tym celu czytali raporty z kraju, konspiracyjną bibułę i wkuwali wiedzę o niemieckiej machinie administracyjnej i formacjach zbrojnych. Ponadto symulowano przesłuchania. Przebrani w niemieckie mundury instruktorzy wzywali na nie kursantów o każdej porze dnia i nocy. Sprawdzali ich odporność na różne techniki śledcze i testowali, czy dobrze opanowali swoją legendę.
Skok
Po zakończeniu kursu odprawowego pozostawało tylko złożyć przysięgę i przygotowywać się do skoku. Ogółem w czasie wojny przeszkolono 606 cichociemnych, z których do skoku skierowano 579. Od lutego 1941 r. do grudnia 1944 r. do Polski drogą lotniczą przerzucono 344 osoby, w tym 316 komandosów. To oni później, dzięki swoim umiejętnościom, stanowili elitę akowskiej konspiracji. Osiągnięcia takich postaci, jak: Jan Piwnik ps. Ponury, Adolf Pilch ps. Góra-Dolina, Bolesław Kontrym ps. Żmudzin czy Hieronim Dekutowski ps. Zapora, wystawiają polskim i angielskim instruktorom jak najwyższą notę.