Nigdy wcześniej w historii III RP polityk tak mały nie znaczył tak dużo. Z tego punktu widzenia kariera Mariana Krzaklewskiego jest ciekawsza niż Wałęsy czy Kwaśniewskiego. Bo nie znajdziemy w niej ani grama wybitności. Nawet cienia skrzydeł. Jedynie mozół powolnego pięcia się do góry. Cała jego droga do sukcesu była pełzaniem. Ciułaniem kolejnych atutów. Sprawa nie byłaby warta opisu, gdyby nie to, że władza zdobyta z takim polotem sprawowana była potem z polotem podobnym.
Jego kariera zrodziła się z przypadku. Gdy Wałęsa został prezydentem, Solidarność musiała sobie poszukać nowego szefa jednak za dużo było wielkich liderów - do walki stanęli Lech Kaczyński, Bogdan Borusewicz i Jan Rulewski. Powstał pat, więc sięgnięto po postać z drugiego szeregu. Padło na Krzaklewskiego, szefa regionu śląskiego, najbardziej bezbarwną postać z całej związkowej elity. Został przewodniczącym Solidarności, bo on jeden nie naruszał niczyich ambicji.