Ta pamiętna batalia nie odbiła się szczególnym echem w Polsce. Raz, że uwagę wszystkich bardziej wtedy zaprzątał front wschodni, a dwa, że Japończycy przemilczeli w mediach swą katastrofalną klęskę i wieść o niej nierychło rozpowszechniła się w Europie. Ale dla Amerykanów Midway to narodowa świętość, coś jak Monte Cassino dla Polaków, bitwa o Anglię dla Brytyjczyków, Verdun dla Francuzów czy Stalingrad dla Rosjan. 4 czerwca, dzień rozstrzygającego starcia, w którym samoloty amerykańskich lotniskowców zniszczyły cztery lotniskowce japońskie, udaremniając w ten sposób próbę zajęcia przez Japończyków Midway, strategicznie położonego atolu na zachodnich rubieżach Hawajów, jest obecnie obchodzony jako święto US Navy. Imieniem „Midway” ochrzczono pierwszy amerykański superlotniskowiec, w swoim czasie największy na świecie. Również bohaterów bitwy upamiętniano, nadając ich nazwiska okrętom, np. USS „Waldron”, USS „Osmus” czy USS „O’Flaherty” (pierwszy był heroicznym dowódcą wybitej co do ostatniej maszyny eskadry samolotów torpedowych, dwaj ostatni to lotnicy zamordowani przez Japończyków po wzięciu do niewoli).
Midway na ekranie
Co oczywiste, ta epicka bitwa musiała zainspirować filmowców, pisarzy, twórców gier komputerowych, a nawet muzyków (utwór pod tytułem „Midway” znajduje się w repertuarze szwedzkiego zespołu rockowego Sabaton, dobrze znanego również w Polsce). Pierwszy film o Midway to powstały jeszcze podczas drugiej wojny światowej dokumentalny obraz z oryginalnymi ujęciami z samej bitwy, którego reżyserem był John Ford - ten od kultowego „Dyliżansu” oraz wielu innych doskonałych westernów. Materiał z japońskiego nalotu na Midway Ford nakręcił osobiście i to z godnym podziwu zaangażowaniem - wybuch jednej z bomb uszkodził mu wtedy słuch.
Ale jego „Bitwa o Midway” stała się hitem i w roku 1943 przyniosła mu Oscara. Nic dziwnego, że w latach 70. ubiegłego wieku z rozmachem wzięło się do Midway Hollywood. Ta superprodukcja miała być amerykańską odpowiedzią na zrealizowaną z niebywałym rozmachem brytyjską „Bitwę o Anglię”. Czy jej dorównała? Rzecz gustu. Twórcy nie tylko kompletnie niepotrzebnie wprowadzili do scenariusza wątek romansowy, ale też wyraźnie oszczędzali na efektach specjalnych, na wielką skalę korzystając z filmów dokumentalnych. Mimo że podkreślano, że to zabieg celowy, by dać widzowi możliwość wczucia się w atmosferę tamtych dni, to chyba jednak ktoś tu robił dobrą minę do złej gry, bo większa część materiałów archiwalnych pochodziła z innych walk na Pacyfiku. Niejeden więc znawca tematu zżymał się nielicho, widząc na ekranie typy samolotów czy okrętów nowocześniejsze od tych, które walczyły pod Midway. Wyjątkowo zaś raziły wtórnie wykorzystane kadry z „Tora! Tora! Tora”, wcześniejszego (i znakomitego) hollywoodzkiego filmu rekonstruującego japoński atak na Pearl Harbor. Nie trzeba było szczególnej spostrzegawczości, by ujrzeć w tle schodzących do ataku japońskich samolotów torpedowych dźwigi portowe, czyli instalacje, było nie było, rzadko spotykane na otwartym oceanie, bo na takim przecież toczyła się bitwa o Midway…
Jak w „Gwiezdnych wojnach”
Mimo to jedna ze scen hollywoodzkiej „Bitwy o Midway” została zrealizowana niezwykle pieczołowicie. Była przecież najważniejsza, mając ukazać przełomowy, historyczny wręcz moment batalii. Widzimy więc w niej pokłady startowe czterech japońskich lotniskowców zatłoczone gotowymi do ataku, zatankowanymi i uzbrojonymi samolotami. Już za chwilę wyruszą zadać śmiertelny cios lotniskowcom amerykańskiej Floty Pacyfiku. I oto nagle rażą je spadające niczym grom z jasnego nieba bomby Amerykanów! Garstka pilotów bombowców nurkujących US Navy uderza w ostatnim momencie, niczym Luke Skywalker niszczący Gwiazdę Śmierci na kilka sekund, nim sama zdąży unicestwić bazę Rebeliantów na księżycu Yavina. Bomby wybuchają wśród japońskich samolotów, te stają w płomieniach. Zaczynają eksplodować ich paliwo i amunicja. Na pokładach „Akagi”, „Kaga” i „Sōryū” rozpętuje się ogniste inferno. W ciągu zaledwie paru minut trzy z czterech japońskich lotniskowców przestają się liczyć jako siła bojowa i zostają skazane na straszliwą, powolną zagładę w płomieniach. Czwarty, na razie jeszcze ocalały lotniskowiec „Hiryū”, nie będzie już w stanie samotnie odwrócić losów bitwy. Japończycy na jego mostku patrzą na trzy bratnie, zmienione w ogniste wulkany jednostki i wprost nie wierzą własnym oczom. Na ich twarzach szok i rozpacz... Oto rozstrzygająca chwila wielkiej bitwy morskiej pod Midway, kulminacyjny moment amerykańskiej epopei.
Ta scena utrwaliła zarazem największy z otaczających bitwę o Midway mitów. Choć nakreślony przed chwilą obraz dominował przez całe dekady, to w pierwszych latach XXI w. poddało go gruntownej rewizji dwóch Amerykanów: Jonathan Parshall i Anthony Tully, którzy wyniki swych badań opublikowali w książce „Shattered Sword”. „Strzaskany miecz” natychmiast stał się bestsellerem. Dziś to już klasyka literatury historycznej (i tylko, nie wiedzieć czemu, wciąż nie ma polskiego przekładu).
Komandor Fuchida
Parshall i Tully należą do nowego pokolenia historyków, któremu nieobce są również źródła japońskie. Do tej pory, ze względu na dość powszechną w XX w. barierę językową, amerykańscy i europejscy autorzy piszący o Midway korzystali z jednej praktycznie japońskiej relacji, której autorem był Mitsuo Fuchida. To właśnie ten Japończyk wykreował tak sugestywną wizję przebiegu wydarzeń, że przez ponad pół wieku nikomu nie przyszło do głowy jej podważać.
I nic w tym dziwnego! Komandor Mitsuo Fuchida, człowiek, którego narracja zawładnęła ludzką zbiorową wyobraźnią na kilkadziesiąt lat, był żywą legendą. To on 7 grudnia 1941 r. dowodził samolotami atakującymi bazę Pearl Harbor, a następnie paroma kolejnymi akcjami japońskiego lotnictwa pokładowego, m.in. nalotami na Port Darwin i Cejlon. Z pewnością czyniłby to również pod Midway, gdyby nie operacja wyrostka robaczkowego. Bitwę o Midway obserwował więc z mostka flagowego lotniskowca „Akagi”. Przeżył jego zbombardowanie, stając się w ten sposób ważnym, naocznym świadkiem japońskiej klęski. Niedługo po wojnie wspólnie z Masatake Okumiyą, innym byłym oficerem Cesarskiej Marynarki, napisał poświęconą bitwie książkę „Midway”, która została też opublikowana w USA. To w niej zawarł dramatyczny, pełen ekspresji opis zbombardowania lotniskowców tuż przed wypuszczeniem samolotów do ataku. Jego relacja przez całe lata nie budziła wątpliwości. Jako nieomal jedyne ze znanych (bo dostępnych w języku angielskim) w USA i Europie japońskich źródeł było cytowane przez niezliczonych autorów oraz traktowane jak prawda objawiona przez ich czytelników. I tak było dopóty, dopóki po latach nie wyszła wreszcie na jaw nieprawdopodobna, niewiarygodna wręcz, ale najprawdziwsza prawda: Mitsuo Fuchida kłamał.
Prawda o Midway
Gdy Parshall i Tully sięgnęli po „Senshi Sōsho” - oficjalną, monumentalną historię działań japońskich sił zbrojnych w wojnie na Pacyfiku - okazało się, że to fundamentalne źródło stwierdza wprost: podczas amerykańskiego ataku samoloty wszystkich czterech japońskich lotniskowców znajdowały się jeszcze w hangarach! Mało tego. Autorzy „Shattered Sword” drobiazgowo przeanalizowali dokumenty, w których z dokładnością co do minuty odnotowano starty i lądowania myśliwców osłony powietrznej japońskiego zespołu. I odkryli, że myśliwce te startowały i lądowały tuż przed atakiem. A do tego przecież potrzebne było miejsce na pokładach! Zatem nie mogły tam jeszcze stać przygotowywane bądź gotowe do lotu maszyny grupy uderzeniowej... Parshall i Tully zwrócili również uwagę na wspomnienia innych niż Fuchida naocznych świadków. Jeden z nich, kapitan Richard H. Best, pilot z lotniskowca „Enterprise”, którego bomba trafiła „Akagi”, stając się przyczyną zagłady tego lotniskowca, zapamiętał, że na rufie jego celu stało tylko sześć lub siedem myśliwców „Zero”. Komandor podporucznik Maxwell F. Leslie z lotniskowca „Yorktown”, dowodzący nalotem bombowców nurkujących na „Sōryū”, stwierdził w złożonym po walce raporcie, że na górnym pokładzie tego lotniskowca samolotów nie było wcale. Z kolei Takayoshi Morinaga z „Kagi” przyznał, że w chwili zbombardowania okrętu ten miał na pokładzie startowym zaledwie dwa, trzy samoloty. Parshall i Tully zwrócili uwagę na jeszcze jeden dowód rzeczywistego stanu japońskich przygotowań do ataku: oto ocalały z nalotu lotniskowiec „Hiryū” rozpoczął wypuszczać samoloty w powietrze dopiero około pół godziny po zbombardowaniu jego towarzyszy. Gdyby miał na pokładzie gotową do ataku grupę uderzeniową, po cóż zwlekałby tak długo?!
A zatem w chwili nalotu amerykańskich bombowców nurkujących (który rzeczywiście rozstrzygnął losy bitwy, co do tego nie ma cienia wątpliwości) Japończykom daleko było do wysłania własnych samolotów w zmasowanym uderzeniu na lotniskowce amerykańskie. Nie zakończyło się jeszcze gorączkowe przygotowywanie bombowców do misji, ich tankowanie oraz podwieszanie bomb i torped. Zbyt czasochłonne okazało się wcześniejsze przezbrajanie części tych samolotów z torped na bomby i z powrotem. Zbyt wiele czasu pochłonęło przyjmowanie samolotów powracających z nalotu na Midway. Swoje dołożyła też konieczność zapewnienia kolejnych myśliwców patroli powietrznych do zwalczania atakujących raz po raz eskadr z Midway i z amerykańskich lotniskowców. W dodatku lotniskowce japońskie wielokrotnie musiały wykonywać gwałtowne uniki przed torpedami i bombami, co nie sprzyjało tempu pracy obsługi pokładowej. W momencie więc, gdy z nieba spadła nemezis kilkudziesięciu bombowców nurkujących SBD Dauntless z lotniskowców „Enterprise” i „Yorktown”, japońskie samoloty wciąż znajdowały się w hangarach. Nim podnośniki wyniosłyby je na pokłady startowe, zanim dokończono by ich uzbrajanie, nim rozgrzano by silniki, a załogi zajęłyby miejsca w kabinach, musiałoby minąć jeszcze kilkadziesiąt minut. Japończycy wcale więc nie zostali zaskoczeni w ostatniej chwili przed zadaniem swojemu przeciwnikowi śmiertelnego ciosu.
Ku pokrzepieniu serc...
Dlaczego jednak komandor Fuchida tak dalece mijał się z prawdą? Odpowiedź jest prosta: pragnął ukazać w jak najlepszym świetle stronę japońską. Pisał swoją książkę w celu trochę podobnym jak nasz Sienkiewicz, „ku pokrzepieniu serc” po wielkiej narodowej klęsce. Wymowa tego, co w niej zawarł, była więc jednoznaczna: wspaniała Cesarska Marynarka Japońska była potężna, lepsza od US Navy, odważni japońscy piloci byli najwspanialsi w świecie, a japońskie samoloty - arcyskuteczne. Nawet pomimo ewidentnych błędów, głównie popełnionych przez dowodzącego zespołem lotniskowców wiceadmirała Nagumo, Japończycy o mały włos odnieśliby zwycięstwo w decydującej bitwie na Pacyfiku. To los sprawił, że historia przybrała inny obrót.
Fuchida nie pisze, że system obrony przeciwlotniczej zespołu lotniskowców Nagumo był tak beznadziejnie kiepski, że aż dziwne, iż do katastrofy doszło dopiero pod Midway (spenetrowały go już bombowce brytyjskie podczas rajdu japońskich lotniskowców na Ocean Indyjski w kwietniu 1942 r. - tyle tylko, że ich wycelowane w „Akagi” bomby chybiły). Przemilcza to, że myśliwce „Zero”, na których w przeważającej mierze się ten system opierał, miały dosyć nikły zapas pocisków do działek 20 mm - ich zasadniczej broni pozwalającej skutecznie zwalczać mocno skonstruowane i w związku z tym bardzo odporne na ostrzał amerykańskie samoloty. Nie pisze też, że Japończycy praktycznie nie mieli szans uderzyć na wrogie lotniskowce bezkarnie, zanim zdążyłyby one poderwać swe samoloty w powietrze. Mija się też z prawdą, twierdząc, jakoby w związku z ciszą radiową admirał Nagumo nie miał dostępu do ważnych danych wywiadowczych na temat amerykańskich przygotowań do obrony Midway.
Waleczny Yamaguchi
Jednemu z japońskich dowódców Fuchida nie szczędzi słów uznania. To kontradmirał Tamon Yamaguchi, który komenderował wchodzącym w skład sił Nagumo 2. Dywizjonem Lotniskowców, tworzonym przez „Hiryū” i „Sōryū”. Mimo zbombardowania pozostałych lotniskowców „Hiryū” wyprowadził całkiem skuteczny kontratak - trzy celne bomby i dwie torpedy zrzucone przez jego samoloty ciężko uszkodziły i wytrąciły z akcji lotniskowiec USS „Yorktown”. Sukces opłacono jednak poważnymi stratami. Nie zważając na to, Yamaguchi zamierzał atakować dalej, mimo że na pokładzie „Hiryū” niewiele już pozostało zdolnych do walki bombowców. Nie zdążył - Amerykanie okazali się szybsi i po ich kolejnym nalocie także „Hiryū” ogarnęły płomienie. Yamaguchi wybrał śmierć samuraja i zginął wraz z okrętem. Fuchida podziwia jego nieustępliwą, waleczną postawę. Historycy miewają wątpliwości. Może jednak nie należało walczyć do końca, może na dobre by wyszło Japończykom, gdyby dzielny admirał po wyeliminowaniu „Yorktowna” zaprzestał walki, oszczędzając w ten sposób tak cenny dla Japonii lotniskowiec. Jej przeciążony, a cierpiący na deficyt surowców przemysł stoczniowy kompletnie nie nadążał z produkcją okrętów tej klasy i do końca wojny zbudował ich już zaledwie kilka.
Miażdżąca przewaga?
Mitów wokół Midway istnieje wiele i nie tylko Fuchida jest ich ojcem. „Nie mieli żadnego pancernika, przeciwnik miał jedenaście. Mieli osiem krążowników, przeciwnik miał dwadzieścia trzy. Mieli trzy lotniskowce, w tym jeden uszkodzony; przeciwnik miał osiem” - napisał o Amerykanach pod Midway znany historyk Walter Lord. Z jakiegoś powodu przemilczał to, że japońskie pancerniki, z wyjątkiem dwóch osłaniających lotniskowce Nagumo, w ogóle nie ujrzały przeciwnika. Dowódca japońskiej Połączonej Floty admirał Yamamoto rozproszył je między cztery grupy operacyjne, których zdecydowaną większość od pola bitwy dzieliły setki czy tysiące mil. Podobnie było z czterema z owych ośmiu lotniskowców japońskich. Porównanie Lorda nie uwzględnia też lotniskowca USS „Saratoga”, który podczas bitwy szedł ku Midway pełną parą z Kalifornii, zaleczywszy już rany po uszkodzeniu torpedą japońskiego okrętu podwodnego i z solidnie wyszkoloną grupą powietrzną na pokładzie. Miał on większe szanse wejścia do akcji niż niejeden lotniskowiec japoński. Co do pancerników zaś, to Amerykanie również nimi dysponowali. Wyremontowali kilka lżej uszkodzonych w Pearl Harbor okrętów tej klasy, a parę następnych sprowadzili z Atlantyku. W rezultacie posiadali na Pacyfiku aż siedem tych stalowych mastodontów. Dowódca Floty Pacyfiku admirał Nimitz mógł ich użyć. Ale były powolne i pożerały ogromne ilości paliwa, a w dodatku trudno było zapewnić im należytą osłonę, toteż nie zdecydował się na to.
Pod Midway liczył się więc tylko stosunek sił naprawdę uczestniczących w walce. Ten zaś był dosyć wyrównany. Cztery lotniskowce Nagumo osłaniało 17 okrętów. Amerykanie użyli w bitwie trzech lotniskowców w eskorcie 23 okrętów. Gdyby pod Midway doszło do klasycznej bitwy morskiej, na korzyść Japończyków przemawiałoby to, że ciężkie działa ich dwóch pancerników nie miały odpowiednika po stronie amerykańskiej. Groźną bronią były także japońskie potężne torpedy „Długa Lanca”. Za to atutem US Navy był radar, którego nie posiadali Japończycy.
Jednak o wyniku starcia i tak zdecydowały nie okręty, ale samoloty. Tych ostatnich lotniskowce Nagumo posiadały 227, do tego można jeszcze doliczyć 21 myśliwców transportowanych w skrzyniach, a przeznaczonych dla bazy na Midway po jej zdobyciu (część z nich poskładano i użyto). Ogółem więc mieli Japończycy 248 samolotów pokładowych. Wprawdzie amerykańskie lotniskowce dysponowały nieco mniejszą ilością samolotów, bo 233, jednak aż 127 dalszych stacjonowało na Midway. Jeśli więc uwzględnić potencjał tej bazy, „niezatapialnego lotniskowca”, to okazuje się, że w powietrzu ze swymi 360 samolotami tak naprawdę przeważali Amerykanie! Wprawdzie japońscy piloci na ogół przewyższali swoich przeciwników spod Midway doświadczeniem, a japońskie samoloty myśliwskie i torpedowe pod wieloma względami górowały nad amerykańskimi. Owszem, czyniło to walkę bardziej wyrównaną - ale też przecież nie zapewniało Japończykom druzgocącej przewagi.
Skrzywdzony admirał
Zwycięzcą spod Midway jeszcze podczas wojny obwołano kontradmirała Raymonda Spruance’a. W rzeczy samej, Midway była punktem zwrotnym jego życiorysu i odskocznią do błyskotliwej kariery. Tyle tylko, że Spruance pod Midway... nie dowodził. A w każdym razie nie od początku. Podlegał tam bowiem rozkazom kontradmirała Franka Fletchera, przewyższającego go i starszeństwem, i doświadczeniem w operowaniu lotniskowcami. Fletcher przekazał mu dowodzenie dopiero po tym, jak musiał opuścić swój flagowy USS „Yorktown” po zbombardowaniu go przez Japończyków. Bitwa była już wtedy praktycznie wygrana. Jednak jej historię pisali ludzie Fletcherowi niechętni. Bardzo wpływowy z nich, Richard Bates, uczynił to w taki sposób, by nie podpaść swemu szefowi. A tym szefem był Spruance. Poglądy Batesa nieprzychylnie nastawiły do Fletchera wybitnego i opiniotwórczego historyka US Navy Samuela E. Morisona. Niebagatelne zasługi Fletchera, nie tylko te spod Midway, uległy zapomnieniu na wiele lat. Dopiero w XXI w. przywrócił je pamięci historyk John B. Lundstrom.