Tłum zmęczonych, przerażonych ludzi szedł w milczeniu z krakowskiego placu Zgody w stronę ulicy Jerozolimskiej. Ciszę, która zawisła w powietrzu, przerywało ujadanie psów trzymanych na smyczach przez niemieckich strażników. Specjalnie szkolone, warczały i szczerzyły kły, gotowe w każdej chwili do ataku. Ich zęby znajdowały się na wysokości oczu małego Tadzia, który coraz mocniej ściskał rękę mamy. Nie mógł jej całej mieć dla siebie, bo Maria Jakubowicz trzymała w niej jeszcze niebieski kuferek, w którym niosła cały swój dobytek. Tadzio bardzo się bał wilczurów, ale dziecięcy strach nie mógł się równać z bólem czteroletnich nóg, które nie nadążały za krokami dorosłych. W jego oczach pojawiły się łzy, za chwilę zmieniając się w szloch. Maria nie miała wyjścia, musiała wziąć synka na ręce.
Po wysadzonej hali pogrzebowej zostały ruiny
Kiedy przechodzimy dziś z Tadeuszem Jakubowiczem, dzisiejszym przewodniczącym Gminy Żydowskiej w Krakowie, przez miejsce, gdzie znajdowała się główna brama obozu w Płaszowie, on wciąż nie może sobie wybaczyć, że mama musiała go nosić na rękach. Ona też była głodna i przestraszona, a przede wszystkim niepewna jutra, tego co Niemcy zgotowali Żydom wyprowadzanym z krakowskiego getta. Na pewno kobiecie z dzieckiem od razu rzuciła się w oczy wartownia, stojący nieopodal budynek komendantury, a także tzw. Szary Dom, który zachował się do dziś.
W budynku należącym do Gminy Żydowskiej, mieszkają obecnie cztery rodziny. - Przed wojną znajdowała się tu administracja cmentarza żydowskiego - opowiada Ryszard Kotarba z Instytutu Pamięci Narodowej. - Gdy utworzono obóz, na górze znalazło się miejsce na biura, a na dole na wewnętrzny areszt. Było w nim pięć cel i kilkanaście bunkrów o wymiarach 40 na 50 cm. To tu za najdrobniejsze przewinienia trafiali więźniowie, którzy musieli stać bez ruchu, nawet trzy doby, jak czytamy w relacji jednego z nich. To była niewyobrażalna tortura - dodaje. Ale niejedyna.
Jak zeznał podczas procesu Amona Götha Mieczysław Pemper, makabryczne przesłuchania były tam na porządku dziennym: - Delikwentowi, stojącemu na stołku półnago, przywiązywano ręce do haków umieszczonych na odpowiedniej wysokości w ścianie pokoju komendanta. Gdy podrywano stołek, ofiara wisiała na rękach i w tej pozycji musiała odpowiadać na pytania. Przesłuchiwanych bito bezlitośnie skórzanym, plecionym bykowcem po twarzy i całym ciele, omdlałych polewano wodą i przesłuchanie trwało dalej. Prowadzeni do „Szarego Domu” nieszczęśnicy mijali żydowską halę przedpogrzebową, monumentalny budynek pochodzący z lat 20., w którym przygotowywano ciała Żydów do pochówku. Niemcy zmienili go m.in. na stajnię.
Aż pewnego dnia komendant obozu Amon Göth postanowił przeprowadzić przez to miejsce bocznicę kolejową. Dlatego wydał rozkaz wysadzenia hali. Nie byłby sobą, gdyby zrobił to tak po prostu. To musiała być spektakularna impreza, by upokorzyć znajdujących się za drutem kolczastym Żydów. Ich święte miejsce burzono w obecności zaproszonych przez komendanta gości, wysokich oficerów SS, którzy świetnie się bawili pijąc szampana i jedząc frykasy. - Amon Göth wysadził tylko dwa skrzydła hali. Trzecie zostało zniszczone już po wojnie, w latach 50. - mówi Ryszard Kotarba, pokazując zaśmiecone ruiny, które rzucają się w oczy, gdy wejdzie się na teren obozu. Nieopodal nich znajdują się resztki cmentarza, odkopane niedawno podstawy płyt nagrobnych, których Niemcy nie wywieźli, bo nie były nic warte. Nie wiadomo, jakim cudem przetrwał grób Chaima Jakoba Abrahamera, który zmarł w 1932 r. w wieku 74 lat, co można przeczytać na pochylonej, obłożonej kamieniami - czego wymaga tradycja żydowska - płycie. Był on dziadkiem znanej krakowskiej pisarki i malarki Romy Ligockiej.
Plac apelowy zarasta trawą
Grób ten widać było z placu apelowego, który dziś jest wysypany białymi kamieniami i powoli zarasta trawą. Tadziu Jakubowicz nie stał na nim godzinami, jak inni więźniowie. Był za mały. Niemcy pozwalali początkowo takim maluchom mieszkać z rodzicami w barakach. Tadziu był z mamą w baraku kobiecym, który znajdował się po prawej stronie placu apelowego, za barakami męskimi. Dziś nie pamięta, co robił całymi dniami.
Mama musiała wychodzić do pracy razem ze swoją przyjaciółką Felą Pleszowską. Co dokładnie robiła, Tadeusz Jakubowicz nie wie, prawdopodobnie coś szyły, bo Fela była krawcową. Mały Tadziu na pewno nie mógł opuszczać baraku, bo groziło to śmiercią. Pamięta jednak, że Fela opowiadała mu dużo bajek. - I zawsze mówiła: „O, następny”, gdy w pobliżu rozlegał się strzał, od którego ginął więzień. To „następny” zostało mi w głowie do dziś - mówi Tadeusz Jakubowicz. - Na placu apelowym działy się rzeczy straszne. Ludzie stali godzinami oczekując na wyjście do pracy czy będąc starannie przeliczani po powrocie z niej. Odbywały się tu też pokazowe egzekucje, których więźniowie musieli być świadkami - opowiada Ryszard Kotarba. - Najbardziej bałam się apeli - wspomina Niusia Karakulska, która trafiła do obozu w wieku 11 lat.
- Mama i jej koleżanki z baraku starały się zawsze, bym stała w drugim rzędzie i nie rzucała się w oczy. Ale ja nie umiałam opanować lęku. Za każdym razem drżałam na całym ciele. - Ktoś, kto przeżył obóz, na pewno zapamięta datę 7 maja 1944 roku. Wtedy odbył się tzw. apel zdrowotny. Amon Göth musiał zrobić miejsce dla transportu węgierskich Żydówek, które miano przetrzymać tu zanim trafią do Auschwitz. Dlatego zorganizował selekcję. Więźniowie, rozebrani do naga, musieli przejść przed stolikiem niemieckiego lekarza. Ludzie starzy, chorzy, zbyt wygłodzeni, trafiali do specjalnej kartoteki i za kilka dni, 14 maja zostali wywiezieni do komór gazowych w Oświęcimiu.
W ten sposób straciło życie około półtora tysiąca żydowskich więźniów. - Ale nie możemy zapominać, że w Płaszowie ginęli też Polacy. Niedaleko „Szarego Domu”, był tzw. obóz pracy wychowawczej dla Polaków. Było ich mniej niż Żydów, jakieś 10 procent więźniów. I w przeciwieństwie do Żydów trafiali tu z wyrokami przeważnie kilkumiesięcznymi. Najwięcej przywieziono ich do Płaszowa po tzw. czarnej niedzieli 6 sierpnia 1944 r., kiedy podczas łapanki w Krakowie aresztowano 6 tys. ludzi. Polacy byli też przywożeni z gestapo, które rozstrzeliwało ich tu albo na tzw. Hujowej Górce, albo na Dołku, jak mówili w swojej podszytej czarnym humorem gwarze więźniowie - mówi Ryszard Kotarba. Pierwsza nazwa pochodzi od okrutnego podoficera SS Alberta Hujera, który osobiście rozstrzeliwał tu ludzi. Dzisiaj stoi tam krzyż, ustawiony ku pamięci zabitych Polaków. Kiedy przychodzimy na miejsce, akurat dwoje ludzi sadzi kwiaty. - To budujący widok - przyznaje Tadeusz Jakubowicz, kiedy idziemy już w stronę Dołka. Po wojnie w pobliżu tego miejsca straceń postawiono pomnik Ofiar Faszyzmu. - Widziałem jak Niemcy przywozili grupy Żydów, którzy bici i przynaglani przez SS, musieli rozbierać się do naga nad głębokim rowem i dopiero wtedy rozstrzeliwano ich z broni automatycznej - wspomina Izydor Landesdorfer, a Niusia Karakulska dodaje: - Widziałam przyjeżdżające tam auta z Montelupich. Byłam świadkiem, jak z auta wyszła elegancka pani z walizami, wyjęła z nesesera szczotkę i oczyściła zakurzony płaszcz. Nie wiedziała, że to jej ostatnia wędrówka.
Płacz, krzyk i zgrzytanie zębów
Jednak dla Niusi Karakulskiej, jak i chyba dla wszystkich w obozie, najgorsze miało się wydarzyć. Stało się to 14 maja 1944 roku. Tego dnia zabrano do transportu idącego do Oświęcimia wyselekcjonowanych więźniów. Ale to był dopiero początek. Zaraz potem zgromadzeni na placu apelowym zobaczyli jak Niemcy wyprowadzają dzieci. Ustawili je w równiutkie kolumny i przy puszczonej z głośników piosence „Mama kauf mir eine Pferdchen” (Mamo kup mi konika) poprowadzili je do ciężarówki. - Plac zaczyna falować. Słychać szloch wyrywający się z piersi matek i ojców. Z ciężarówki wyskoczyło kilku Niemców. Z gardeł przerażonych dzieci, do tej pory stojących cicho jak kukły, wyrywały się błagalne krzyki. Teraz, popychane przez otaczających je oprawców, wzywają pomocy: „Mamo, mamusiu, tatusiu, tatele, ratuj! Ja nie chcę! Ja się boję!”. Jakieś maleństwo usiłuje wycofać się na czworakach.
Aufzejerka wali dziecko pejczem, prawie bezwładne łapie za rączki, jak worek wrzuca na platformę. To nie do zniesienia. Cały plac wyje, pejcze świszczą, psy ujadają - relacjonowała te makabryczne wydarzenia Stella Müller. Wtedy to do komór gazowych w Oświęcimiu trafiło około 300 dzieci. Uratować udało się jedynie dziesięciorgu, w tym bratu Niusi, znanemu fotografowi Ryszardowi Horowitzowi. Tadzia Jakubowicza na szczęście w tym czasie nie było już w Płaszowie.
Jego tato, który wcześniej ukrywał się pod przybranym nazwiskiem, dobrowolnie zgłosił się do obozu, by być jak najbliżej syna i żony. - Kiedy jednak zobaczył, co się tam wyprawia, uciekł, a następnie zapłacił wywożącemu śmieci z obozu woźnicy za to, by schował mnie na dnie pełnego nieczystości wozu - wspomina pan Tadeusz. Za wozem szła jego mama, której udało się też przekupić strażników. Z bezpiecznej odległości obserwowała, co się z chłopcem dzieje. Bała się nie tyle o siebie, tylko tego, że Tadziu może się rozpłakać i Niemcy zaczną przeszukiwać wóz. Na szczęście intuicja podpowiedziała maluchowi, jak ma się zachować. Dzięki temu może teraz spacerować po terenach byłego obozu w Płaszowie.
To miejsce woła o pamięć o ofiarach
Tadeusz Jakubowicz nie może jednak patrzeć na to, jak zdewastowane jest to miejsce, jak wieczorami menele piją tu alkohol, a młodzież ściga się na rowerach. Jako przewodniczący Gminy Żydowskiej od lat stara się o nadanie temu miejscu odpowiedniej rangi, o ogrodzenie go i postawienie przynajmniej tablic ze zdjęciami, co gdzie się znajdowało. Chce też utworzyć obozowe muzeum w „Szarym Domu”. Bo trafiający tu człowiek nie ma pojęcia o tym, że właśnie stoi na placu apelowym, który był świadkiem tragicznych wydarzeń, czy na górce, na której zginęło tylu niewinnych ludzi.
- Gdy likwidowano obóz, Niemcy postanowili usunąć ślady swoich zbrodni. Ostatnim więźniom kazali rozkopać Hujową Górkę i spalić znajdujące się tam ciała. Przez sześć tygodni płonęły stosy, z których zostało 17 wozów popiołów. Rozsypano je po terenie obozu. To jest jedno wielkie cmentarzysko, które powinniśmy uszanować - dodaje Ryszard Kotarba. (Pisząc tekst korzystałam z książki Katarzyny Zimmerer „Zamordowany świat”)
***
KL Płaszów - niemiecki obóz pracy przymusowej , później przekształcony w obóz koncentracyjny założony dla ludności żydowskiej ze zlikwidowanego 14 marca 1943 krakowskiego getta. Dokonywano tu masowych egzekucji więźniów. Wśród nielicznych ocalonych więźniów znalazło się 1100 Żydów z „listy Schindlera”, a także obecny przewodniczący Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Krakowie, Tadeusz Jakubowicz.