Czarna wołga. Miejskie legendy. Dlaczego tak chętnie w nie wierzymy?

Anna Gronczewska
Legenda o czarnej wołdze to absolutna klasyka gatunku. W zależności od wersji ludzie z tajemniczego pojazdu mieli porywać dzieci albo piękne kobiety.
Legenda o czarnej wołdze to absolutna klasyka gatunku. W zależności od wersji ludzie z tajemniczego pojazdu mieli porywać dzieci albo piękne kobiety. 123RF
Kiedyś straszono dzieci czarną wołgą. Z czasem stała się ona czarną karetką. A dziś czarnym BMW. Pojawiały się pogłoski o rozdawaniu zatrutej gumy do żucia albo cukierków z domieszką LSD.

Tak naprawdę trudno określić, kiedy zrodziła się legenda miejska. Mówi się, że ten termin wymyślił w 1968 r. amerykański folklorysta Richard Dorson. Ale takie opowieści istniały znacznie wcześniej. W Polsce wszystko zaczęło się na przełomie lat 40. i 50. ubiegłego wieku. Wówczas to władze rozpowiadały plotkę o stonce ziemniaczanej zrzuconej na polskie pola z amerykańskich samolotów. Wtedy jednak tej sprawy nie traktowano jako legendy miejskiej.

Stonka zrzucana z samolotów to miejska legenda, która początek zawdzięcza komunistycznej propagandzie.
Stonka zrzucana z samolotów to miejska legenda, która początek zawdzięcza komunistycznej propagandzie. 123RF

Stonka ziemniaczana

„Od dwóch lat prowadzi się w Polsce walkę ze stonką ziemniaczaną, którą wywiad amerykański przerzucił na nasze tereny dla zniszczenia pól kartoflanych i wywołania trudności aprowizacyjnych” - napisano w tajnym piśmie, które Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego skierowało do szefów wojewódzkich i powiatowych urzędów bezpieczeństwa publicznego.

„W roku 1951 stwierdzono ponad 26000 ognisk stonki tj. dwukrotnie więcej niż w zeszłym roku. Stonka rozprzestrzenia się na nowe województwa i powiaty. Nie opanowanie stonki spowoduje ogromne straty dla kraju. Zwalczanie stonki jest możliwe. Wymaga ono jednak poważnej mobilizacji ludności i aparatu powiatowych i gminnych Rad Narodowych”.

Potem nasi rodacy zaczęli opowiadać o tajnej kolei dla komunistycznych notabli, która miała być zbudowana pod Pałacem Kultury i Nauki. Natomiast we Wrocławiu miało istnieć poniemieckie metro.

Czym więc jest tak naprawdę miejska legenda? Według Richarda Dorsona, twórcy tego terminu, to fałszywe opowiastki, które noszą znamiona prawdy. I krążą po zurbanizowanym świecie.

Taka opowiastka ma pozory prawdziwej informacji. Czasem nawet rozpowszechniana jest przez media, a ostatnio najczęściej przez internet. Zwykle tworzy ją jakaś anonimowa osoba. Najczęściej znajomy znajomego. A taka legenda staje się szybko tematem ożywionych dyskusji różnych ludzi. Dotyczy zwykle zdrowia, bezpieczeństwa. Zawiera też nutę tajemniczości. Wielu osobom zależy, by nie dotrzeć do prawdy o niej.

Czarna wołga

Ale chyba najsłynniejszą polską legendą miejską stała się czarna wołga. Zaczęła jeździć po naszych ulicach w połowie lat 70. Jeździli nią Niemcy z RFN. By wzbudzić zaufanie, przebrani byli za zakonnice, księży. Zatrzymywali się przy idących ulicą dzieciach i wciągali je do samochodu... W większości opowieści czarna wołga miała na szybach firanki. Z porwanych dzieci miano wysysać krew, a ich zwłoki porzucano na śmietniku. Krew miała być przeznaczona dla niemieckich bogaczy. Przewożono ją przez granicę w samochodowych oponach, które miały biały kolor...

To pewnie tylko jedna z wersji legend o czarnej wołdze. W każdym polskim mieście podawano ją z innymi szczegółami. Niekiedy zakonnicę i księży zastępowali pracownicy SB, Żydzi. Nie zmieniały się tylko samochód oraz to, że w tę plotkę wierzyły nie tylko dzieci, ale również dorośli.

Sławomir Nowicki, 50-letni mechanik samochodowy z Łodzi, nigdy nie zapomni legendy o czarnej wołdze. Kiedy ta plotka ogarnęła jego osiedle, miał 11 lat, ale mocno wierzył, że dzieci są porywane.

Moja koleżanka opowiadała, że na naszym osiedlu pojawiła się taka wołga, a mieszkałem wtedy przy ulicy Szpitalnej na Widzewie. Najpierw jeździła bardzo wolno, a potem zatrzymała się i koleżanka widziała nawet, jak ksiądz z zakonnicą wciągali dziewczynkę do samochodu. Potem wołga szybko odjechała. Po tej opowieści bałem się sam wyjść na ulicę, a jak już wyszedłem, to ciągle oglądałem się za siebie

- wspomina Sławomir Nowicki.

Mariola Czerwińska, 48-letnia ekonomistka z Łodzi, wspomina, że o czarnej wołdze rozmawiano nawet na religii, która odbywała się jeszcze wtedy przy kościele.

Nigdy na lekcji nie było takiej ciszy jak wtedy, gdy dyskutowaliśmy o czarnej wołdze, a mieliśmy te 10-11 lat!

- śmieje się dziś Mariola.

Pamięta też inną miejską legendę z tamtych czasów. Na koloniach letnich w Rydzynkach koło Tuszyna dzieci powtarzały sobie, że w trzydziestolecie Polski Ludowej Niemcy mają zabić 30 tys. polskich dzieci.

- Oczywiście Niemcy z zachodnich Niemiec! - dodaje.

Kiedyś babcia Marioli zobaczyła na ulicy czarne auto. Nawet nie pamięta, czy była to wołga. Zaczęła zakrywać wnuczce oczy, by nie patrzyła na samochód.

Czarna karetka, czarne BMW

Kilka lat temu plotkowano, że po polskich ulicach jeździ czarna karetka. W tych opowieściach czasem zamieniała się w busa, a nawet w czarne BMW. Jeździła po polskich wsiach, miasteczkach i porywała ludzi, by wyciąć im narządy do przeszczepów. Czarną karetkę widziano wcześniej w Czechach, krążyła po Wielkopolsce, widziano ją podobno koło Szczecina.

Dionizjusz Czubala, emerytowany profesor Uniwersytetu Śląskiego, znany folklorysta, specjalista od plotek i legend miejskich, tłumaczył nam, że powstają one z naszych lęków.

Całym podścieliskiem tych makroplotek czy - jak niektórzy mówią - współczesnych mitów, jest właśnie lęk. A boimy się różnych rzeczy, trudno nawet wszystkie wyliczyć. Boimy się polityków, grup dominujących, morderców, złodziei, chorób

- wyjaśniał profesor Dionizjusz Czubala.

Profesor Czubala zauważał, że legendy miejskie nie rodzą się bez przerwy. Ich powstawaniu sprzyjają wszelkie napięcia społeczne, kryzysy polityczne. W wakacje czasem inspirują je media, by ludzi zastraszyć, zaciekawić.

Zdaniem prof. Dionizjusza Czubali krążąca plotka o czarnej karetce porywającej ludzi, by pobrać od nich narządy na przeszczepy, wcześniej przewinęła się przez inne kraje, m.in. Czechy. Tam nawet powstała książka o czarnej sanitce...

Podobnie jest z innymi takimi legendami, mitami, ale nie tylko. Według profesora to nie przypadek, że akurat kilka takich miejskich plotek dotyczy przeszczepów narządów. Postęp medycyny sprawił, że transplantacja stała się powszechna. Brakuje tylko narządów do przeszczepów, więc ludzie boją się, że będą porywani i mordowani, by takie organy zdobyć.

- Ten wątek powraca w licznych miejskich plotkach, nie tylko w Polsce - mówił nam profesor Czubala. - Na przykład w krajach Ameryki Południowej krążyły opowieści o grupach mafijnych z USA, które porywały biedne dzieci i wysyłały następnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie pobierano ich narządy. We Włoszech natomiast krążyła kilka lat temu plotka, że w tym samym celu porywa się kobiety i dzieci.

Po legendzie o czarnej wołdze, w latach 80., opowiadano o grupach, które porywały ludzi, by pozyskać ich nerki. Historia zaczynała się podobnie. Nasi studenci wyjeżdżali za granicę, po drodze spotykali sympatycznych ludzi, którzy mieli zabrać ich do Polski. Ci usypiali ich narkotykami, wycinali nerki. Takich dwóch studentów miał znaleźć polski kierowca. Jeden z nich nie żył, drugiego uratowano.

Zresztą historia przypominająca tę z czarną wołgą powróciła w 1999 r. Tyle że wołgę zastąpiło BMW, a jego kierowcą miał być... sam diabeł. Zatrzymywał się, pytał przechodniów o godzinę, o której potem mieli umrzeć... Opowiadano też o dziewczynie, która cudem przeżyła wypadek samochodowy. Kilka dni przed nim bawiła się w dyskotece. Podszedł do niej młody człowiek i zapytał o godzinę. Dziewczyna twierdziła potem, że zamiast stóp miał... końskie kopyta.

Na forach internetowych dyskutujących o miejskich plotkach jeden z młodych ludzi z przejęciem przekonywał na przykład, że faktem są historie o grupach przestępczych, które krążą po dyskotekach. Dosypują do drinków narkotyki, środki usypiające i wycinają ofierze nerkę.

Kradzież babci

Historia o skradzionej zmarłej babci jest powtarzana w wielu wersjach w wielu krajach.
Historia o skradzionej zmarłej babci jest powtarzana w wielu wersjach w wielu krajach. 123RF

Takie legendy miejskie na portalu Atrapa.net zgromadził dr Filip Graliński z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Znajdziemy tam na przykład legendę o... ukradzionej babci. Narodziła się w połowie lat 60. Prawdopodobnie w Anglii. Opowiadała o angielskiej rodzinie, która wybrała się na wczasy do Hiszpanii. Podczas urlopu umarła podróżująca z nimi babcia. Nie chcąc załatwiać wielu formalności, jej ciało Anglicy przewieźli w bagażniku. Podczas jednego z postojów ciało babci zniknęło i nie zostało odnalezione... Z czasem w opowieści zmieniała się tylko narodowość turystów i kraj, który odwiedzali. Byli więc Niemcy, Włosi, Czesi, ale też Polacy. I to w nowej wersji.

„Historia przydarzyła się znajomym kolegi mojego taty” - czytamy na portalu Atrapa.pl. - „Pojechali oni z babcią na beatyfikację Jana Pawła II do Rzymu. Gdy byli na miejscu, babcia umarła (prawdopodobnie z przyczyn naturalnych). Jako że koszty sprowadzenia zwłok i masa formalności potrafią zniechęcić - wzięli sprawę w swoje ręce. Załadowali zwłoki do bagażnika samochodowego na dach”.

Zdaniem dr Filipa Gralińskiego ta historia ma jeszcze starszy pierwowzór, sięgający czasów wojny. I dotyczy nie turystów, ale uchodźców wojennych. Przytacza tu opowieść o belgijskiej rodzinie uciekającej do Francji w czasie niemieckiej inwazji w 1940 r. czy historię łotewskiej rodziny, która w czasie ucieczki przed sowieckimi najeźdźcami zostaje na stacji kolejowej „okradziona” ze zmarłej babci.

Dlaczego ludzie wierzą w tak nieprawdopodobne historie? Psychologowie twierdzą, że z miejskimi legendami jest jak z oglądaniem horrorów: boimy się, ale zawsze nas fascynują. Mamy w sobie bowiem twórczą ciekawość, chęć poznania i okiełznania nieznanego.

To nieznane powinno być potencjalnie niebezpieczne i powinniśmy się go bać. Ale ten strach jest przyjemny. Taka plotka rodzi się na zasadzie, że ktoś coś widzi, ale po pewnym czasie te sytuacje zaczynają żyć swoim życiem. Nieprawda powtórzona ileś tam razy zaczyna stawać się faktem lub przynajmniej tematem rozmów

- dodaje jeden z łódzkich psychologów.

Legenda powtarzana jest z ust do ust, w międzyczasie ktoś ją uprawdopodobni. Najpierw mówi, że wydawało mu się, że coś widzi. Następna osoba przekaże, że widział.

Jedną z pierwszych miejskich legend była ta o aligatorach żyjących w kanalizacji miejskiej, które czasem pojawiały się też w toaletach. Aligatory to jednak typowa amerykańska plotka. Miały żyć w kanalizacji miejskiej m.in. Nowego Jorku i Nowego Orleanu. Wpuszczały je tam dzieci. Dostawały małe aligatorki od rodziców. A kiedy urosły i nudziły się chłopcom czy dziewczynkom, to wpuszczali je do kanalizacji. Potem służby kanalizacyjne straszyły wielkie, białe aligatory. W Polsce słyszeliśmy zaś o piraniach wyławianych z Wisły czy Warty.

Wychowanie przez straszenie

Czarna wołga stała się w pewnym momencie znakomitym czynnikiem, który wykorzystywali dorośli do oddziaływania na dzieci. Mówili do nich: baw się blisko domu, pilnuj się, nie rozmawiaj z nieznajomymi, bo może przyjechać czarna wołga i cię porwie. Była dodatkowym narzędziem do dyscyplinowania dzieci w sferze emocjonalnej.

Plotka miejska jest czasem odpowiedzią na nowe zagrożenia czekające ludzkość, jak na przykład SARS. Kiedy zaczął krążyć wirus tej choroby w Korei i Chinach, zalecano odpędzanie go petardami lub jedzenie zupy z zielonej fasoli... W latach 80. opowiadano też o rakotwórczych gumach do życia, o ludziach rozdających dzieciom zatrute cukierki.

Zresztą katalog miejskich legend, a może w zasadzie plotek, z czasem stawał się coraz większy. Mówiono o dilerach rozdających dzieciom nalepiane na skórę tatuaże nasączone LSD. W barach z fast foodami miano dodawać do jedzenia środki przeciwwymiotne. Dzieci miała porywać już nie tylko czarna wołga, ale do takich zdarzeń miało też dochodzić w supermarketach.

Profesor Dionizjusz Czubala wyjaśniał nam, że mechanizm powstawania, funkcjonowania, a potem wygaszenia plotki jest zawsze taki sam. Na początku towarzyszy jej wzmożona wiarygodność. Przekazują ją ludzie, którzy w tę plotkę mniej lub bardziej wierzą. Zaczyna krążyć, często wiele lat, bywa, że z innymi bohaterami.

Kiedy zaś żywot plotki się kończy, to zaczynamy ją ośmieszać. Charakterystyczne jest, że moi studenci najpierw z entuzjazmem opowiadają jakąś legendę miejską, a po roku, gdy ją słyszą, to już wybuchają śmiechem. Bo jeśli o jakimś zdarzeniu słyszymy sto razy, to przestaje być ono wiarygodne. Początek plotki jest dramatyczny, koniec komiczny

- mówił prof. Czubala.

Komu to potrzebne

Takie plotki czy legendy miejskie są potrzebne pewnej grupie ludzi. Lubią żyć w napięciu, domniemaniu. Tworzenie zjawisk, które nie miały miejsca, to efekt zapotrzebowania na to, by coś się działo. Jak się nic nie dzieje, to trzeba coś wymyślić. Część osób ma niesłychane predyspozycje do tworzenia takich plotek, które potem żyją własnym życiem, a ich zasięg staje się coraz szerszy. U osób nadwrażliwych takie miejskie legendy mogą wywołać stres, stany lęku. Ale pozostali są w stanie pogodzić się z podobnymi informacjami i emocjami. Dlatego wkrótce pojawią się pewnie nowe miejskie legendy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia