Prawdziwa historia czarnej wołgi, która siała przerażenie

Przemysław Semczuk
Czarna wołga na ulicach Warszawy.
Czarna wołga na ulicach Warszawy. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Czy czarna wołga, którą w PRL straszono dzieci, istniała? Czy krążyli w niej porywacze? Przemysław Semczuk znalazł unikalne materiały w archiwach IPN. Ustalił, skąd się wziął fenomen czarnej wołgi

Czarna wołga to plotka, którą żyła Polska głównie w latach 60. i 70. Mówiła ona o jeżdżącej po mieście czarnej limuzynie, którą rzekomo porywano dzieci. Wołga miała mieć białe firanki w oknach. Autem poruszali się, według różnych wersji, księża lub zakonnice, Żydzi, wampiry lub sataniści. Samochód miał krążyć po drogach po zmroku. Jego pasażerowie porywali dzieci i spuszczali im krew, np. jako lekarstwo dla bogatych Niemców umierających na białaczkę.

Historia z czarną wołgą powróciła pod sam koniec XX w. Teraz tajemniczy osobnik podróżował czarnym bmw lub mercedesem (z rejestracją składającą się z trzech szóstek). Kierowca zabijał przechodniów, pytając ich o godzinę, o której rzekomo później umierali. Ta historia jest fenomenem socjologicznym. Pytania, które sobie zadawano przed kilkudziesięciu laty, wciąż są aktualne.

No bo dlaczego w XXI w. zupełnie nieprawdopodobne informacje o porwaniach na organy, o spiskach prowadzących do katastrof lotniczych trafiają do ludzi jak niegdyś legendy o czarownicach? Dlaczego ludzie w to wierzą? Poniżej fragment książki "Czarna wołga. Kryminalna historia PRL" Przemysława Semczuka, opowieści o zbrodniach, które paraliżowały opinię publiczną. Autor dotarł do bohaterów tamtych wydarzeń i unikalnych materiałów IPN. I do historii, od której zaczęła się legenda tej strasznej czarnej wołgi...

Do dzisiaj panuje przekonanie, że czarna wołga była tylko plotką, miejską legendą. Jedyną ofiarą porwania miał być Bohdan Piasecki, syn znanego działacza politycznego. Sprawa Piaseckiego nigdy nie została wyjaśniona i do dzisiaj jest jedną z największych tajemnic Polski Ludowej. W jej cieniu pozostaje jednak kilka innych, zupełnie zapomnianych tragedii. Niektóre z nich udało się odtworzyć na podstawie dokumentów archiwalnych i doniesień prasowych. Jest wśród nich także prawdziwa historia czarnej wołgi.

Trzeciego kwietnia 1965 r. do mieszkania państwa Henclów w Warszawie przy ulicy Grochowskiej zapukały dwie kobiety. Podały się za daleką rodzinę męża i poprosiły o przenocowanie. Helena Hencel nie słyszała o kuzynkach, ale wpuściła je do domu. Po kilku godzinach poprosiła nawet, by zaopiekowały się jej trzyletnią córką Lilianną, a sama wyszła do pracy.

Była spokojna, bo lada chwila ze szkoły miały wrócić dwie starsze córki. Jednak zaraz po wyjściu pani Heleny kobiety opuściły mieszkanie, zabierając ze sobą małą Lilkę. Gdy Henclowie wrócili do domu, zrozumieli, że ich córeczka została uprowadzona. Wieść o porwaniu dziecka lotem błyskawicy rozeszła się po Warszawie. Dzięki temu już kilka godzin później na milicję zgłosiła się uczennica, która - wracając ze szkoły - widziała dwie kobiety z dziewczynką. Wsiadły do taksówki, czarnej wołgi, na rogu Grochowskiej i alei Waszyngtona.

Tym razem władze postanowiły natychmiast nagłośnić sprawę w mediach. Informacja o porwaniu już następnego dnia pojawiła się we wszystkich gazetach, a nawet w radiu. W komunikacie opublikowanym w "Expressie Wieczornym" napisano: "O uprowadzenie dziecka podejrzane są dwie kobiety, które w przeddzień widziane były w okolicy ul. Grochowskiej, a w dniu 3 kwietnia 1965 r. widziano je z dzieckiem około godziny 13 na rondzie przy al. Waszyngtona róg Grochowskiej wsiadające do samochodu Wołga koloru czarnego, który w to miejsce podwiózł mężczyznę w stalowym mundurze wojskowym […] Prokuratura Powiatowa dla Dzielnicy Warszawa Praga Południe w Warszawie zwraca się z apelem do społeczeństwa, w tym również do kierowcy czarnej Wołgi, o pomoc w zidentyfikowaniu kobiet opisanych w komunikacie".

Szybka akcja

Dzięki rozgłosowi sprawę rozwiązano błyskawicznie. Na milicję zgłosili się świadkowie, którzy widzieli w Otwocku dwie kobiety przyglądające się dzieciom. Jedna z nich miała na sobie białe futro opisane w komunikatach. Już po paru godzinach ustalono jej personalia. Była to mieszkanka pobliskiej miejscowości. Podczas przesłuchania przyznała się do pomocy w porwaniu dziecka, którego dokonała wraz ze swoją siostrą Hanną Szlegiel, mieszkanką Wałbrzycha.

Hannę Szlegiel i dziecko odnaleziono w okolicach Łodzi, gdzie zatrzymała się u swoich rodziców. Kobieta porwała dziewczynkę, bo chciała mieć zdrowe dziecko. Jej córka urodziła się niewidoma. Zaraz po odnalezieniu Lilianny prasa obszernie obwieściła sukces milicji, prezentując zdjęcie szczęśliwej matki z córką.

Gdzie kierowca wołgi?

Podkreślano, że sprawę rozwiązano dzięki reakcji "wielu osób", wspominając jednocześnie, że "nie zgłosił się natomiast do władz kierowca czarnej wołgi […]. Mimo wysiłków milicji nie udało się ustalić numerów samochodu". To właśnie wtedy czarna wołga, do której wsiadły porywaczki z dzieckiem, wryła się w pamięć ludzi.

Z czasem, przy okazji kolejnych zaginięć dzieci, milicja wciąż otrzymywała zgłoszenia o samochodzie tej marki widzianym w okolicy zdarzenia. Śledczy wiedzieli, że jest to fałszywy trop, bo było to auto dość popularne w owym czasie. Podobnymi samochodami często poruszali się partyjni dygnitarze. Mimo to nie dementowano podobnych doniesień. Strach, jaki czarna wołga budziła w społeczeństwie, był władzom na rękę. Po kilku latach auto obrosło miejską legendą, dzięki której rodzice starali się lepiej pilnować dzieci.

Porywaczką, która przysporzyła milicji ogromu pracy, była Anna Kwiatkowska ze Szczecina. Dziewczynka po raz pierwszy uciekła z domu w 1964 r., mając zaledwie 11 lat. Przez kilka dni jeździła po Polsce. Jedzenie zdobywała, kradnąc w sklepach. Anię zatrzymano dopiero w Zakopanem. Gdy trafiła do izby dziecka, stwierdzono u niej zaburzenia psychiczne. Psychiatrzy zwrócili uwagę na lalki, z którymi nigdy się nie rozstawała. Dlatego została umieszczona w domu dziecka.

Ale i tam nie zagrzała miejsca. W 1965 r. zaczęła znikać. Milicja po jakimś czasie zorientowała się, że jej ucieczki mają związek ze zniknięciami dzieci w szczecińskich żłobkach. Ich scenariusz za każdym razem był podobny. Ania wybierała nazwisko z listy wywieszonej w żłobku i mówiła, że ma odebrać dziecko w zastępstwie rodziców. W wypadku odmowy wydania malucha wracała po kilkunastu minutach z upoważnieniem, które sama pisała na kartce wyrwanej z zeszytu.

To z reguły wystarczało. Z uprowadzonym maluchem zwykle bawiła się przez kilka godzin, a później zostawiała go na ulicy. Sprawczynię ujęto. Badania wykazały, że cierpi na chorobowe objawy instynktu macierzyńskiego. Ostatnie informacje na jej temat pochodzą z 1975 r., gdy wciąż znajdowała się pod stałą obserwacją milicji. Nie wiemy jednak, czy był to koniec jej przygód.

Przemysław Semczuk, "Czarna wołga. Kryminalna historia PRL", Znak

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia