Koniec słonecznego lata 1983 roku. Radiowa Trójka wciąż nadawała "Moonlight Shadow" i "Dmuchawce, latawce, wiatr". A w radiu za Żelazną Kurtyną pierwsze dźwięki Metalliki "Kill'em all" i "No remorse". Czy chcieli zabić? Czy nie mieli wyrzutów sumienia? Ta sprawa jednak obciążyła wiele innych sumień.
„7 października 1983 roku o godzinie 7.40 mieszkaniec Sławna Józef K. powiadomił telefonicznie dyżurnego miejscowego Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych, że na ulicy Chełmońskiego w Sławnie stoi przy krawężniku radiowóz MO, marki Nysa, wewnątrz którego leży funkcjonariusz milicji nie dający oznak życia" - tak rozpoczyna się uzasadnienie aktu oskarżenia w sprawie zabójstwa st. sierżanta Michała Hałamuszki.
W tym dniu było święto Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa. - Kara musi być tylko jedna! - nawoływał wkrótce po zdarzeniach Czesław Kiszczak w telewizji.
„Kara, którą sąd wymierzył oskarżonemu jest karą wyjątkową, ale wyjątkowe są również zbrodnie popełnione przez oskarżonego" – uzasadnił po rewizji Sąd Najwyższy, utrzymując wyrok Sądu Wojewódzkiego w Słupsku.
3 sierpnia 1984 roku w Areszcie Śledczym w Gdańsku została wykonana kara śmierci. Skazańcem był Janusz Magierki, urodzony 20 stycznia 1959 roku w Gdańsku. Wyrok miał stanowić jasny przekaz, że na władzę ludową nikt ręki nie podniesie.
Kilka tygodni wcześniej, kilkaset kilometrów dalej
- Marka M. znam od 1981 roku. Mieszka na tym samym osiedlu, co ja. Poznaliśmy się na ulicy. Mieliśmy wspólnych znajomych. Brakowało mu pieniędzy i ja mu je pożyczyłem, jakieś 200 złotych. Marek kopie bursztyn. Z tego się utrzymuje – opowiadał Janusz Magierski podczas pierwszego długiego nocnego przesłuchania i wielu kolejnych. - Następnym razem spotkaliśmy się w Potulicach. Odbywając karę, pracowaliśmy na wspólnym stanowisku pracy. Wspomniał, że gdyby miał pieniądze, wyjechałby za granicę, założyłby jakiś interes. W sierpniu wyszedłem na warunkowe. Wtedy spotkaliśmy się trzeci raz przed jego domem. Pytał, co zamierzam robić. Odpowiedziałem, że we wrześniu zaczynam pracę. Pytał mnie również, czy mam coś do sprzedania. Interesowała go broń myśliwska. Miałem stare zardzewiałe egzemplarze, ale wszystko sprzedałem na Jarmarku Dominikańskim. Marek podsunął myśl, że na broni można dobrze zarobić. A jeśli nie, to sterroryzować załogę kutra i uciec na Zachód. Zaproponował, aby rozejrzeć się za jakimś sklepem z bronią myśliwską i włamać się do niego. Pojechać w Polskę i wówczas się zobaczy, skąd można ukraść broń. Pojechaliśmy do Tych.
Według jednej relacji Magierskiego – pociągiem do Łodzi, dalej do Katowic i Tych. Według wyjaśnień z innego przesłuchania - wieczorem w wolną wrześniową sobotę Marek M. przyszedł do niego i powiedział, że ma samochód. To był duży fiat, który stał na parkingu na ich osiedlu. Pierwszy wspólnie ukradziony samochód.
W Tychach poszukiwania sklepu z bronią spełzły na niczym. Postanowili wracać do Gdańska. Cały czas za kierownicą siedział Janusz Magierski, mechanik samochodowy. Marek M. nie miał prawa jazdy i nie umiał prowadzić. Jechali przez Warszawę. Paliwo skończyło się w Grudziądzu. Do Gdańska wrócili pociągiem.
Do CSSMW po kałachy
- Na drugi dzień w mieszkaniu Marka rozmowa znowu zeszła na temat broni – mówił Magierski. - Powiedziałem Markowi, że broń można zabrać z Ustki. Umówiliśmy się na środę 5 października. Dwa dni wcześniej byłem w Szczecinie u mojej dziewczyny Teresy. Jest kadrową. Byłem na jej imieninach.
Magierski twierdził, że brama Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej w Ustce w czasie jego służby była z reguły otwarta, a wokół magazynu broni na kompanii nie było warty. Po broń wyprawili się ze środy na czwartek, z 5 na 6 października.
Z parkingu na Zaspie ukradli małego fiata, zwierając przewody stacyjki na krótko. W Wejherowie uzupełnili paliwo z ciężarówki w bazie PTHU. Parę kilometrów za Lęborkiem przed Pogorzelicami Magierski przysnął za kierownicą. Zjechał na lewą stronę na skarpę i na zaorane pole. Maluchem nie dało się z niego wyjechać. Główną drogą szli w kierunku Słupska. Zatrzymali żuka. Kierowca jadący z małą dziewczynką podwiózł ich do Słupska. Dali mu 200 złotych. Wysiedli na ulicy Wojska Polskiego i miejskim autobusem pojechali w kierunku trasy na Koszalin. Celowo – by ukraść z parkingu przy jakimś zakładzie pracy samochód i dojechać nim do Ustki. Zabrali fiata 125p.
Magierski znał dobrze trasę, bo jeździł nią jako kierowca, kiedy pół roku służył w CSSMW.
- W czasie służby wojskowej zszedłem na złą drogę. Zaczęło się od kary aresztu za samowolne opuszczenie jednostki – opowiadał Magierski, wielokrotnie później karany przez Sądy Marynarki Wojennej i powszechne.
Przed południem wyjechali ze Słupska. Padał ulewny deszcz. Do Ustki pojechali przez Objazdę. Pochodzili po mieście i porcie. Na ulicy Marynarki Polskiej zjedli obiad w restauracji, a później w pobliskiej cukierni kupili precelki i jagodzianki. Wrócili do samochodu i pojechali w stronę jednostki w Lędowie. Była godzina 16. Samochód zostawili przed bramą prowadzącą na poligon. Na bramie stał jednak wartownik.
- Na teren CSSMW weszliśmy przez dziurę w płocie, nie przez wartownię. Później przez ogródek chemiczny, bo tam nikt nie pilnował – mówił Magierski. - Wszedłem przez drzwi wejściowe na kompanię do wnętrza budynku, służby żadnej nie było, budynek ten był w remoncie. Ja z czasów, kiedy służyłem w Ustce, wiedziałem, że stary rocznik odchodzi pod koniec września, a młody przychodzi dopiero pod koniec października. I w tym czasie na kompanii pozostaje tylko szkieletówka, młodsza kadra dowódcza. W tym też czasie odbywają remonty kompanii. Na tym właśnie bazowałem, wybierając termin zdobycia broni. Przechodząc koło kompanii 9, po wygaszonych światłach doszliśmy do wniosku, że budynek jest pusty.
W jednym z okien Marek M. wypchnął szybę. Dźwięki rozbitego szkła i odgłosy włamania zagłuszył wiatr. W pomieszczeniu na stojakach stały kbkAK. Były tam maski przeciwgazowe łopatki saperskie, ładownice z magazynkami do broni, środki do czyszczenia, skrzynki. Szukali amunicji, by z pełnymi magazynkami drożej sprzedać broń. Magierski wziął trzy sztuki broni, Marek M. jedną. W następnym pomieszczeniu znaleźli mundury. Nałożyli na swoje ubrania moro. Janusz Magierski – porucznika, Marek M. - szeregowego marynarza. Łupy niósł Marek M. jako niższy rangą. Brama na poligon była otwarta. Wyszedł wartownik. Oddał Magierskiemu honor.
- Dokąd idziecie, obywatelu poruczniku? - zapytał. - Na ogródek przeciwpożarowy – odpowiedział Magierski.
Odeszli w cień. Marek położył pakunki na ziemi. Janusz poszedł w stronę samochodu. Ale auta nie było. Później okazało się, że odholowali je milicjanci z komisariatu jako skradzione. Magierski wrócił. Chodził tam i z powrotem. Wartownik nie reagował. Janusz chciał ten cały majdan zakopać. Bał się, że w kompanii wykryją włamanie i kradzież broni. Zostawili pakunki w rowie i poszli drogą do Ustki. Z osiedlowego parkingu ukradli dużego fiata. Pojechali nim po broń i wrócili drogą na Darłowo, by przez Biały Bór i Kościerzynę dotrzeć do Gdańska.
- Przed Sławnem usnąłem za kierownicą, zjechałem na lewą stronę jezdni i uderzyłem w drzewo środkiem samochodu, który po tym nie nadawał się do jazdy – mówił Magierski na kolejnym przesłuchaniu. - Marek miał rozcięty łuk brwiowy i leciała mu krew. Zapukaliśmy do przychodni. Z mieszkania na piętrze jakiś mężczyzna wyrzucił dwie paczki bandaży.
W Pieńkowie w Bazie Transportu Rolnego dozorca pożyczył im samochód i przestrzegł jeszcze, by znowu na drodze się nie robili. Na miejscu wypadku przeładowali rzeczy z rozbitego samochodu do żuka. Było już po godzinie 23, gdy blaszakiem pojechali w kierunku Sławna.
- Pistolety maszynowe z załadowanymi magazynkami położyliśmy na masce silnika – wyjaśniał Janusz. - Zjeżdżały z maski, więc jeden z nich Marek wziął na kolana.
Mrugnęli na znak śmierci
- W Sławnie zgubiłem drogę, wjechałam w przecznicę i usiłowałem zawrócić – opisywał kolejny etap ucieczki Magierski. - W tym czasie, nie wiem, skąd, nadjechała milicyjna nysa. Chciałem się zatrzymać, bo samochód milicyjny mrugał światłami. Radiowóz zajechał nam drogę. Byłem zmuszony się zatrzymać, bo inaczej zahaczyłbym nysę. Z radiowozu wysiadł funkcjonariusz w mundurze. Podszedł do drzwi z mojej strony. Poprosił o dokumenty. Powiedziałem, że nie mam, bo po wypadku pożyczyliśmy tego żuka. Milicjant wyłączył silnik naszego samochodu i wyciągnął kluczyki ze stacyjki.
Magierski początkowo obciążał Marka M. Dopiero po miesiącu wyznał prawdę.
- Wiem, jaka kara mi grozi za wszystkie czyny. Wiem, że zasłużyłem na najwyższy wymiar kary. Zdaję sobie sprawę, że moje życie dobiega kresu. Spodziewam się, że mogę otrzymać karę śmierci. Chcę po prostu powiedzieć całą prawdę, bo żal mi Marka, którego dotychczas pomawiałem. Żal mi jest rodziców, mojej dziewczyny. Swoje życie w zasadzie przegrałem – powiedział Magierski w czasie przesłuchania. - Do milicjanta strzelałem ja, a nie Marek. Gdy powiedziałem milicjantowi, że nie mam dokumentów i że wiozę rannego do szpitala, funkcjonariusz spojrzał na mnie: - Co, wypiło się? - powiedział. Zajrzał do kabiny, przechylił się przez moje nogi i wyjął kluczyki ze stacyjki. Mój pistolet maszynowy leżał na podłodze. Marek swoją broń trzymał na kolanach. Milicjant musiał spostrzec oba pistolety, widział mundury i zakrwawionego z czołem owiniętym bandażem Marka.
Milicjant podszedł do swojej nysy od strony pasażera, pochylił się, jakby czegoś szukał.
- W tym czasie Marek spojrzał na mnie i bez słowa położył mi na kolana swoją broń. Nie miałem żadnej pewności, czy karabin był odbezpieczony. Gest Marka zrozumiałem, że chodzi o sterroryzowanie milicjanta, tak jak to wcześniej uzgodniliśmy, w razie zatrzymania. Ale wtedy nie miałem zamiaru strzelać. Myślałem że milicjant poszedł do nysy po probierz trzeźwości. Gdy wrócił, zauważyłem, że trzyma w ręku pistolet skierowany w moją stronę. Musiał uchylić drzwi, bo zauważyłem pistolet i on przykuł moją uwagę. Nie pamiętam nawet, jak wyglądała twarz funkcjonariusza. Odruchowo pociągnąłem za spust. Broń była ułożona w pozycji poziomej. Milicjant w wyniku strzału został odrzucony. Leżał na jezdni między żukiem a nysą. Podniósł lekko głowę do góry, patrząc w moim kierunku. I zaczął podnosić rękę z bronią. Oddałem strzał. Głowa i ręka funkcjonariusza opadły. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy oddałem tylko dwa strzały, czy więcej. Po prostu strzelałbym do niego tak długo, jak długo on by trzymał skierowaną w moim kierunku broń. Później, po wyjeździe ze Sławna, zobaczyłem, że pistolet policjanta był odbezpieczony i miał wprowadzony nabój do lufy. Milicjant leżał na ziemi na wznak, dawał oznaki życia, unosił głowę, jęczał. Wepchnęliśmy go do nysy. Ja zabrałem jego pistolet. Marek czapkę - wyjaśniał Magierski. - Chciałem jak najszybciej wyjechać. obojętnie w jakim kierunku, aby dalej. Najbliższa wylotówka była na Koszalin.
A stamtąd znowu skradzionym autem w stronę Bytowa. Po kolizji z dużym fiatem Janusz i Marek sterroryzowali bronią podróżujących nim mężczyzn.
Blokada
Milicyjna nysa i star skrzyniowiec stały w poprzek na całą szerokość jezdni. Do akcji pościgowej włączył się kierowca kamaza z PGR-u w Czarnej Dąbrówce. Marek i Janusz wyskoczyli z bronią z samochodu. Biegli między zabudowaniami w pole. Słychać było strzały. Całe serie. Oni strzelali w stronę blokady.
Janusz przeskoczył przez płot. Zgubił buty. Dobiegł do leżącego na polu Marka. Zaczął strzelać w kierunku kamaza, z którego strzelano do nich. Chciał uciekać tym kamazem, ale w kabinie siedział milicjant.
- Nie strzelaj, mam żonę i dzieci - prosił.
- To spier...! - krzyknął Magierski, chwytając za lufę jego broni. Ale po chwili celował w stronę drugiego uciekającego milicjanta.
Wtedy uciekali ostatni raz. Przez las i rzekę wpław. Zatrzymano ich na przystanku PKS w Cewicach. Marek M. miał przy sobie pistolet Michała Hałamuszki.
Rzeczy ostateczne
Sąd Wojewódzki w Słupsku skazał Janusza Magierskiego na karę śmierci i pozbawienie praw publicznych na zawsze. Marka M. - na 25 lat więzienia i 10 lat bez praw publicznych. To kara za zastrzelenie milicjanta Michała Hałamuszki, próbę zabójstwa dwóch milicjantów i kierowcy kamaza w Czarnej Dąbrówce. Za napad na magazyn broni w jednostce marynarki wojennej w Ustce, skąd oskarżeni zabrali cztery karabiny automatyczne kbkAK, 1320 sztuk amunicji, 13 magazynków, kordzik oficerski, dwa berety, dwie pary butów wojskowych, dwa mundury ćwiczebne, maskę przeciwgazową i inne przedmioty o łącznej wartości 60 tys. zł.
To kara za zabór pistoletu służbowego Michała Hałamuszki, P-64, raportówki, czapki milicyjnej i latarki. Za kradzieże samochodów w celu krótkotrwałego użycia w Rzeszowie, Gdańsku, Słupsku, Ustce, Pieńkowie, Polanowie i Czarnej Dąbrówce. Za pozbawienie wolności trzech mężczyzn ze szczególnym udręczeniem poprzez sterroryzowanie ich bronią i zabranie im 360 zł i bonów paliwowych. I w końcu - za posiadanie broni palnej i amunicji bez zezwolenia.
Janusza Magierskiego dodatkowo skazano za spowodowanie wypadku drogowego, w którym Marek M. odniósł obrażenia trwające powyżej 7 dni. Także za kradzież samochodu w Koszalinie oraz przywłaszczenie dowodu osobistego znalezionego na ulicy w Tychach.
3 lipca 1984 skazaniec z więzienia w Nowogardzie napisał krótki list do Rady Państwa jako „ostatniej instancji decydującej o życiu lub śmierci z prośbą o zastosowanie prawa łaski”: - Proszę o prawo do życia, które da mi możliwość naprawienia zła, które stało się moim udziałem.
Janusz Magierski został powieszony 3 sierpnia 1984 roku w Areszcie Śledczym w Gdańsku. Markowi M. kara skończyła się 23 stycznia 2009 r. po doliczeniu czasu, kiedy nie wrócił z przepustki.
Czas nie zatarł pamięci, nie zagoił ran
- W Sądzie Marynarki Wojennej odbyła się moja rozprawa – wspominał po latach Paweł Gnat, dowódca 9 kompanii, który w rzeczywistości nie dowodził w tym czasie. - Magierski i M. zeznawali przeciwko mnie jako świadkowie. Zostałem skazany na 24 tysiące złotych grzywny. Odwołałem się do Sądu Najwyższego. Prokurator, major, strasznie wjechał na mnie, jakbym był sprawcą tego włamania. Po trzech dniach zapadł wyrok. Zostałem uniewinniony. W marynarce szok. Byłem winny, a okazuje się, że jestem niewinny. W czasie wizji lokalnej w jednostce Magierski wszystkim zaimponował. Szalenie inteligentny chłopak.
Podobne wrażenie odniósł mecenas Leon Kasperski, obrońca Janusza Magierskiego: - Bardzo inteligentny, ale zgubił go przerost ambicji nad możliwościami. Jeszcze w czasie śledztwa Czesław Kiszczak wystąpił w telewizji i powiedział, że kara musi być tylko jedna. Na procesie była ciężka atmosfera. Ogromna presja. Wrogość sali. Obecność wielu funkcjonariuszy. Pośpiech. Przyjąłem linię obrony, że Hałamuszka wymierzył pistolet w ich kierunku. To było nagłe, niezaplanowane, przypadkowe zdarzenie. Przecież nie szukali milicjanta, żeby pozbawić go życia. Chcieli sprzedać broń. Zapadł wyrok śmierci. Magierski był spokojny. Szkoda mi go było. Napisałem rewizję do Sądu Najwyższego. Rozpaczliwie starałem się mu pomóc, ale wyrok utrzymano w mocy. W sierpniu tajną pocztą przyszło zawiadomienie o terminie wykonania wyroku. Rodzinie nie przekazano ciała. Na wykonaniu kary nie byłem. To ciąży na człowieku do dzisiaj. Czuję oddech na plecach. Takiej sprawy nie można zapomnieć. Spotkałem kiedyś kolegę, obrońcę Kiszczaka w początkowej fazie. Powiedziałem: przypomnij mu i zapytaj, jak on się czuje teraz?
Wanda Hałamuszka do zdarzeń sprzed wielu lat powraca ze łzami w oczach. Z czasem ułożyła sobie życie. Urodziła syna. Wykształciła dzieci. Wyszła za mąż. Gdy zginął jej mąż, Beata miała 10, Iwona - 9, a Sylwia - 5 lat. Najmłodsza szuka pamiątek po ojcu, które zginęły po przekształceniu MO w Policję. Dwie starsze córki wstąpiły do Zgromadzenia Sióstr św. Marii Magdaleny od Pokuty.
- Ludzie dziwili się: „Jak to, córki partyjnego milicjanta w zakonie? - wspominała po latach w rozmowie z „Głosem” Wanda Hałamuszka. - Wtedy gazety i telewizja podawały wiele kłamstw. Mąż nie należał w partii. Dwa lata przed jego śmiercią po kryjomu, bo do kościoła nie mogliśmy chodzić, wzięliśmy ślub i ochrzciliśmy córki. Księdza na pogrzebie Michała nie było. Przyszedł wcześniej, po cichu, by władza nie zobaczyła. Dzisiaj o tym mogę już mówić, a na pomniku męża może wisieć krzyż.