Niemieckie zbrodnie - polskie niepowetowane straty

MACIEJ NOWAK-KREYER
Aleksander i Natalia Kijankowie, początek lat 30.
Aleksander i Natalia Kijankowie, początek lat 30. FOT. ARCHIWUM RODZINNE
Tłumacząc się z wysokości roszczeń związanych z reparacjami wojennymi należnymi Polsce od Niemiec, należy nie tyle wyjaśniać, dlaczego są tak wysokie, a raczej usprawiedliwiać się przed rodzinami ofiar z ich nikłości w porównaniu ze stratami, które swoim ogromem często wymykają się możliwościom szacowania.

Sprawę niemieckich reparacji dla Polski za straty wynikłe wskutek inwazji oraz okupacji w latach 1939-45 często określa się mianem kontrowersyjnej. Zważywszy na to, że od wieków i na całym świecie, w prawie zwyczajowym oraz skodyfikowanym istnieje pojęcie, a także powszechnie akceptowana wymagalność zadośćuczynienia przez napastnika za napaść oraz poczynione szkody, nie sposób mówić o jakichkolwiek kontrowersjach. Zwłaszcza że fakt ataku Niemiec na Polskę oraz wynikłych z tego powodu gigantycznych szkód pozostają sprawami bezdyskusyjnymi.

Zbyt małe roszczenia

Jedynym, co może być przedmiotem kontrowersji, jest wysokość tych roszczeń i wbrew pozorom, nie to, czy nie są zbyt wygórowane, lecz czy nie są zbyt niskie. Zastrzeżenia powinni wnosić zatem nie tyle Niemcy, co poszkodowani Polacy. Można w sposób wymierny oszacować straty wynikłe ze zniszczenia infrastruktury, przemysłu, albo zaburzenia prawidłowego działania państwa oraz jego gospodarki, da się nawet zgrubnie wycenić jednostkowy koszt odebranego życia i zdrowia. Nie sposób jednak dokładnie wycenić długofalowych strat poniesionych przez polskie rodziny w wyniku utraty dorobku, załamania się karier i planów życiowych, wychowywania się dzieci bez rodziców, rozerwania więzów rodzinnych, jak również urazów psychicznych i problemów zdrowotnych spowodowanych ekstremalnie ciężkimi warunkami wojennymi. Te straty są jednak realne, a poprzez swoją masowość istotnie wpłynęły na kształt polskiego społeczeństwa, zaś w konsekwencji na rozwój poszczególnych regionów oraz całego państwa. Aby nie być gołosłownym, przedstawię to zagadnienie na przykładzie najlepiej mi znanym, mianowicie wojennych losów mojej rodziny.

Awans w II RP

Moi dziadkowie, Natalia i Aleksander Kijankowie, mając po dwadzieścia parę lat, na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku przyjechali na stałe do Warszawy z północno- wschodnich Kresów. Dziadek był zawodowym wojskowym, dla którego przeniesienie do stolicy otwierało nowe, bardzo dobre perspektywy życiowe, pozwalając mu założyć i spokojnie utrzymać rodzinę. Od razu nasuwa się analogia ze współczesnymi młodymi ludźmi z Łomży albo Suwałk, którzy licznie osiedlają się w Warszawie, szukając lepszego życia. Podobnie jak to się dzieje współcześnie, moi dziadkowie szybko zakorzenili się w nowym miejscu i zaczęli stopniowo polepszać swój status. Dziadek awansował, pełnił coraz ważniejsze funkcje, aż wreszcie trafił na Zamek Królewski, do oddziału żandarmerii ochraniającego Prezydenta RP, będącego odpowiednikiem dzisiejszego SOP. Zważywszy na to, że dziadek Aleksander życie zaczynał w niewielkiej wsi pod Lidą, jako nieślubne dziecko (czyli w absolutnych nizinach społecznych) jego kariera stanowi przykład tego, jak ogromny awans społeczny II RP potrafiła zapewnić zdolnym jednostkom. Dziadkowie zmieniali mieszkania na coraz lepsze, urodziły im się dzieci – moja ciotka, moja mama i wujek. Dzięki coraz wyższym zarobkom, dziadek kupił działkę pod Warszawą, gdzie zamierzał zbudować dom. Świadomy potrzeby edukacji, planował, że następnemu pokoleniu zapewni wykształcenie wyższe (dziadek miał dzięki wojsku wykształcenie średnie, szykował się na kurs oficerski). W domu moich dziadków dużo czytano, wychowano także dzieci w miłości do sztuki, zwłaszcza muzyki - dziadek grał na mandolinie, babcia śpiewała, piękny głos odziedziczyła po niej moja mama, która marzyła o karierze śpiewaczki. Najmłodsze dziecko, syn urodzony w 1938 r., otrzymało imię Jerzy, co może sugerować, że planowano dla niego karierę wojskową. Oczywiście, po drodze rodzina przechodziła wzloty i upadki, jednak zawsze mieściły się w tzw. normie.

Dziadek wyruszył na wojnę

Kiedy już wydawało się, że nic nie zakłóci stabilnego i pomyślnego rozwoju, a dzieci, gdy dorosną, pozostaną w Warszawie, przyczyniając się do rozwoju miasta, przyszedł Wrzesień 1939 r. Z dnia na dzień, wskutek działania państwa niemieckiego, wszystko runęło. Życie mojej rodziny rozpadło się prawie tak samo, jak np. w lutym 2022 r. rozpadło się wielu spokojnym, dorabiającym się rodzinom w Kijowie. Wyobrazić można sobie tylko, jaki szok przeżyliby w analogicznej sytuacji dzisiejsi spokojni trzydziestolatkowie mający małe dzieci, kredyty, rozmaite plany życiowe, gdyby na Warszawę zaczęły spadać rosyjskie rakiety, niszcząc ich z trudem wypracowany dorobek i zabijając bliskich. Jako pierwszy zginął, a właściwie zaginął mój dziadek. Wyruszył na wojnę i zniknął – dopiero po latach, na podstawie szczątkowych informacji udało się ustalić, że najpodobniej poniósł śmierć w niewoli sowieckiej, do której trafił w konsekwencji paktu Ribbentrop-Mołotow. Chociaż zniknięcie dziadka było bolesne w kategoriach osobistych, to w kategoriach społecznych trudno mieć o nie pretensje – był żołnierzem zawodowym, nagła śmierć stanowiła ryzyko zawodowe, na które się dobrowolnie godził, a jego bliscy mieli tego ryzyka świadomość. Podobnie dzieje się dzisiaj, gdy chociaż na terytorium naszego kraju nie toczą się działania wojenne, polscy żołnierze i tak giną w walce podczas zagranicznych misji. Różnica polega jednak na tym, że współcześnie, państwo polskie, mogąc funkcjonować normalnie, zapewnia rodzinom poległych wsparcie, przynajmniej częściowo rekompensując stratę bliskich. Ponadto, z zasady, swojego wsparcia udzielają też liczni krewni, przez co okaleczona rodzina jest w stanie funkcjonować mniej więcej prawidłowo, nie tracąc szans na rozwój.

Na granicy ubóstwa

Tymczasem w sytuacji, która wytworzyła się po wrześniu 1939 r., za sprawą niemieckiej okupacji oraz okupacji sowieckiej, wynikłej z zawartych przez Niemców porozumień, moja rodzina została pozostawiona sama sobie. Instytucje państwowe zostały przez Niemców zlikwidowane, instytucje pomocowe działały z wieloma ograniczeniami, ledwie wspierając zaspokojenie podstawowych potrzeb biologicznych. Krewni, wskutek działań wojennych albo zostali rozsiani po Polsce, albo odcięci sowieckim kordonem, albo sami znaleźli się w krytycznie ciężkiej sytuacji.

Sieroty

Szczęśliwie, dzięki zapobiegliwości babci, która zajęła się pracą chałupniczą, w trakcie okupacji udawało się uniknąć skrajnej biedy. Jednak nie obyło się bez strat – ciotka, wówczas nastolatka, dorastanie w niekompletnej rodzinie okupiła w późniejszych latach licznymi błędami życiowymi. Moja mama, wtedy kilkuletnia dziewczynka, rosnąc nie miała dostępu do pełnowartościowej żywności i brak wapnia odbił się niekorzystnie na jej kościach i zębach, co gorsza, ma to także następstwa zdrowotne dla mnie. Wujek, z powodu trudnych warunków bytowych doświadczanych we wczesnym dzieciństwie nabawił się ciężkiej choroby kości, która spowodowała, że mimo prawidłowych proporcji ciała, jako dorosły miał nietypowo niski wzrost. Przypieczętowaniem zahamowania, a raczej odwrócenia biegu rozwoju mojej rodziny były wypadki związane z powstaniem warszawskim. Przede wszystkim w trakcie walk, nagłą śmierć poniosła moja babcia, co uczyniło mamę, ciotkę i wujka, dzieci w wieku od pięciu do kilkunastu lat, kompletnymi sierotami. Każdy może sobie wyobrazić, jak potężnym ciosem dla dziecięcej psychiki oraz obciążeniem w dorosłości jest utrata matki, w dodatku niespodziewana i widziana na własne oczy. To prawda, że śmierć cywili, którzy znaleźli się w rejonie działań wojennych często uważa się za tragicznie nieuniknioną, ma się jednak zwykle na myśli śmierć mniej lub bardziej przypadkową. Tutaj śmierć nastąpiła wskutek celowego działania żołnierza armii niemieckiej, usankcjonowanego przez rządzone nią reguły – babcię, w biały dzień, przez otwarte okno mieszkania zastrzelił terroryzujący ludność cywilną snajper, tak zwany gołębiarz.

Skutki na pokolenia

Poza tym tragicznym wydarzeniem, moja rodzina przetrwała powstanie warszawskie w relatywnie dobrym zdrowiu fizycznym. Trudno mi jednak ocenić, jakich spustoszeń w dziecięcej psychice dokonała nagła śmierć matki, wypędzenie z rodzinnego domu, długotrwałe poczucie zagrożenia życia w trakcie ukrywania się w piwnicach i przejścia kanałami, widok zabitych, umierających oraz rannych, bycie świadkiem gwałtów i bezpośrednie zagrożenie nimi, prowadzenie na rozstrzelanie, pobyt w obozie przejściowym w Pruszkowie… W dzisiejszych czasach dorośli ludzie po mniejszej dawce mniej drastycznych przeżyć latami dochodzą do siebie i często do końca życia miewają problemy z prawidłowym funkcjonowaniem w społeczeństwie. Po zajęciu całości terytorium polskiego przez wojska sowieckie w 1945 r., moja mama, ciotka i wujek trafili do sierocińców, gdzie przebywali do osiągnięcia wieku dorosłego. W tamtych czasach sierocińce były przepełnione, a przy ogromie bieżących problemów, nie wahano się rozłączać rodzeństw i umieszczać w różnych placówkach. To też spotkało moich bliskich. W rezultacie, więzi między najbliższymi sobie osobami zostały zerwane i nigdy nie udało się ich całkowicie odbudować. Wskutek zniszczenia Warszawy, każde z rodzeństwa trafiło w inny region Polski, gdzie zapuściło korzenie, startując od zera. Brak wychowania przez oboje rodziców, a potem rodzicielskiej kurateli we wczesnym wieku dorosłym, zaowocował popełnieniem przez moich bliskich wielu poważnych błędów życiowych, jak również trudnościami wewnątrz założonych samodzielnie rodzin. Borykanie się z tymi problemami pochłaniało energię i czas, które w normalnych warunkach zużytkowane zostałyby na rozwój zawodowy lub osobisty.

Tysiąc rodzin

Podsumowując – gdyby nie niemiecki atak oraz okupacja, moja mama, ciotka i wujek zapewne wychowaliby się w stabilnej rodzinie, w podwarszawskim domu i uzyskali wyższe wykształcenie oraz trafniej dobrali partnerów życiowych. Mieliby zdecydowanie łatwiejszy start w dorosłość, chociażby dzięki wsparciu wzbogaconych już rodziców, co przełożyłoby się na szybsze wzrastanie rodzinnego majątku i w rezultacie wyższy wkład w PKB. Agresja niemiecka doprowadziła jednak do tego, że każde z trójki rodzeństwa wychowywało się osobno, w ośrodku opiekuńczym, a walcząc o byt w życiu dorosłym, nie miało możliwości rozwinięcia i spożytkowania dla dobra kraju swojego potencjału intelektualnego (a że takowy istniał, świadczy przykład mojej mamy, która drogą samokształcenia osiągnęła poziom, lecz nie tytuł, absolwenta wyższych studiów). Każde z rodzeństwa zamieszkało w innej miejscowości, odcięte od swoich korzeni, musząc wszystko budować od początku. To, co w normalnych warunkach osiągnęliby oni, czyli wykształcenie i związaną z tym pozycję materialną oraz społeczną, przypadło w udziale dopiero następnemu pokoleniu.

Zniszczony dorobek i więzi

Kończąc, przytoczę pewną historię, która pozwoli lepiej uświadomić sobie ogrom strat rozwojowych poniesionych przez Polskę. Kiedyś, na spacerze w willowej dzielnicy, usłyszałem od towarzyszącej mi osoby skargę, dlaczego ona, zarabiając bardzo dobrze, nie może sobie pozwolić na tak ładny dom. W trakcie wynikłej z tego powodu rozmowy uświadomiliśmy sobie, że przecież do podobnego majątku dochodzi się zwykle wysiłkiem pokoleń – jedna generacja nabywa ziemię, kolejna buduje dom, następne, nie musząc martwić się o dach nad głową, zaoszczędzone środki wydają na udoskonalanie budynku lub wzniesienie nowego. Tymczasem, w zdecydowanej większości polskich rodzin majątek wypracowany przez wcześniejsze pokolenia został zniszczony lub zagrabiony przez państwo niemieckie, dlatego właściwie wszyscy znaleźliśmy się w punkcie wyjścia, na dorobku. Dorabianie się, i tak w przypadku narodów rozciągające się na generacje, utrudniono jeszcze zniszczeniem więzi rodzinnych oraz społecznych.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia