"Nocą uciekaliśmy przed bandami"

Zdjęcia nie ocalały. Pan Jan ma za to pocztówki z Mariampola
Zdjęcia nie ocalały. Pan Jan ma za to pocztówki z Mariampola archiwum
"Wstawajcie, idą!". - Wyskoczyliśmy, ojciec pierwszy, ja za nim. Wieś już się paliła, ściana ognia - Jan Zacharuk wspomina wiosnę 1944 na Kresach

Dziś ruszamy do Wołczkowa, na osiedle zwane Okopiskiem. Ale nie tylko. - Ja się bardzo dziwiłem, skąd ta nazwa - nie ukrywa Jan Zacharuk (rocznik 1936). - Dowiedziałem się, że po stronie Kamieńca Podolskiego hetman koronny Stanisław Jabłonowski tworzył łańcuch obronny, w którym był Mariampol. Z jednej strony bronił Dniestr, a z przeciwnej były okopy. I na ich miejscu stały nasze domy. Stąd Okopisko.

Jedna izba i sień

Dom Ludowy, w którym na dole mieściła się mleczarnia
Dom Ludowy, w którym na dole mieściła się mleczarnia archiwum

Szkoła Powszechna miała siedem klas
(fot. archiwum)

Rodzina Zacharuków pochodzi z Węgier, skąd przeniosła się na Kresy, do miejscowości Dubowce. Dziadek Szymon z pierwszą żoną miał dwoje dzieci: Mikołaja i Stefana, a z drugą troje: Andrzeja, Annę i Marię.

Andrzej Zacharuk (rocznik 1907) to ojciec pana Jana. - Jego rodzice, a moi dziadkowie zmarli na tyfus, gdy miał dziesięć lat - wspomina mój rozmówca.

- Został sam, bo starszy brat Mikołaj był na wojnie. Gdy wrócił, ożenił się i bratowa zaczęła kręcić nosem, nie chciała przygarnąć mojego ojca. Oddali go na naukę do stolarza. Ten zgodził się pod warunkiem, że będą go ubierali. Ale bratowa nie poszła nawet na to, więc ojciec uciekł. Przez jakiś czas był służącym u bogatego Ukraińca, później trafił na ulicę Słoboda w Mariampolu, do gospodarza, który traktował go jak własnego syna.

Stamtąd Andrzej Zacharuk poszedł do wojska, poznał Józefę Kielo (1910) z Mariampola, pobrali się i zamieszkali na Okopisku. Doczekali się trzech córek i dwóch synów: Filipiny (1932), Jana, Marii (1938), Anny (1944 - ojciec sprytnie ją "odmłodził", ale o tym za chwilę) i Władysława (1946).

Okopisko, osiem domów, wszystkie "pod słomą". - Jedna izba i sień jako magazyn. Pamiętam, na piecu spałem, z tyłu było takie legowisko - rozmarza się pan Jan. - Obórka, 10-15 kurek, krówka, ogródek, ojciec siał tam koniczynę, jakiś nieduży kawałek pola też był. Później ojciec wybudował duży dom, jeszcze był niewykończony, jak nam go Ukraińcy spalili...

Andrzej Zacharuk pracował na winnicy. - W Mariampolu mieszkał pan, nazywał się Misiewicz, on był powiatowym inspektorem rolnictwa, miał motor z przyczepką. Kupił kawałek góry nad Dniestrem i robił tarasy pod winnicę. Ojciec pracował z łopatą najpierw, potem został wysłany na kurs na Węgry - relacjonuje pan Jan. - Był ogrodnikiem, szczepił, pikował, a jak trzeba było zbierać, to brał ludzi do pomocy. Miał tam altanę z piwnicą, a w niej napoje chłodzące. Jak Dniestrem płynęli turyści, to zwiedzali winnicę i ojciec zarabiał na tych lemoniadach. Nieraz mówił, że dziesięć złotych w niedzielę. Hamaki, tam były też hamaki, a jak!

Winnicą Andrzej Zacharuk zajmował się w sezonie letnim, a w zimowym... - Pracował u Żyda - opowiada pan Jan. - W Wołczkowie był Żyd, miał sklep i magazyn, skupował zboże i sprzedawał za granicę. Ojciec był u niego magazynierem, przyjmował zboże, odstawiał na wagony. Mama zajmowała się domem.

Szkoda mi twoich dzieci

Rynek - widok od strony północnej
Rynek - widok od strony północnej archiwum

Dom Ludowy, w którym na dole mieściła się mleczarnia
(fot. archiwum)

17 września 1939 weszli Rosjanie i zrobili Andrzeja Zacharuka kimś w rodzaju wójta. Miał swoją kancelarię, swojego sekretarza. - Z tamtego okresu pamiętam, jak przez Wołczkow szedł chłopak z bębnem i bum, bum, bum, bum, bum, bum, wzywał mieszkańców na mityng. I pamiętam sznur samochodów, z saniami na górze, ciągnący w Karpaty Wschodnie wycinać drzewa. Ojciec z nimi jeździł. Tam były buki, graby, dęby... - wylicza pan Jan.

- No i na Sybir wywozili. Ojciec uratował przed zsyłką kilka rodzin, w tym Ukraińca, który później, już za Niemca, był komendantem policji w Mariampolu.

Pewnego dnia w kancelarii Zacharuka zjawili się dwaj enkawudziści i zażądali 300 ludzi. Ale jak? Skąd? - Andrzej, zróbmy im tę listę, czy ktoś żyje, czy nie, byle mieli. Oni i tak już tu nie wrócą, szlag ich trafi - przekonywał sekretarz. Ale nie trafił i nazajutrz enkawudziści znów byli w Wołczkowie. - Ojciec ukrył się na strychu, a gdy sekretarz jakimś cudem wyciągnął ich na wódkę, uciekł do lasu. Chował się, do domu wrócił dopiero wtedy, jak weszli Niemcy - przyznaje pan Jan. - A oni wprowadzili kontyngenty. Ja nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił, że Niemcy płacili wódką. A u nas tak było, ojciec tę wódkę rozdzielał. Ludzie przychodzili z kanami, wiadrami... Oczywiście Niemiec tego pilnował.

Zaczęła się też gehenna Żydów. - Tego, który w Wołczkowie miał sklep i magazyn, zamknęli do getta w Stanisławowie. On jakoś wcześniej z ojcem się porozumiał i przyniósł do nas jakieś towary, głównie skóry na buty. Ojciec tym handlował, żeby mieć pieniądze na żywność dla Żydów, karmił te rodziny. Opowiadał, z jakim trudem przedzierał się do getta z plecakiem pełnym jedzenia. A Stanisławów znał, bo tam miał rodzinę, w wojsku służył - zaznacza pan Jan.

- Ale ktoś doniósł na niego ukraińskiej policji. Ja pamiętam, doskonale pamiętam... Ja kołysałem siostrę Marysię, ojciec zobaczył przez okno tego komendanta, jak wchodzi na podwórko. Przyszedł do domu, usiedli pod oknem i rozmawiali. "Andrzej, doniesiono mi, że ty jeździsz do Żydów i wozisz im jedzenie. Ja wiem, że ty to robisz. Powinienem przeprowadzić rewizję, ale nie przeprowadzę. Ostrzegam cię, już nigdy tam nie jedź, bo więcej co nie pomogę - spojrzał na nas - szkoda mi twoich dzieci".

Od ojca pan Jan słyszał, jak Niemcy likwidowali getto. - Wykopane były długie doły, Żydzi się rozbierali, Niemiec wchodził na kładkę i karabinem siekł. Żydzi do tych dołów wpadali - czy martwy, czy żywy, czy ranny. Jak ich zasypali, to ojciec mówił, że jeszcze przez kilka dni ziemia się ruszała... - kiwa głową mój rozmówca. - A ja stałem przy drodze i widziałem, jak zganiali Żydów do getta grupami. To było lato, gorąco. Żydzi sobie pomagali, jeden drugiego podpierał, podtrzymywał. Straszny widok.

Luśnią Lacha!

Rynek - widok od strony północnej
(fot. archiwum)

Niebawem zaczęli grasować okrutni banderowcy. "Będziemy strzelać i rżnąć nożem, póki nie wygnamy Polaków z Ukrainy" - śpiewali. - Na początek wywabili księdza kanonika Marcina Bosaka, proboszcza w Mariampolu, i zamordowali nad urwiskiem w polu. To był właściwie początek tych napadów, tych okrucieństw - stwierdza pan Jan.

- Pamiętam pogrzeb tego księdza, ojciec przyszedł zdenerwowany, matka spłakana. A Ukraińcy krzyczeli: "Luśnią Lacha!" I zaraz były łuny. Co wieczór w innym miejscu, tak palili. To był, proszę pana, 1944 rok. Ale nas to jeszcze omijało. Ludzie mówili, że dlatego, że Niemcy tu są.

Wkrótce Niemcy jednak wyjechali... - I wtedy już spodziewano się napadu - słowa pana Jana brzmią złowieszczo. - U nas chodzili ojciec, sąsiedzi po nocy, żeby nie dać się zaskoczyć. 30 albo 31 marca poprószył śnieg. Ojciec był na warcie, my staliśmy przygotowani do ucieczki, w ubraniach, w butach. Ale wrócił i mówi, że już jest po północy, to nie napadną. Nagle syn sąsiada Władek wali w okno: "Wstawajcie, idą!". Wyskoczyliśmy, ojciec pierwszy, ja za nim. W dolnej części wsi już się paliło, ściana ognia. Ojciec krzyknął: "Odwiązywać bydło! Otworzyć obory!". Całą gromadą uciekaliśmy przez pole, pochyleni. Mama niosła siostrę Anię, ona miała osiem miesięcy. Dolecieliśmy do jakichś budynków, przez płot, dalej ulicą Słobody w Mariampolu. Ojciec wprowadził nas do obory, tam gdzie kiedyś był służącym. Z daleka widział, jak podpalają nasze domy. "Żebym ja miał karabin..." - powiedział. Doszliśmy do jakiegoś domu, tam było już dużo ludzi. Przeczekaliśmy do rana, aż trochę się rozwidniło. Pojawiła się partyzantka, rozgoniła bandę. Ojciec poleciał gasić.

Ale gasić nie było już co. Kury popalone, świniaka trzeba było dobić... - I potem tak jedliśmy te kury popieczone, mąkę śmierdzącą, spaloną. Taką mieliśmy Wielkanoc - dodaje z goryczą pan Jan.

Weszli Rosjanie. - Młodych zabrali do wojska, a starsi, jak ojciec, rano wyszli i wieczorem wrócili z zaświadczeniem "jawliajetsja bojcom istriebitielnowo bataliona" - pan Jan cytuje dokument z 30 kwietnia 1945. - Koniec wojny i zaczęli nas powoli wywozić. Ojciec mówi do matki: "Nie możemy zostać, bo mnie tu zamordują".

Podróż w węglarce

Trochę zboża, chleb i suchary na drogę, krowa - żeby rodzina mogła ją zabrać, trzeba było po kryjomu odmłodzić o rok córkę Annę... Na transport Zacharukowie czekali w Stanisławowie. - Wreszcie nas władowali. To był wagon węglarka. I sześć-siedem rodzin w tym wagonie. Żeśmy wyjechali w maju chyba, a przyjechali w sierpniu, po żniwach - szacuje pan Jan. Z Gorzowa repatriantów rozwożono końmi po okolicznych wioskach. Zacharukowie trafili do Bolemina, później do Białobłocia. Po ślubie pan Jan zamieszkał u teściów w Prądocinie, skąd przeniósł się do Dzierżowa.

Szymon Kozica
GAZETA LUBUSKA

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia