Nowozelandzka odyseja polskich dzieci

Agaton Koziński
archiwum
Gdy po 1939 roku wraz z rodzicami trafiły z Polski na Syberię, wydawało się, ze ich los jest przesądzony. Łut szczęścia sprawił, że dostały drugą szansę

Gdy w 2013 r. postawiono w stan upadłości firmę Mainzeal, w Nowej Zelandii zawrzało. Trudno było zrozumieć, jak ten koncern budowlany zatrudniający 500 osób i mający na swoim koncie udział w projektach o łącznej wartości 7,5 mld dol. może po prostu upaść. Założona w 1968 r. korporacja wydawała się fundamentem nowozelandzkiego rynku nieruchomości - dlatego tez jej zamkniecie było komentowane przez cała branże, a także czołowych polityków w kraju. O przyczyny pytano tez jej byłego dyrektora Johna Roya, który w 1994 r. pozbył się w niej udziałów i przeszedł na emeryturę. Długie z nim wywiady zapełniały szpalty gazet, a w nich biznesmen wspominał, jakie były początki jego kariery.

Snuł tez opowieści o czasach wojny, o podróży z mroźnej Syberii, przez Uzbekistan, Persję, Indie do Nowej Zelandii. "Nie umiem wskazać konkretnego momentu czy zdarzenia, ale w czasie tej podróżny coś się zdarzyło. To w jej trakcie wykształciły się u mnie żelazna konsekwencja i instynkt przetrwania, które później pozwoliły mi odnieść sukces w moich przedsięwzięciach" - opowiadał Roy w jednym z wywiadów. Roy te podroż odbył pod innym nazwiskiem. Dokładniej przebył ja Jan Wojciechowski, który w Johna Roya zamienił się dopiero w 1953 r. Czemu? Bo polskie nazwisko Wojciechowski dla większości Nowozelandczyków było nie do wymówienia - a dla młodego, ambitnego chłopaka marzącego o wielkich pieniądzach możliwość komunikowania się była najważniejsza. Ale nie znaczy to, ze polskich korzeni się wypierał. Precz odwrotnie - zawsze był z nich dumny, nigdy nie przestał mówić po polsku, do niedawna pełnił funkcje honorowego konsula Polski w Nowej Zelandii. Polska dla Roya-Wojciechowskiego była i jest ważna nie tylko ze względów sentymentalnych.

Mimo ze ten 80-letni dziś mężczyzna żyje w Nowej Zelandii od 10. roku życia, to polska komuna na tej odległej wyspie zawsze była dla niego ważnym punktem odniesienia. W niej wyrastał, w niej znajdował oparcie i pomoc. To samo zresztą wspominają inni jej członkowie. Nowa Zelandia to rzadki przykład kraju, w którym polska diaspora rzeczywiście trzyma się razem. Czemu? Odpowiedzi należy szukać właśnie w tej podróżny, o której mówił Wojciechowski.

31 października 1944 r. do portu w Wellington zawinął okręt wojenny "General G.M. Randall". Na jego pokładzie znajdowało się ok. 3 tys. żołnierzy nowozelandzkich i australijskich - a także 733 polskie sieroty wraz z niewiele ponad setka dorosłych opiekunów. Dzieci, wymęczone wielotygodniową podróżną niewygodnym statkiem, z oszołomieniem patrzyły, jak na nabrzeżu tłoczą się mieszkańcy Wellington chcący powitać małych podróżników. Była orkiestra, byli dziennikarze, a nawet premier kraju. Życzliwość gospodarzy mogła dzieci zaskoczyć - ale dziwić to nie powinno, ponieważ przez ostatnie piec lat dla każdego z nich kontakt z obcym oznaczał jedynie kłopoty.

Odyseja polskich dzieci zaczęła się w 1939 r. wraz z wtargnięciem na polskie ziemie żołnierzy Armii Czerwonej. Szacuje sie, ze z okupowanych przez Rosjan terenów na Syberię wywieziono ok. 1,5 mln Polaków- zdecydowana większość na Syberię, gdzie wykorzystywano ich do niewolniczej pracy w gułagach. Ich los zmienił dopiero atak Niemiec na ZSRR w 1941 r. i zawarty 30 lipca tego roku traktat Sikorski-Majski, na mocy którego gen. Władysław Anders zaczął tworzyć polska armie w Rosji. Ściągać do niej zaczęli Polacy wcześniej wywiezieni na Syberię, a których objęła amnestia będąca konsekwencja traktatu. Łącznie zebrało się ich ok.120tys., a wraz z nimi dzieci, których przecież nikt samotnie zostawiać nie zamierzał.
Armia Andersa świetnie wykorzystała "okienko możliwości", które się otworzyło tuz po ataku Niemiec na Związek Sowiecki. Józef Stalin, przestraszony słabością własnego państwa niebędącego wstanie zatrzymać hitlerowskiego blitzkriegu, wyraził zgodę na jej sformowanie, a nawet wspierał jej dozbrojenie. Długo to jednak nie trwało. Już w 1942 r. zaczęły się piętrzyć problemy wokół polskiego wojska. Wtedy Anders, przeczuwając, ze okienko za chwile się zamknie, uzyskał zgodę na przeniesienie wojsk do Persji, która wtedy była pod kontrola brytyjska. Uzyskał ja - i w ten sposób Polacy trafili na Bliski Wschód.

Polscy żołnierze rwali się do walki - ale trudno było ruszyć na front w sytuacji, gdy regularnym oddziałom towarzyszyła armia dzieci. Dlatego polski rząd na uchodźstwie za pośrednictwem Ligi Narodów wystosował apel o pomoc. Nowa Zelandia nie zgłosiła się od razu. Ale w lipcu 1943 r. do tego państwa przypłynął statek z 700 polskimi dziećmi - zatrzymał się tam na odpoczynek w drodze miedzy Persja a Meksykiem. Dzieci odwiedziła zona polskiego konsula w Wellington Maria Wodzicka - a następnie zainspirowana tym przykładem zaczęła przekonywać ówczesnego nowozelandzkiego premiera Petera Frasera do tego, ze jego kraj także powinien wystosować zaproszenie dla polskich dzieci. Skutecznie. Wkrótce z irańskiego Isfahanu przez Indie do Wellington dopłynęło ponad 700 polskich dzieci, w większości wojennych sierot. W nowozelandzkiej stolicy przesiadły się do pociągu i wyjechały do Pahiatua, niewielkiej miejscowości na północnej wyspie (Nowa Zelandię tworzą dwie wyspy), gdzie stworzono dla nich specjalny kampus.

Dzieci nie miały tam zostać długo - zaproszenie dla nich, złożone przez nowozelandzki rzad, obowiązywać miało do końca wojny. Choć miał to być pobyt tymczasowy, obozowisko dla dzieci zostało przygotowane solidnie. Schludne domki poustawiane w równych szeregach tworzyły małe miasteczko. Przygotowano je specjalnie z myślą o małych Polakach - nawet jego uliczki miały polskie nazwy. W tym języku dzieci także uczyli nauczyciele. Całość nadzorował delegat polskiego rządu na uchodźstwie Jan Śledzinski. Londyński rząd starał się także finansować pobyt polskich dzieci, ale szybko okazało się, ze nie jest w stanie - koszty wzięły więc na siebie władze Nowej Zelandii. Nie była to zresztą ich jedyna pomoc. Tamtejszym władzom naprawdę zależało na tym, aby polskie dzieci czuły się dobrze w ich kraju. W tym celu namówiono nowozelandzkie rodziny, by te zapraszały do siebie małych Polaków i w ten sposób ułatwiły im adaptacje w nowej ojczyźnie. Łącznie w latach 1945-1946 przyszło 830 zaproszeń dla dzieci.
Przyjmowanie tych zaproszeń było dla dzieci testem. Wojna się już bowiem skończyła i w teorii zaproszenie ich do Nowej Zelandii przestało obowiązywać. Były one wręcz zobowiązane do tego, by wrócić do kraju. Miały tego świadomość nowe komunistyczne władze i nawet wysyłały inspekcje do Wellington, by przekonać się, w jakich warunkach młodzież dorasta, i przypomnieć im o tym, ze już czas wracać do ojczyzny. Dla wielu to był trudny test. Część dzieci (zwłaszcza tych, które do Nowej Zelandii przyjechały z rodzina) zdecydowała się na powrót do kraju. Ale to byli nieliczni. Rząd Nowej Zelandii - świadom zmian geopolitycznych po konferencji jałtańskiej - po raz kolejny wystosował zaproszenie. Tym razem brzmiało ono: "Zostańcie u nas, ile chcecie, a my zajmiemy się waszym utrzymaniem
i dopilnujemy, żebyście mieli warunki niezbędne do rozwoju".

Tak się rzeczywiście stało. Dzieci miały zapewniona naukę w podstawówce, a potem w liceum. W 1948 r. do Nowej Zelandii przyjechała duża grupa polskich migrantów, którzy osiedlili się w Wellington - a dzieci stopniowo do nich dołączały. Ostatecznie polski dziecięcy obóz w Pahiatua został zamknięty w 1949 r. Większość jego mieszkańców już wcześniej weszła w dorosłość i się z niego wyprowadziła. Ci, co byli w nim do końca, zostali przeniesieni do hosteli w Wellington. Mali Polacy w miarę jak dorastali, coraz mocniej wtapiali się w Nowa Zelandie. Było to o tyle proste, gdyż ten kraj bardzo szybko rozwijał się gospodarczo po zakończeniu wojny, wiec rak do pracy nie było za dużo. Ale choć dorosłe już dzieci zaczęły żyć własnym życiem, zachowały ze sobą kontakt, tworząc zwarta polska diasporę kultywująca tradycje z własnej ojczyzny.

"Dzieci z Pahiatua", jak o nich zawsze mówiono, stały się ważnym symbolem i punktem odniesienia - także dla Nowozelandczyków, wielu z Polaków bowiem zaczęło odgrywać ważne role w ich kraju. Jak Jan Roy-Wojciechowski, jak Krystyna Tomaszyk, która (pod nazwiskiem Skwarko) napisała książkę "Zaproszenie" ("The Invited"), w której opisała peregrynacje małych Polaków. W1975 r. na miejscu dawnego obozu w Pahiatua postawiono pomnik upamiętniający ten nietypowy polsko-nowozelandzki przykład współpracy. Dla Nowozelandczyków, narodu bądź co bądź stworzonego przez imigrantów, stał się on dowodem, ze także w następnych pokoleniach jego mieszkańcy nie zapomnieli o tym, jak powstała ich ojczyzna.

Agaton Koziński

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia